sobota, 7 listopada 2009

13.10.09, Hawana
























Właściwie ciężko jest opisać uczucia, które towarzyszą człowiekowi, gdy ląduje w miejscu, o którym marzył. Koła samolotu dotknęły ziemi, ludzie zaczęli klaskać, a ja nie musiałam szczypać się w rękę, bo wierzyłam, że lądujemy na lotnisku Jose Martí, że jesteśmy w Hawanie. Siedziałyśmy daleko od okienka, ale lawirując między głowami innych pasażerów mogłyśmy dostrzec liczne światełka.
- Na kryzys energetyczny mi to nie wygląda. – powiedziałam do Kasi. Miasto było olbrzymie.
Z niecierpliwością włączyłam telefon i ze zdumieniem odkryłam, że łapię CUBACEL. Potraktowałam to jako ostateczne potwierdzenie faktu, że nie śnię. Chociaż zabawny wydawał się fakt, że bliżej nam cywilizacyjnie do castrowskiej Kuby, niż demokratycznej jeszcze wówczas (już prawie cztery lata temu) Wenezueli, w której nie miałam roamingu.
W końcu mogłyśmy wstać z miejsc i dotknąć stopami kubańskiej ziemi. Lotnisko w Hawanie do wielkich nie należy, ale spacer korytarzem był dość długi. Wreszcie dotarłyśmy do hali, w której oczekiwało się na odprawę paszportową. Hala jak hala, ale za to cała obsługa poubierana była w maseczki. Niby czytałam przed wyjazdem, że na Kubie panuje epidemia świńskiej grypy, ale takiego widoku się nie spodziewałam. Każdy człowiek w hali miał jakąś maseczkę – większość była z materiału, porządnie uszyta, ale niektórzy nosili robocze maski przeciwpyłowe, a inni coś, co wyglądało jak uszyte ze starej, znoszonej koszulki. Po odprawie paszportowej, z obowiązkowym zdjęciem kamerką, w którą nie chciałam spojrzeć, przeszłyśmy do hali, w której musiałyśmy podpisać jakieś papiery dotyczące zdrowia. I nagle pani powiedziała do mnie coś o pięciu euro. Wydawało mi się, że podstawowe rzeczy po hiszpańsku jestem już w stanie zrozumieć, ale ten, kto myśli, że zna hiszpański, na Kubie zmieni zdanie. Tego sposobu mówienia, z połykaniem głosek, ucinaniem końcówek i zamienianiem liter trzeba się nauczyć – brzmi pięknie, ale jak muzyka, a nie język służący do komunikacji. Tak, czy owak wyciągnęłam grzecznie pięć euro, ale rozglądałyśmy się z Kasią, czy inni też za coś płacą. Nie, nie płacili.
- To może nie płać i zobaczymy, czy nas puszczą. – Ale w końcu podałam pani banknot. Okazało się, że chciała tylko zamienić monety na papierek, żeby móc za to kupić walutę wymienną…
Przed wyjazdem przygotowałam z koleżanką Gosią vlepki antyrządowe, z pięknym hasłem „Solidaridad para Libertad” z przeznaczeniem na Kubę, ale przed samym odlotem oddałam je rodzicom wraz z kubkiem, w którym były ukryte – słuchając opowieści osób, które były tam przed nami, przygotowałam się na wielkie kopanie bagażu i tłumaczenie się z ilości podpasek, które wiozłyśmy ze sobą jako podarunki (było tego około 200 sztuk), a tymczasem odebrałyśmy bagaże (zdążyłam się już oczywiście zestresować, bo Kasi plecak wyjechał na początku, a mojego ani śladu) i od razu mogłyśmy wyjść w duszną i gorącą kubańską noc.
Z taksówkarzem próbowałam rozmawiać o sposobach taniego podróżowania po Kubie, ale ten jak zaklęty powtarzał „Viazul, viazul” i jak się później okazało – miał skubany rację. Ale i tak byłam dumna z siebie, że jestem w stanie zrozumieć chociaż 10% tego, co nawijał.
Po dwudziestu paru minutach podjechałyśmy pod jasnożółty wieżowiec, wystający ponad niewysokie, stare budownictwo. Usiadłyśmy, żeby zapalić, ale od razu zwinął nas z ulicy gość z budynku i zabrał pod właściwy adres. Wjechałyśmy na 14-te piętro. Trzeba przyznać, że fakt, że właścicielka mówiła po angielsku uratował nam skórę, bo w natłoku emocji raczej trudno byłoby się dogadać w innym języku. Zapytałyśmy, czy możemy pójść na Malecòn. Kazała nam zostawić wszystkie rzeczy i z nikim nie rozmawiać, ale po kilkunastu minutach gapienia się na światła Hawany by night (widok naprawdę nieprzeciętny, jak tylko uda mi się wreszcie zrzucić zdjęcia, udowodnię) usiadłyśmy na najpiękniejszym bulwarze świata. Powietrze pachniało początkiem. I to początkiem czegoś wspaniałego…
Oczywiście zaraz po tym, jak usiadłyśmy, jak spod ziemi pojawiła się koło nas grupka młodzieży i co nas mocno zaskoczyło, nie dość, że dobrze mówili po angielsku, to jeszcze na odchodne zrobili nam zdjęcia całkiem niezłym modelem cyfrówki… Pojawiło się pytanie – „i gdzie ta kubańska bieda?”. Ale o tym już w kolejnych relacjach…
Na zakończenie dodam tylko, że tego wieczoru, pomimo 24 godzin w podróży, długo nie mogłam zasnąć.

--------------------------------
Niezbędnik, czyli ceny i inne przydatne informacje :
Taksówka z lotniska do Vedado - 25 CUC
Nocleg w Lilliam Vigil - 25 CUC (na skrzyżowaniu ulicy 13-ej i Avenida de los Presidentes, Pani mówi po angielsku, doskonałe, wręcz hotelowe warunki, zarezerwowane przez Hostelworld.com)
Warto wymienić pieniądze na lotnisku, bo odwrotnie niż w reszcie świata, kurs był rzeczywiście lepszy niż w innych miejscach - wcześniej już o tym czytałam i sądziłam, że bujda, ale okazało się zupełnie prawdziwe - kurs: za 1 euro dostałyśmy 1,36 CUC.

2 komentarze:

BOR pisze...

Dawaj dalej! I wrzuć zdjęcia, możesz też na picase wrzucić.

trissy pisze...

o tak, zdjecia wrzuc koniecznie jak najszybciej!