środa, 31 października 2012

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Bengalczykach, ale nie wypada Wam zapytać… (1) / All that you would like to know about Bangladeshis but it’s not polite to ask...(1)



Dzięki bogu za rozwody…
S. ma po trzydziestce (dziadek!), jak i większość jego znajomych, których oczywiście poznaję tu przede wszystkimi innymi. A że ma chłopak swoje nierówności pod sufitem, tak i przyciąga ludzi sobie podobnych. Słowem – tych ciekawych. I jak na razie dziewięćdziesiąt procent osób, które poznałam jest rozwiedzionych. Większość ma przynajmniej po jednym dziecku, chociaż ciężko w tych pięknych, zawsze odstawionych dziewczynach i wyluzowanych facetach poznać byłych małżonków. Nie mają w życiu łatwo – niezamężne kobiety są na cenzurowanym, mężczyźni bez żon są traktowani jakby im co najmniej coś po drodze ucięto. I stanowią grupę, która w duuużym poważaniu ma tradycje, zasady, społeczne kaftany. Wiedzą, czego chcą, mówią o tym otwarcie, choć nie za głośno, mają bunt wpisany we wszystkie gesty.
Jeśli wierzycie, że jesteście wyzwoleni w Polsce decydując się na życie według własnych zasad – nie wiecie, co to znaczy żyć według własnych zasad w Bangladeszu. Tu niezamężne kobiety grubo po dwudziestce podczas rodzinnych imprez sadza się przy stołach dla dzieci, podczas gdy ich nastoletnie koleżanki siedzą z dorosłymi, bo mają papierek na przynależność do jakiegoś faceta. Tu mężczyźni potrafią zatrzymać się przede mną na ulicy, żeby mi powiedzieć, że dla mnie palenie jest surowo zabronione. Dlaczego? Bo mimo, iż mam na sobie spodnie, jest oczywiste, że mam pod nimi cipkę, a nie ptaszka. Fruuu fruuu… Rozwódki mają problem ze znalezieniem męża, bo jak wszędzie – mało który facet zdecyduje się na małżeństwo z kobietą, która już posiada dzieci – przecież to nie jego sperma!
Ale jednocześnie rozwody zdają się być absolutnym zbawieniem w kraju, w którym jako ledwie wkraczająca w życie osoba nie bardzo masz wyjście – musisz dać się zapapierkować (obrączek się tu nie nosi).
Aranżowane małżeństwo to nie fikcja.
Jak już pisałam – w Mamie S. się zakochałam. Polubiłam też jego ciotki z każdej strony rodziny (rzecz jasna te, które poznałam). Niemniej jednak te cudowne istoty robią (prawie) to samo, co wszystkie mamy i ciotki w Polsce(Mamo, dziękuję, że mi tego nie robisz, ale jeśli jeszcze raz zapytasz, kiedy wrócę do domu z czekoladką, dla której będziesz mogła wybudować piaskownicę w ogrodzie – przysięgam – w końcu jakąś wyprodukuję!) – zaczynają od pytania „czy masz męża?”. Odpowiedź „nie” rzecz jasna nikogo nie odstrasza.
- A chłopaka?
- Nie.
- A zamierzasz wyjść za mąż?
- Nie wiem. Może kiedyś.
- Ale niedługo?
- Nie sądzę.
Wtedy zaczyna się litania. Że rodzice powinni się tym zająć i znaleźć mi męża. Ale jak to u was się tego nie robi? To jak wy sobie radzicie? Ano radzimy. Albo i nie. Odpowiedź „nie jest to dla mnie szczególnie istotne” byłaby po prostu niegrzeczna…
A teraz żebyście nie myśleli, że wszyscy biedni Bengalczycy hajtają się wyłącznie z tymi, których im rodzina wybierze. To się zdarza – rzecz oczywista. Dość często. Randkowanie jest przecież nie na miejscu, wspólne wyjścia również, nie mówiąc już o tym, żeby dziewczyna sama chodziła do jakiegoś chłopaka, czy boże odwróć wzrok – została na noc. Co kraj to obyczaj, poglądy rodziców zwyczajnie należy szanować. Mają do nich prawo tak, jak i młodzi mają swoje sposoby na obejście wszelkich utrudnień. Stąd przynajmniej wśród warstw tzw. „uprzywilejowanych” spotyka się najczęściej małżeństwa z wyboru, nie z musu.
Co nie oznacza, że nie zdarzają się tu młodzi, którzy wręcz palą się do aranżowanego małżeństwa. Kilka dni temu przypominałam S. na prośbę jego Mamy, żeby przesłał jej CV swojego znajomego, mieszkającego w USA, który szuka żony. Zaangażowała się cała rodzina, ciotki przynosiły zdjęcia i życiorysy. A co zawiera taki życiorys? Poza standardowym opisem wykształcenia i życia zawodowego – opis rodziny. Że tata nazywa się tak i tak, wykonuje zawód X, pracuje w miejscu Y. Że mama pochodzi z rodziny Q i jest panią domu. Że wszystkie siostry są zamężne, a bracia żonaci (a przynajmniej lepiej, żeby tak było). I lepiej nie kłamać, bo jak się wyda, to będzie wstyd. Zawsze można trochę nagiąć fakty, ale bez przesady.
Deser
A teraz, kiedy już wszyscy utwierdzili się w przekonaniu, że Bangladesz to jakiś średniowieczny kraj, w którym tradycja rządzi tyłkiem każdego członka społeczeństwa, opowiem wam o tym, czego Bengalczykom zazdroszczę najbardziej. A są to ustawowe prawa kobiet. W tym przede wszystkim – prawo do aborcji.
To nie Holandia, Niemcy, ani Francja. Aborcja jest dozwolona wyłącznie w przypadku, gdy zagraża życiu (nie zdrowiu) kobiety. Niemniej jednak – w pierwszym trymestrze można metodą próżniową dokonać „regulacji cyklu menstruacyjnego”. Czyli – przywrócić kobiecie jej stan naturalny – znaczy się „nie ciążowy”. Zbieracie już szczęki z podłogi? Idźmy dalej.
Żeby nie było za różowo. Nie każdy ginekolog się na to zgodzi. Ale wystarczy zapytać koleżankę o adres, albo po prostu pójść do innego lekarza. Rozmawiałam o tym z A., w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia (jakoś tak się dziwnie składa, że większość najważniejszych kobiet mojego życia nosi imiona zaczynające się na literę A: Anna (Mama), Agatka, Ada, AaaaKasia, Asia, AaaaaGosia, AaaaMarta (a nawet dwie) itd.).
- Bo wiesz, w Polsce, to nie możesz sobie pójść do pierwszego z brzegu ginekologa, bo jak trafisz na legalistę, albo domorosłego teologa, to Ci tę ciążę zarejestruje i będziesz na cenzurowanym.
- Jak zarejestruje?
- No wypiszę kartę zdrowia, napisze, że jesteś w ciąży i jak nagle w ciąży nie będziesz, to możesz się  obudzić po uszy w gównie.
- To musi być trudne…
- Musisz znaleźć specjalnego ginekologa przez ogłoszenie, zapłacić równowartość swojej miesięcznej pensji, albo i dwóch, uważać, żeby nikt się nie dowiedział, bo zarówno lekarz, felerny tatuś, jak i twoja najlepsza przyjaciółka, która obciera ci łzy z twarzy mogą pójść siedzieć.
- No żartujesz?!
- A jeśli nawet jesteś „jednym z trzech przypadków”, w których aborcji dokonać wolno, to musisz czekać na orzeczenie sądu, którego nie uzyskasz przed upływem siedmiu tygodni.
A. robiła tylko coraz większe oczy. W Bangladeszu aborcja kosztuje wraz z badaniami (pokażcie mi kobietę, której robi się badania przed aborcją w Polsce!) około 100-150 euro. I tak – zrobią ci USG, sprawdzą czy jesteś zdrowa. No chyba że nie masz kasy – wtedy wykonają zabieg bez znieczulenia…
Niespodzianka numer dwa. Antykoncepcja (mam na myśli każdą formę, włącznie z tabletkami wczesnoporonnymi, czyli „72h” po) jest tu dostępna bez recepty. A tabletki można kupić od równowartości pół euro wzwyż…
Opowiadam A. o tym, że w Polsce niektóre apteki nie sprzedają antykoncepcji ze względów religijnych. Że jak farmaceutom bozia zabrania, to ty – stać cię, czy nie – musisz czasem jeździć do innego miasta po tabletki. Nie mówiąc o tym, że lekarz może ci odmówić wypisania recepty. I nikogo nie interesuje, że może nie masz 25 euro na kolejną wizytę.
Przez dłuższą chwilę A. milczy.
- Olka, ty mówiłaś, że jesteś z Europy i masz 27 lat. Mamy, kurwa, dwudziesty pierwszy wiek.
Europo, ze swoją centralno-wschodnią „wolnością” - kłaniaj się, kurwa,  Południowej Azji!


Thank god for divorces…
S. is over thirty (daddy!) as most of his friends who I meet here in the first place. And as a guy is a bit crazy he does attract similar people. So to say – those who are interesting. And so far ninety percent of the people I have met so far are divorced. Most of them have at least one child, though it’s hard to notice parents in these beautiful, always perfectly dressed girls and chilled guys. They don’t have it easy – unmarried women are watched closely and men without wifes are treated as if they were castrated. And they create a group which does not give a damn about tradition, rules, social conventions. They know what they want, they speak about it freely though not loudly and they have a rebellion written on their faces.
If you believe that you live your liberated lives in Poland Just because you’ve decided to follow your own rules only – you have no idea what such a choice means in Bangladesh. Here unmarried women in their late twenties at family gathering are seated on the tables for children while they’re teenage friends seat with adults just because they have a paper stating a belonging to some man. Here strange men can stop in front of me in the middle of the street just to say that smoking is strictly prohibited. Why if I’m surrounded by guys holding smokes between their teeth? Because although I wear trousers – what I have under is a pussy not a dick. Divorces have problems with finding a husband as everywhere – because there are not many men who decide to marry a women with kids – after all it’s not their sperm!
But surprisingly divorces seem to be a kind of salvation in a country in which a person just entering an adult life has no other choice than to get a marriage paper (no one wear rings in here).
Arranged marriages are not a fiction.
As I wrote before – I’ve fallen for S.’s Mom. I also liked his aunts from all the sides of the family (naturally these I’ve met so far). Nonetheless these fabulous creatures do (almost) exactly the same thing as moms and aunts in Poland (Mom thank you so much for not doing that but if u ever ask me again when I’m gonna get back home with a nice kid for you play with – I swear I’ll make one!) – they start with a question “are you married yet?” Naturally the answer “no” does not stop them.
‘So a boyfriend then?’
‘No.’
‘But you are about to get married?’
‘I don’t know. Maybe one day.’
‘But soon?’
‘I don’t think so.’
And there it starts. That the Barents shall Take care of it and find me a husband. But how is it possible that you don’t do that in Poland? So how do you manage? Well… We manage. Or we don’t. The answer “I’m not particularly interested in the matter” would be simply rude…
And so that you folks wouldn’t think that al. the poor Bengali people marry only those picked by their families. It happens – naturally. Quite often in fact. Dating is not seen well, going out as well, not to mention a lonely girls visiting a guy or “god turn your eyes away” – her staying overnight. Every country has its own customs – parents have their right to have their own views same as youngsetres have their right to make their own sneaky-way. So in the end among at least the “privileged” you meat mostly marriages of choice not enforcement.
Which does not mean that there are no young people who would rather use their parents help. Few days back I was asked by S.’s Mom to remind him of a CV he was supposed to send her. It was a resume of his friend living in US who is looking for a wife. Whole family got engaged – aunts bringing pictures and curriculum vitae. And what does such a CV show? Apart from what you would usually write while looking for a job – a description of the family. That dad’s name is such and such, he works as X in a company Y. That mom comes from a Q family and she is a housewife. That all the sisters are married and so are brothers (it’s always better if they are). And you’d better not lie because it that comes up – you will end up in shame. Facts can use some colors but not too many.
Dessert
And now, when everyone is already sure that Bangladesh is some kind of a Dark Ages place in which tradition rules each and every ass I will tell you about what I’m mostly jealous about. And these are statutory women rights. Among them – the right to abortion.
Of course it’s not Netherlands, Germany or France. Abortion is legal only in case a woman’s life (not health) is at stake. Nonetheless - "menstrual regulation"—which involvesvacuum aspiration to bring on menstruation and thereby establishnon-pregnancy—is legal in the first trimester. Shocked already? Lets proceed.
Not that it is all that easy. Not every gynecologist will agree to do that. But it’s enough to ask your friend for the right address or just try a different doctor. I talked about it to A. whom I fell in love with since the moment one I met her (somehow most of the important women in my life have names starting with A, like: Anna (my Mom), Agata, Ada, AaaaaaKaty, Asia, AaaaaMargaret, AaaaaMarta (even two) etc.).
‘Cause you know, in Poland you can’t just go to any doctor and ask cause if you find a doctor is a legal freak or homegrown theologist than he will register your pregnancy and you will be watched closely.‘
‘Register how?’
‘He will open a health record book for you, write there “pregnancy” and if it suddenly turns out that you’re not pregnant anymore you might wake up deep in shit.’
‘That’s hard, dude…’
 ‘You need to find a “special” gynecologist via an advertisement then pay your month two months salary and be damn careful so that no one finds out because all – the doctor, crappy daddy and your best friend helping you out might get arrested.’
‘You kiddin’ me, right?’
‘And even if you “are” one the three cases in which abortion is legal you have to wait for the decision of the court of law to get it done. And there is no chance you will get it in seven weeks.’
A. was looking at me with her eyes open wider and wider. In Bangladesh the abortion costs along with all the necessary tests (and show me a woman in Poland who has her tests done before abortion!) around 100-150 Euros. And yes – they will make you an ultrasound and they will check if you are healthy enough. Or – if you have little money – they will get it done without an anesthesia…
Niespodzianka numer dwa. Antykoncepcja (mam na myśli każdą formę, włącznie z tabletkami wczesnoporonnymi, czyli „72h” po) jest tu dostępna bez recepty. A tabletki można kupić od równowartości pół euro wzwyż…
Opowiadam A. o tym, że w Polsce niektóre apteki nie sprzedają antykoncepcji ze względów religijnych. Że jak farmaceutom bozia zabrania, to ty – stać cię, czy nie – musisz czasem jeździć do innego miasta po tabletki. Nie mówiąc o tym, że lekarz może ci odmówić wypisania recepty. I nikogo nie interesuje, że może nie masz 25 euro na kolejną wizytę.
Przez dłuższą chwilę A. milczy.
- Olka, ty mówiłaś, że jesteś z Europy i masz 27 lat. Mamy, kurwa, dwudziesty pierwszy wiek.
Europo, ze swoją wschodnią „wolnością” - kłaniaj się, kurwa,  Południowej Azji!
Surprise number two. Contraceptives (and I mean each and every form of it including the „after pill”) is sold without a prescription. And pills you can buy with prices starting around half an Euro.
I’m telling A. about the fact that in Poland some of the pharmacies do not sell contraceptives due to religious reasons. That if “god forbids” the pharmacist than you – no matter if you can afford it or not – might have to go to another town to buy pills. Not to mention the fact that the doctor may refuse to prescribe you those. And no one seems to care if you have or have not 25 Euros for another visit.
For a longer while A. remains silent.
‘Dude, you said you are from Europe and that you are 27. And it’s twenty-fucking-first century.’
Europe with you middle-eastern “freedom” – get down on your knees in front of South Asia!


wtorek, 30 października 2012

Eid Mubarak – czyli wesołego po świętach!/Eid Mubarak - as merry „after-holidays”!



Święta, święta i po świętach chciałoby się rzec, rzecz jednak w tym, że ja z tych świąt za wiele nie skorzystałam. S. się lekko pochorował w noc przed więc został u Mamy. Ja z rana wstałam grzecznie, żeby dokładnie obejrzeć obchody. A obchody otwiera… niestety składanie krów i kóz w ofierze, co przekłada się na zarzynanie ich na środku ulicy. Nie musiałam iść daleko. Po prostu wyszłam z mieszkania, zjechałam windą na dół i wyszłam z garażu. Kilka minut później grupka mężczyzn ułożyła spokojną i niczego się niespodziewającą krowę na ziemi, a ulica spłynęła krwią. Stałam tam, pomna swej reporterskiej pasji i powstrzymując mdłości robiłam zdjęcia. Zostałam na jeszcze jedno szlachtowanie, które sfilmowałam. I zawinęłam się na górę, żeby móc znów oddychać. Ucisk w żołądku nieco minął, ale ucisk w gardle pozostał. Umyłam się, przebrałam w tradycyjne wdzianko, którego znalezienie zajęło mi cały poprzedni dzień (dzięki bogu za bengalskich sprzedawców, którzy sprzedadzą komplet o różnych rozmiarach góry i dołu), pojechałam po kwiaty i udałam się do Mamy.


Mama podjęła nas najpierw przepysznym lunchem. Niebo w gębie to za mało powiedziane. Jedzenie po prostu cudowne, lepszego jeszcze w Bangladeszu nie jadłam, a miałam okazję próbować prawdziwych delicji. Smakowało mi wszystko i gdybym była w stanie zmieścić, to zjadłabym więcej. Ale po lunchu nieco mnie ścięło… Noc wcześniej mało spałam, przez incydent z giga karaluchem w sypialni (całą noc miałam wrażenie, że coś mnie podgryza) ale mała ilość snu to przecież nic nowego… Więc przyłożyłam się tylko na piętnaście minut. Wstałam po dwóch godzinach, ale nie po to, by przyłączyć się do świętowania, tylko by złożyć własny hołd muszli klozetowej. Wyglądało na to, że poranny ucisk w gardle nie był spowodowany jedynie widokiem ceremonialnego zarzynania…


S. praktycznie przyniósł mnie do szpitala. I nie odstępował przez kolejne 24 godziny, nosząc za mną kroplówkę, przynosząc wodę, środki czystości, świeżą pościel. Nie miał chłopak szczęścia do świętowania… Ale przynajmniej może śmiało powiedzieć, że uratował mój tyłek od zupełnego odwodnienia. Gdybym tak poczekała do rana, mogłabym już sama nie wstać… Niech się schowają wszystkie pielęgniarki świata – prawdziwych przyjaciół poznaje się, gdy się wisi z głową w kiblu!
Przez te dwadzieścia cztery godziny wpompowano we mnie trzy litry solanki, antybiotyki i kupę leków. S. cały czas siedział obok, najpierw pisząc artykuły, potem oglądając swój ulubiony serial, potem po prostu próbując przetrwać. Wychodził tylko, żeby coś zjeść, albo przynieść mi kolejne rzeczy. Po powrocie Mama zaserwowała mi kleik, identyczny jak polski – widać chore brzuszki leczy się tak samo w każdej części tej małej planety.


Dzisiaj czułam się już o niebo lepiej. Cały dzień spędziłam z rodziną. Poznałam siostry i szwagierkę Mamy, ich córki, kuzyna. Miałam okazję znowu zobaczyć się z siostrą S. i jej mężem, których zdążyłam już bardzo polubić. Smutno mi było tylko patrzeć, jak wszyscy dookoła zajadają się pysznościami Mamy, podczas gdy ja mogłam tylko po troszeczku wchłaniać kolejne porcje kleiku (szczęśliwie coraz bardziej wzbogacanego). Do złamania serca doszło dopiero jak Mama podała przygotowane przez siebie słodkości… Ahh puddingu, może kiedyś uda nam się znowu spotkać?


Jednego jednak nikt mi nie zabierze. Świadomości, że świętowanie wygląda bardzo podobnie, gdziekolwiek się jest. Pełny stół, dużo słodyczy i rodzinne dyskusje. S. podczas teoretycznych sporów ze swoją Mamą jest taki sam jak ja, czy mój brat podczas dyskusji z naszymi rodzicami – nie ma miejsca na opanowanie, są emocje i zacięta walka o to, by udowodnić, że jest się mądrzejszym. Dzieci zawsze chcą postawić na swoim i doskonale wiedzą, że choćby na głowie stanęły, przez wszechwiedzący uśmiech rodzica i tak się nie przebiją. W Bangladeszu, dzięki tej rodzinie, tak podobnej do mojej, czuję się jak w domu.



Holidays, holidays and suddenly they’re gone – I would like to say but unfortunately I could not use these holidays completely. S. got a bit sick just the night before Eid so he stayed at home, with his Mom. I woke up in the morning to have the chance to see proper celebrations. And celebrations are opened with… well a sacrifice made of cows and goats. In other words – animal are being slaughtered in the streets. I didn’t have to go far. I just got out of the apartment, took a lift downstairs and went out of the garage. A few minutes later a group of men put a calm and not expecting anything to happen cow on the ground and then the street was covered with blood. I stood there thinking of my reporter’s passion and took pictures. I stayed for one more killing and filmed it. And then I rushed back upstairs to start breathing again. My stomach was free of tension again but I could still feel the pressure on my throat. I washed myself, put on traditional Bengali clothes for which I was searching all day long before (thanks god for Bengali sellers who can sell you a set of clothes with top and bottom of different sizes), I went to buy flowers and headed towards Mom’s place.


Mom welcomed us with a delicious lunch. Heaven on earth is an understatement. Food was absolutely amazing, I haven’t tried anything better here yet, and trust me – I had an occasion to taste real delicacies. If I could manage more – I would definitely eat more. But after lunch I felt a bit sleepy. Truth is I didn’t sleep much last night due to the giant cockroach incident in the bedroom (during the whole night I had the feeling that something is biting me) but on the contrary a small amount of sleep is not unusual to me at all. So I dosed off for just fifteen minutes. And when I woke up two hours later it was not to join back the celebration but to pay my won respects to the toilet. It seemed that the morning pressure I felt on my throat was not caused only by the view of slaughtering…


S. practically carried me all the way to the hospital. And did not leave my side for another twenty four consecutive hours, carrying my IV, bringing me water, fresh sheets and all other stuff I needed. Guy had no luck with celebrations that night. But at least he can now say without any doubts that he saved my ass from a complete dehydration. If I waited like that until the morning I would probably never get up on own again. Let all the nurses of this world hide – true friends you meet with your head sinking in the toilet!


During these twenty four hours three litters of salty water were pumped into me along with antibiotics and lots of other medicines. S. was sitting next to me all the time, firstly writing his articles than watching his favorite series than just trying to stay awake. He left only to eat or bring me another stuff. After we got back home Mom served me cooked rice, identical to the one I could get from my Mom – it seems that sick stomachs are treated the same way all over the world.
Today I felt soooo much better. I’ve spent the whole day with S.’s family. Imet his Mom’s sisters and a sister in law, their daughters and a cousin. I had the chance to see again S.’s sister and her husband. I was just envy and sad to watch them all eating all that fabulous food while I was just having my plain rice (luckily “a bit upgraded” every time). My heart got broken only when Mom served homemade sweets… Ahh… pudding, shall we ever meet again?


But there is one thing that no one can take away from me. And it’s the awareness of the fact that celebrations are similar whenever you are. Full table, loads of sweets and family discussions. S. while having theoretical discussions with his Mom is exactly same as me or my brother while arguing with our parents. Nothing can be said calmly – everything is full of emotions and attempts to prove you’re the smarter one. Children always try to prove their point although they know that there is no victory over the almighty smiles of their parents. In Bangladesh, thanks to his family, so much alike mine, I felt at home today. 


piątek, 26 października 2012

Durgapudźa/Durga Puja



Na początek wesprę się polską Wikipedią:
„Durgapudźa ( beng. দুর্গা পূজা, także Durgotsab দুর্গো সব, ang. Durga Puja , "święto Durgi" ) – największe święto hinduskie we wschodnich Indiach, obchodzone również w Nepalu i Bangladeszu. Dokładna data święta jest wyznaczana na podstawie tradycyjnego bengalskiego kalendarza lunarnego. Połowa miesiąca, podczas której wypada święto, nazywana jest Debi Pokkho ( beng. দেবী পক্ষ trl.Devi pakṣa, "Dwa tygodnie Bogini" ). Z największym rozmachem święto jest obchodzone w Kalkucie, gdzie buduje się specjalne pawilony-świątynie zwane pandal, w których znajdują się wizerunki bogini.”



Niestety opis ten jest rzekłabym… lapidarny. Nieco więcej informacji oferuje natomiast angielska wersja hasła. Otóż pudźa upamiętnia zwycięstwo bogini Durga nad złym „byczym” demonem Mahishasura, a co za tym idzie – zwycięstwo dobra nad złem. W Bangladeszu jest to święto narodowe, takie samo jak islamski Eid (którego najważniejsze obchody przypadają jutro, zatem „Eid Mubarak!”). Obchody trwają sześć dni. Ostatnie trzy są dla większości wolne od pracy (co nie oznacza, że nikt nie pracuje – święto narodowe w Bangladeszu to trochę co innego niż u nas i nie każdy na wolne może liczyć). Specjalnie przygotowane sceny zapełniane są figurami, które ostatniego dnia podczas uroczystej parady transportuje się na brzeg rzeki, by te na koniec „spoczęły” w jej mętnych wodach.
Niestety nie mogę Wam zaoferować zdjęć z parady – przede wszystkim dlatego, że nikt nie wiedział, kiedy może się ona odbyć. Po drugie przemieszczanie się po Dhace nie należy do prostych, więc jeden obchód miasta dziennie to już i tak wyczyn. Za zdjęcia w ogóle przepraszam, nie są najlepszej jakości, ale cóż… mój aparat ciut się przegrzał i postanowił odmówić współpracy. Po powrocie do Polski, kiedy wreszcie będę mogła skorzystać z „normalnego” Internetu załaduję filmy z obchodów (w Bangladeszu youtube i tak jest zablokowany).
Pierwsze dwa zdjęcia przedstawiają scenę wybudowaną w dzielnicy Dhaki – Banani. Ta była największa. I tu pozwolę sobie skorzystać z okazji, żeby podziękować Robinowi za to, że mnie tu przywiózł – dzięki stary! Na kolejnych możecie zobaczyć mini sceny z Hindu Street w starej Dhace, która stanowi centrum świata hinduistycznej społeczności miasta. To wąska uliczka z szeregiem sklepów po obu stronach, poprzetykanych kilkoma świątyniami.



Sceny ustawione były na bambusowych rusztowaniach tuż nad głowami przechodniów (przynajmniej bengalskich, bo ja musiałam się nieźle poskładać, żeby się pod nimi przecisnąć). Na każdą ze scen dostać się można było po ustawionej centralnie drabinie. Wierni (głównie kobiety) wchodziły na górę by złożyć ofiarę z jedzenia i posmarować czoło bogini czerwoną pastą. Niektóre wychodziły również z twarzami pomalowanymi czerwoną pastą, ze szlaczkami na przedziałku. Mnie pomalowano ręce w kwiatowe (chyba)wzory.
Ze starej Dhaki poszłam na spacer wzdłuż rzeki. Po drodze trafiłam na krowi targ (wszyscy namiętnie kupują krowy na jutro, na Eid, bo część ceremonii polega na zaszlachtowaniu zwierzęcia). A potem pod kolejną scenę, tym razem urządzoną… na cmentarzu. I tutaj akurat nie czułam się do końca mile widzianym gościem… Moje wtargnięcie zdawało się naruszać jakiś prywatny charakter obchodów. Wycofałam się…



I will start with a little help from Wikipedia:

“Durga Puja (Bengali: দুর্গা পূজা, pronounced [ˈd̪ʊrɡaː ˈpuːdʒaː]; also referred to as Durgotsava, ‘Festival of Durga’) or Sharadotsav is an annual Hindu festival in South Asia that celebrates worship of the Hindu goddess Durga. It refers to all the six days observed as Mahalaya, Shashthi, Maha Saptami, Maha Ashtami, Maha Navami and Vijayadashami. The dates of Durga Puja celebrations are set according to the traditionalHindu calendar and the fortnight corresponding to the festival is called Devi Paksha (Bengali:দেবী পক্ষ, ‘Fortnight of the Goddess’). Devi Paksha is preceded by Mahalaya (Bengali: মহালয়া), the last day of the previous fortnight Pitri Paksha, ‘Fortnight of the Forefathers’), and is ended on Kojagori Lokkhi Puja (‘Worship of Goddess Lakshmi on Kojagori Full Moon Night’).
Durga Puja festival marks the victory of Goddess Durga over the evil buffalo demon Mahishasura. Thus, Durga Puja festival epitomises the victory of Good over Evil.
[…]
Durga Puja is celebrated as a major festival in Nepal and in Bangladesh all over the places of Dhaka, Chittagong, Khulna, Sylhet, Rajshahi, Rangpur, Bogra and other major places and all the villages of Bangladesh where the 20% population is Hindu.3 day National Holiday is being declared and most of the educational institutions remain closed as it is one of the major national festival also in Bangladesh which is widely celebrated and peoples from all religion participate in the program.”





As you could read above – the celebration takes six days, three of which are supposed to be a Holiday. But do not expect that none of your friends will be working during that time. Bangladesh is not Europe so some of them will have to go to work especially that they will have to catch up with it before Islamic Eid (which is btw coming tomorrow so “Eid Mubarak!”). For last three days people prepare stages with the figures. On the last day figures are transported during the procession to the river bank and there thrown into the water.
Unfortunately I cannot offer you the picture from the parade – mostly because no one really knew what time it was supposed to start (or from where for that matter). The other reason is that wandering around Dhaka is not an easy thing to do and walking around once a day is big enough. For the photos I am generally sorry – they are not of a good quality because well… my poor camera decided to stop our cooperation for a while… After I get back to Poland and finally have the chance to use the “normal” internet connection, I will upload movies (in Bangladesh youtube is blocked anyway).




First two pictures show the biggest scene in Dhaka in Banani. And here I’ll let myself use the occasion and thank Robin for taking me there (thanks man!). The rest show mini stages at Hindu Street in the Old Dhaka which is the center of Hindu population of the city. This is a narrow street with chain of little shops on both sides with hidden temples among them.
Stages were put on the bamboo scaffolds in the street hanging just above the heads of people (at least Bengali people – I had to exercise a lot to fit under them) with ladders leading to the top. Believers (mostly women) were climbing up to leave the food gifts and put some red paste on the goddess’s forehead. They were coming down with their faces painted red. I had my hands painted in flowery patterns.
From Old Dhaka I went along the river. I went through the cow market (everyone is buying cows for tomorrow Eid, which is partly celebrated with cow slaughtering) and then got to another stage set on… the cemetery. Unfortunately I didn’t feel welcome there, my intrusion seemed to disturb something private in the ceremony. I just stepped back…


poniedziałek, 22 października 2012

Świat bez kobiet / The World Without Women



Ten świat nie zaczyna się, jak chciała Agnieszka Graff w książce pod tym samym tytułem gdzieś w Polsce. On zaczyna się na Bliskim Wschodzie.
Traf chciał, że właśnie książkę Graff Ada wypożyczyła z biblioteki na podróż. Nie spodziewałam się, że ten tytuł będzie aż tak znamienny. I nie jest moim zamiarem umniejszanie problemów opisywanych przez Graff – przeciwnie – pod jej diagnozami mogłabym się podpisać każdą kończyną, którą byłabym w stanie utrzymać długopis. Sama wielu z tych problemów boleśnie doświadczyłam na własnej skórze. Mam na myśli raczej to, że przybyłam do tego świata, świata innej kultury oraz odmiennego spojrzenia z pewną konkretną, europejską, polską świadomością. Dla mnie w pełni oczywistym jest, że jako kobieta, „człowiek po prostu” mam pewne określone prawa. Mimo, że czasem muszę stającym na mojej drodze mężczyznom dobitnie o nich przypominać. Ale w mojej świadomości to nie ja czegoś się domagam, tylko oni – te wapniaki – żyją z mózgiem zatopionym w średniowieczu i trzeba im uświadomić, że mamy rok 2012 i ich poglądy można między jakieś specyficznym folklorem zajeżdżające legendy włożyć.
Zderzenie z Azją przypomina mi jednak dobitnie, że nie jest to stan na świecie naturalny.
Po kilku godzinach w samolocie, bez względu na to, ile mi czasu zostało do kolejnego lotu, zawsze najpierw szukam palarni. Nałóg to nałóg – i silniejsi z nim przegrywali. W końcu jest –znalazłam palarnię na lotnisku w Doha w Katarze. Pomieszczenie jest słabo wentylowane, w powietrzu zawiesić można siekierę i kilka innych narzędzi. I sami mężczyźni dookoła. Kilku europejczyków. Niektórzy prowadzą rozmowy, ale kiedy wchodzę – nagle milkną. Przez sekundę zastanawiam się nad odwrotem, ale papieros wygrywa. Sytuacja wraca do normy.
W Dhace S. zawsze idzie przodem. Ma to sens, szczególnie w tym tłoku, poza tym prowadzi – rozszyfrowanie uliczek w tym mieście nie jest wcale prostym zadaniem. Nazw ulic na rogach właściwie nie ma, od czasu do czasu tylko tu i ówdzie można znaleźć jakiś złamany znak z numerem ulicy. Ale wszyscy inni też zawsze idą przodem. Chyba że akurat przystaną zaskoczeni widokiem białego dziwa.
Kobiety na ulicy widać – i owszem. Niektóre chodzą same. Ale najczęściej tylko przemykają lub siedzą schowane w rikszach z rozłożonym daszkiem lub za okratowanymi drzwiami motorowych taksówek, zwanych tu, od rodzaju paliwa, CNG. Rzadko przystają przed przydrożnymi sklepikami. Na zakupach na bazarach zazwyczaj towarzyszą im mężczyźni. Sprzedawczynie należą do rzadkości – widuje się je tylko w elegantszych sklepach z klimatyzacją.



S. poza prowadzeniem zespołu żonglowania ogniem uczy też nowe osoby. W pierwszej lekcji, w którą z Adą widziałyśmy, brały udział tylko dwie dziewczyny. Chłopaków było ośmiu albo i więcej. Podczas drugiej proporcje były nieco bardziej wyrównane – trzy Bengalki, ja (ale mnie ciężko liczyć) i chłopaków trochę chyba mniej. Jedna z najlepszych performerek w grupie wyjechała z rodziną do Malezji. Druga – jeździ na pokazy tylko jeśli uda się jej ukryć przed rodziną gdzie naprawdę jest. Lekcje odbywają się w restauracji/barze/klubie, na tyłach. Poza dziewczynami, które uczestniczą w zajęciach i zaraz po ich zakończeniu znikają, na sali nie ma kobiet – jest tylko pani doglądająca kuchni.
Przychodzi koleżanka S. Żali się, że mężczyźni zabraniają jej palenia papierosów. Opowiada jak próbowała im tłumaczyć, że przecież ma do tego takie samo prawo. Brzmi niby jak feministka, ale od feminizmu zdecydowanie się odcina. Opowiada o ustawie, która pozwala kobiecie uzyskać rozwód na podstawie ustnego oświadczenia o tym, że mąż się nad nią znęca. Co więcej – jeżeli tylko złoży donos na policji, delikwent powinien być natychmiast aresztowany (wbrew pozorom prawo w Bangladeszu jest bardzo pro kobiece, nieco gorzej tylko przedstawia się jego egzekwowanie). Koleżanka S. mówi, że nie może być feministką, bo kobiety nadużywają prawa, a jej żal jest mężczyzn. Nie ma w jej słowniku pojęcia społecznej świadomości prawa, nie zauważa, że aby w tym świecie zapanował spokój potrzebny jest jeszcze balans pomiędzy prawem zwyczajowym a państwowym. „Kobiety są głupie” - tak kończy swój wywód.
Rozmowy kobiet toczą się w jadalni. Koło kuchni. Zazwyczaj wtedy, gdy mężczyzn nie ma. Przy wodzie, ciastku, herbacie z obowiązkowym mlekiem.
A na ulicy tylko z plakatów uśmiechają się dwie miłe starsze panie z dwóch przeciwstawnych partii – była premier Khaleda Zia i obecna - Sheikh Hasina.



This world does not begin as Agnieszka Graff – polish feminist writer and an author of the book under the same title wanted – somewhere in Poland. It begins in the Middle East.
And it was this book that Ada chose from the library as a book for the trip. I didn’t expect this title to be that meaningful. And it is not my goal to minimize the problems described by Graff – contrary – I would sign myself under her diagnosis with every and each part of my body capable of holding a pen. I myself have painfully experienced many of these problems. What I am trying to say is – I came to this world, world of different culture and points of view with a very concrete, European, Polish awareness. It is absolutely obvious for me that as a woman, “a human being in fact” I have my rights. I have them despite the fact that from time to time I have to remind about it some of the men I meet on my way. But in the way I see it – it’s not me demanding something – it’s them who have their brains still somewhere in the Middle Ages and they have to realize that we live in the year 2012 and their opinions can be only put somewhere among folklore legends.
Coming to Asia reminded me clearly that it is not the natural state of the world.
After a few hours on the plane, no matter how much time I’ve got left before the next flight – firstly I’m always looking for a smoking room. Addiction is an addiction – even stronger were loosing against it. There it was – a smoking room on the Doha Airport, Qatar. The room was hardly ventilated, the air was very thick. And only men around me. A few of them were Europeans. Some of them talking but when I entered – they went silent. For a second I was thinking of going back but the cigarette won. The situation got back to normal.
In Dhaka S. always goes first. It makes sense especially in this crowd. And he makes the path – learning streets in this city is not really an easy thing to do. There are no boards with the names of the streets just from time to time you can see a little sign with their number. But all the other men also always walk in front – that changes only if they stop surprised by the white wonder.
There are some women on the street. Some of them alone. But mostly they just sneak through the pavement or seat hidden in rickshaws or behind the barred windows of motor taxis called here CNG – from the type of fuel. Rarely they stop in front of little street shops. While they’re shopping on the markets, they’re usually accompanied by men. There are almost no female sellers – except for luxurious air conditioned stores.
Except for having fire spinning show S. also gives lessons to newcomers. During the first lesson which we saw with Ada, only two girls were attending. For eight or more boys. During the second one proportions were more aligned – three Bengali girls plus me (although given the circumstances I shall not be counted) and a bit less men. One of the best performers in the group left with her family to Malaysia. The other one usually cannot attend. Lessons take place at the back of the restaurant. Except for the girls which attend classes and run out just after there are no women in this place. Only an elderly woman taking care of the kitchen.
S.’s friend joined us. She was complaining about the fact that men are forbidding her to smoke. She told us how she was explaining to them that she has the same right to do that. One could say she sounded like a feminist but she cut herself off the feminism. She told us about the act of law which gives women the right to get a divorce basing just on a statement that they were molested by their husbands. What is more – it’s enough for a woman to show up at the police station and give a statement to have her husband arrested (surprisingly the law in Bangladesh is very women pro but it’s execution is not that effective). S.’s friend said that she cannot be a feminist because women overuse this law and she is sorry for the poor guys. Her dictionary does not contain a phrase “social awareness of law”. She does not notice the need for balance between the state and traditional law. “Women are stupid” is how she ends her reasoning.
Women’s talks take place in the dining room. Close to the kitchen. Usually when men are not around. With water, cake and tea with obligatory milk.
And in the streets you can see only two elderly women smiling from the posters. They come from to opposing parties – former prime minister Khaleda Zia and the present one – Sheik Hasina.