Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Republika Południowej Afryki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Republika Południowej Afryki. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 listopada 2012

Polityczne absurdy to nie polski wynalazek / Political absurd is not a Polish invention


Kiedy w Polsce pojawił się pierwszy śnieg, opublikowałam na facebooku następujący obrazek:


Z komentarzem: Ciężko uwierzyć, że w Polsce spadł pierwszy śnieg. Ta dziewczynka powiedziałaby „Żartujesz?!”.
Na co dostałam odpowiedź od Justyny: „Nie, nie. Pokazano im ostatnie obrady naszego sejmu… <>”.
Cóż, jako Polacy jesteśmy przyzwyczajeni do absurdów, dziwnych zachowań, idiotycznych komentarzy naszej klasy politycznej i to z obu stron barykady (prawica moim zdaniem dzierży laur pierwszeństwa, ale inni nie zawsze pozostają w tyle). Czasem mamy wrażenie, że nas los pokarał najgorzej w Europie, a nawet na świecie (łatwo zapominamy święte słowa Prezydenta Lecha Wałęsy, który mówił sam o sobie: „takiego macie prezydenta, na jakiego żeście zasłużyli”). Pociesza nas ewentualnie sytuacja Włochów, którzy nie potrzebują polityków w liczbie mnogiej – im do wstydu wystarczy jeden Berlusconi.
Niemniej jednak, kiedy sobie tak jeżdżę po świecie, a szczególnie, kiedy tak, jak teraz – mam okazję sobie w innym kraju trochę pomieszkać, trochę się uspokajam – nie jesteśmy, jako mieszkańcy kraju nad Wisłą, odosobnionym mikrokosmosem żenady.
Gdyby w Bangladeszu przyznawano nagrody za najgłupsze wypowiedzi polityków, w roku 2012 (mimo, że ten się jeszcze nie skończył) zapewne zwycięzcą zostałby aktywny politycznie właściciel jednej z prywatnych stacji telewizyjnych. Kilka miesięcy temu w Bangladeszu  zamordowano dziennikarza (w Polsce obecnie takie rzeczy się nie zdarzają – ale z historii znamy te metody uciszania „niewygodnych pismaków”). Szukano mordercy, śledztwo ciągnęło się tygodniami. W końcu okazało się, że policja jest w posiadaniu DNA sprawcy. Opinia publiczna naciskała aby porównano je z DNA wspomnianego właściciela stacji telewizyjnej. Na co ten wydał oświadczenie, iż… Zarówno on, jak i jego żona są osobami bardzo religijnymi, w związku z czym dokonują rytualnego obmycia przed każdą modlitwą. Ergo – żadne z nich nie ma DNA, bo są na to zbyt czyści!
Ale spieszę pocieszyć czytających moje posty Bengalczyków – i Wy nie jesteście jedyni. Na przełomie lat 2006/2007 na trasie Kobiecych Regat Dookoła Świata, w których uczestniczyłam, znalazła się Republika Południowej Afryki. W tym czasie najgorętszym „newsem” była wiadomość, że jeden z najważniejszych polityków w Państwie (niestety nie pamiętam już kto to był, czy premier, czy któryś z ministrów) został przyłapany na uprawianiu seksu z prostytutką. Jakby tego było mało – Pani okazała się mieć AIDS. Oświadczenie owego Bardzo Ważnego Polityka brzmiało tak: „nie mogłem zarazić się AIDS ani nie mogę być nosicielem wirusa HIV, ponieważ po stosunku wziąłem prysznic i starannie się umyłem.”
Aktualną premier Bangladeszu jest Sheikh Hasina (przewodnicząca Awami League), córka bengalskiego odpowiednika Lecha Wałęsy, Sheikh Mujibur Rahmana – uznawanego za ojca narodu, pierwszego prezydenta niepodległego Bangladeszu, który zmarł w roku 1975 (a dokładniej – wraz z częścią rodziny – został zamordowany przez oficerów zbuntowanej armii). I pani premier przy okazji wprowadzenia do Bangladeszu technologii 3D, w przemówieniu poświęconemu cudom techniki przekonywała, że 3D było… wielkim marzeniem jej ojca.
Bangladesz, w przeciwieństwie do Polski, a podobnie jak chociażby USA, jest państwem dwóch partii politycznych – wspomnianej Awami League oraz BNP (Bangladesh Nationalist Party). Pozwolę sobie ominąć szczegóły ich programów politycznych, szczególnie, że te się od siebie właściwie… nie różnią. Ważne, że co parę lat zmienia się dominacja polityczna w kraju i do głosu dochodzi dotychczasowa opozycja (oczywiście po to, by po kilku latach znowu doszło do wymiany). W takich momentach zmienia się też nazewnictwo wszystkich ważnych obiektów. Plotka głosi, że zmiana nazwy międzynarodowego lotniska w Dhace na Hazrat Shahjalal International Airport było spowodowane tym, że skrót można by zapisać jako „Ha-S-In-A”. Trudno nie uwierzyć, skoro poprzednia nazwa brzmiała „Zia International Airport”.
Na koniec zaserwuję Wam obrazek, zaczerpnięty z profilu „I am Bangladeshi” z fb. Tak – dobrze kojarzycie – balony podczas tychże uroczystych obchodów zostały zastąpione prezerwatywami i odleciały w niebo wraz z białym gołąbkiem. Podpis pod zdjęciem oznacza: „ M A Mannan (Member of Parliament) inaugurated a football tournament with ballon and pigeon. How can a MP be that stupid?” („M A Mannan, parlamentarzysta, zainaugurował mecz piłki nożnej balonami I gołąbkiem. Jak to się dzieje, że parlamentarzysta może być tak głupi?”) Znany obrazek? Znany… Tyle, że jeszcze z PRL-u… Pozwolę sobie zacytować S. (choć cytat to wtórny), który za każdym razem, kiedy przypomni sobie to zdanie, cieszy się jak dziecko i ustawia jako status na fb: „W przeciwieństwie do ludzkiej inteligencji, ludzka głupota nie zna granic.”



When the first snow „visited” Poland I Published at my facebook wall the following picture:
SEE the first picture in this post!
With a comment: Hard to believe that it's already snowing in Poland. This girl would say: Are u kiddin' me?!
Then the comment came from Justyna: “No, no. These girls were shown the latest debate of our parliament. They say: ohhhh, I’m so sorry for you, that is a weird country.”
Well… As Polish people we are used to absurd, weird behavior, idiotic comments of our political class from both sides of the barricade (right wing in my opinion leads in that sort of crap but athers are not left far behind). Sometimes we think that the fate punished us more than any other nation in Europe or even in the World (it is easy for us to forget the words of President Lech Walesa speaking of himself “you have a president as good as you deserve”). We can only be slightly comforted by Italians who do not need a whole political class – one Berlusconi is enough to bring embarrassment.
Nonetheless when I travel this World and especially when I have the chance to live somewhere the way I do now – I am getting calmer. We – people who live in the country of Vistula – are not a separate microcosm of shame.
If Bangladeshis would prize the most stupid statements of their politicians in year 2012 (although it’s not finished yet) the laurels would go to the politically involved owner of one of the private TV stations. A few months back a journalist was murdered in Bangladesh (such things do not happen in Poland anymore but from history we do know such means of silencing inconvenient journalists). Police was looking for a murderer, investigation was taking months. After all it occurred that the police had a DNA of the perpetrator. People wanted it to be compared with the DNA of the mentioned TV station owner. In a response he published a statement saying that… Both he and his wife are very religious which means they do ritual ablutions before each and every prayer. Ergo – none of them can have DNA as they are simply too clean for that!
But my dear Bangladeshi readers – here comes the consolation – you also are not alone. At the end of the year 2006 and in the beginning of the following year I was in Republic of South Africa. Some of the ports there where on the route of the Round the World Female Race I was taking part in. And the hottest “news” back then was information that one of the most important politicians in the country (I do not remember any more if it was a prime minister of one of the ministers) was caught red handed while having sex with a prostitute. As if it was not enough – it occurred that the lady had AIDS. The statement of the Very Important Politician went somewhere in those lines: “I could not get infected with AIDS and I cannot be a HIV carrier as just after the intercourse I took a shower and washed myself thoroughly”.
The current prime minister of Bangladesh is Sheikh Hasina (leader of Awami League), daughter of the “Bangladeshi Lech Walesa” – Sheikh Mujibur Rahman who is said to be the father of the nation and who was the first president of the independent Bangladesh. He died in the year 1975 (to be more specific – he was assassinated with most of his family by rebellious army officers). And the prime minister on the occasion of implementing 3D technology in Bangladesh in her speech about technology stated that 3D was her father’s dream…
Unlike Poland, Bangladesh is a country of only two political parties (like USA for instance) – mentioned Awami League and BNP (Bangladesh Nationalist Party). I will let myself leave the details of their political programs aside – especially that they are in fact the same. What is important is the fact that the political supremacy in the country is changing every few years and those who were in the opposition become the rulers (which changes again in another few years). In moments like this all the names of important places are changed. According to the popular gossip that the change of name of the international airport in Dhaka on Hazrat Shahjalal International Airport was caused because of the fact that the shortcut might written as “Ha-S-In-A”. It’s hard not to believe especially if we mention the fact that the previous name of the airport was “Zia International Airport”.
In the end I will show you a picture (please see the second picture in this post) taken from the facebook profile „I am Bangladeshi”. And yes – you do see it right – balloons used during this celebration were made from condoms and later flew into the sky with the white pigeon. The phrase under the picture says: “M A Mannan (Member of Parliament) inaugurated a football tournament with balloon and pigeon. How can a MP be that stupid?” Do we know such pictures? Oh, yes… But only from former Peoples Republic of Poland. Now I shall quote S. (although it’s a secondary quote) who is happy like a five year old and posts it on his fb wall every time he reminds himself of this sentence: “Unlike human stupidity, intelligence has limits!”


czwartek, 18 lutego 2010

Jak zdobyć drinka w Afryce Południowej
























Tak mi się jakoś zebrało na wspominki. Tym razem w zupełnie zbeletryzowanej formie. Przede wszystkim Iwona jest zupełnie inną osobą. Ale zgodność z faktami nie ma tu chyba nic do rzeczy…

Tak, czasem drink nie może czekać. A najdłuższą i najbardziej uciążliwą drogę do drinka przebyłam kiedyś w Południowej Afryce. W, jak to nazywałam, poprzednim życiu, byłam żeglarką. Brałam udział w regatach oceanicznych. Po drodze na pieprzonej bezludnej wyspie poznałam najsłodszego Francuza świata. Takiego ciała nie ma w masowej produkcji. Był ode mnie znacznie wyższy, co dla dziewczyny ma znaczenie, kiedy ma ponad 180 cm wzrostu, i tak wysportowany, że wyglądał jak maszyna, jak żywa rzeźba. A przy tym nie był napakowany. Miał króciutkie włosy, tak wypłowiałe od słońca, że aż białe. Niebieskie oczy i świdrujące spojrzenie. I mówił po angielsku z amerykańskim akcentem, co u Francuza było wyjątkowo nietypowe i przez to oczywiście cholernie pociągające. Przegadaliśmy dwie noce na pustej plaży pośrodku niczego, a on uczył mnie rozpoznawać gwiazdy. Atol na którym kotwiczyliśmy był niezamieszkały, na kotwicowisku stały trzy jachty, na które można było się dostać jedynie pontonem. Najprawdziwszy kicz – gdybym tego sama nie przeżyła, pomyślałabym, że to fragment jakiegoś taniego romansidła do nabycia w kioskach. No i rzeczywiście mieliśmy o czym gadać – mój Francuzik nawiał trzy lata wcześniej ze sporej korporacji, pojechał nurkować na Pacyfik, a potem odkupił od jakiegoś starszego małżeństwa jacht zniszczony przez huragan i od tego czasu na nim mieszkał. Oczywiście później spotkałam tuziny ludzi prowadzących taki tryb życia, ale że to był początek regat, to nie umiałam ukryć wrażenia, jakie na mnie zrobił.
Jako dwudziesto dwu letnia gówniara, która siedząc samotnie w nocy na pokładzie maleńkiego jachtu nie bardzo ma co robić, biorąc pod uwagę fakt, że na oceanie ruch znowu nie jest taki wielki, zdążyłam założyć sobie, że po regatach go odszukam i przeniosę się na tę jego paskudną, metalową krypę. Pech chciał, że w naszym pierwszym porcie w Afryce, w Richards Bay, dogoniłyśmy ludzi, którzy z kolei poznali mojego Francuzika na australijskich Cocos Islands. Poznali też jego żonę i pięcioletniego syna, którzy mieszkali w La Rochelle i dojeżdżali do mojego Francuzika na każdą wyspę, czy skrawek lądu, zaopatrzony w lotnisko. W ramach komentarza, który niezwłocznie wygłosiłam w celu ukryciu wrażenia, jakie na mnie wywarła ta informacja, stwierdziłam, że ciekawe skąd ludzie biorą na takie życie kasę, ale myślałam tylko o jednym – że muszę się napić.
Poszłyśmy na obiad. Problem polegał na tym, że za wszystko płaciło się kartą kredytową sponsora, a oficjalnie nie mogłyśmy pić. Do obiadu zamówiłam więc na złość samej sobie koktajl o wdzięcznej nazwie „Blue Lagoon”, który oczywiście nie miał szans mi pomóc, więc nie pomógł. Jednym słowem dupa blada i nieopalona pomimo przewożenia jej przez tropiki. Pozostało wypłacić kasę z bankomatu i puścić się w wieczorne tany. Ale na takim zadupiu jak marina jachtowa w Richards Bay wcale nie było to proste. Do najbliższej osady ludzkiej było kilkanaście kilometrów. Oczywiście w marinie funkcjonował jachtklub i restauracja, zamykane o osiemnastej i dyskoteka, ale za to był tylko jeden bankomat. Pusty.
Zabrałam ze sobą jedyną dziewczynę w moim wieku – dwudziestolatkę, która chyba szykowała się na świętą. Chodziła kiedyś do katolickiej szkoły, mówiła po francusku i uczyła się grać na pianinie. Do każdego zdjęcia ustawiała się pół godziny i nawet w najpodlejszej knajpie jadła tak, jakby zaraz do stołu miała usiąść królowa angielska. Lubiłam ją. Nie chciałam jechać sama, więc przełknęłam dumę i prawie się przed nią rozpłaszczyłam, żeby zechciała mi potowarzyszyć. W okolicy funkcjonowała tylko jedna taksówka. Było po ósmej wieczorem i nawet busy dla czarnych już nie jeździły, chociaż pewnie i tak jakiś biały życzliwy nie pozwoliłby nam do takiego wsiąść, „bo by nas okradli, zgwałcili i porzucili w lesie na pożarcie hienom”. Zadzwoniłyśmy.
Po czterdziestu minutach moja towarzyszka stwierdziła, że ma dość czekania. Zadzwoniłam jeszcze raz. Kierowca stwierdził, że po nas był, ale nas nie zastał. Okazało się, że czekałyśmy w złym miejscu. Zapytał ile osób ma jechać. Mówię, że dwie.
- To będę po was za dziesięć minut.
Iwona dała się uprosić i nie wróciła na jacht.
Podjechał jakiś poobijany wóz. W środku poza kierowcą była parka na oko koło trzydziestki. Radosny kierowca wyskoczył z wozu.
- No maleńkie moje, wsiadajcie. Lady zostanie z przodu, jeśli pozwolicie, ale koło Toma się zmieścicie.
Iwona spojrzała na mnie, jakbym chciała ją właśnie namówić do paktu z diabłem.
- Wsiadaj Iwona, dobry pan bóg nie da ci zginąć.
- Nie wsiądę, mowy nie ma. Ty widzisz, co oni robią?!
Chłopak na tylnym siedzeniu, czyli zapewne rzeczony Tom, podawał właśnie tlenionej blondynie z przodu flaszkę Jacka Danielsa.
- No jedziecie lalunie, czy nie? Nie po to się fatygowałem, żeby mieć pusty przebieg.
Popchnęłam Iwonę w stronę drzwiczek.
- Masz dwadzieścia lat, jak teraz nie zaszalejesz, to jutro się obudzisz jako stary pierdziel.
Usiadłam w środku, oddzielając Iwonę od Toma. Kierowca ruszył z piskiem opon.
- Odwiezie nas pan z powrotem?
- A dokąd chcecie jechać teraz?
Podałam mu nazwę osiedla, w którym, jak nam powiedziano, był najbliższy bankomat.
- Spoko.
Najwyraźniej jednak przerwałyśmy kierowcy i pozostałym pasażerom jakąś niezwykle istotną dyskusję, bo jak tylko wyjechaliśmy za bramę mariny, to zaczęli się przekrzykiwać.
- Kurwa, po jakiemu oni mówią?
- Myślę, że po angielsku. – Iwona była pewna swojej wiedzy.
- Ani słowa nie kumam, a z angielskiego miałam same piąteczki.
Flaszka wróciła od blondyny do Toma. Podał ją mnie.
- Nie, nie stary, dzięki.
Coś powiedział, ale ja w tym jego gulgocie angielskiego rozpoznać nie byłam w stanie. Dalej machał mi flaszką przed nosem. Wzięłam ją od niego i pociągnęłam spory łyk. Blondyna zaczęła bić mi brawo i pokazała na Iwonę, która skrzywiła się jak dziecko karmione szpinakiem. Tom coś zagulgotał.
- Nie kumam chłopie, musisz mówić wolniej. My jesteśmy dzieci z Polski, nie rozumiem twojego akcentu.
- Z Polski? Zajebiście. Mam kumpla, który ma dziadka z Polski. Twoja koleżanka nie pije?
- Wiesz, religia jej zabrania.
Najwyraźniej Tom wyłapał ironię, bo nie pytał, czy Iwona jest muzułmanką.
- Ta dupa z przodu, to moja dziewczyna. Ma na imię Sadie. Niezła co?
Grzecznie przytaknęłam i uśmiechnęłam się do Sadie.
- Ale u was w Polsce też robią fajne sztuki.
Tom położył rękę na oparciu za moją głową i spojrzał na Iwonę.
- Zabieraj od niej łapy, zwyrolu! – wrzasnęła Sadie – Nie tak się traktuje gości. Jeszcze są gotowe pomyśleć, że RPA to kraj nieokrzesanych gburów!
Zabrał rękę, a Sadie podała mi flaszkę. Pociągnęłam i podałam Tomowi.
Chwilę jechaliśmy w milczeniu.
Nagle Tom znowu zagulgotał. Zrozumiałam tylko słowo „papieros”.
- Jasne.
Zaczęłam grzebać w kieszeni, żeby wydobyć fajki, ale okazało się, że Tom najwyraźniej nie chciał fajki ode mnie, bo zaczął otwierać cały karton, który wydobył z jakichś ciemnych czeluści pod siedzeniem.
- Nie, nie stary, nie otwieraj, poczęstuj się ode mnie.
Chyba mnie nie usłyszał – nic dziwnego, bo wóz był tak rozklekotany, że miało się wrażenie, że zaraz się rozpadnie. Otworzył paczkę. Zapalili wszyscy poza Iwoną. Kierowca otworzył okienko po swojej stronie i walnęły w nas tumany kurzu z drogi. Nie miałam gdzie strzepnąć popiołu, więc Sadie podała mi puszkę po piwie. Uklęknęła na siedzeniu i złapała się zagłówka. Wpatrywała się we mnie badawczo. Dobrze, że było ciemno, bo nie bardzo miałam jak odwrócić głowę. Iwona wtuliła się w drzwiczki po swojej prawej stronie.
- Piękna, nie trzymaj się tych drzwi tak kurczowo, bo czasem puszczają. – Sadie przeniosła wzrok ze mnie na Iwonę.
Chyba dojechaliśmy do cywilizacji, bo przy drodze zaczęły pojawiać się domy. Niskie, w większości parterowe i wszystkie ogrodzone drutem kolczastym. Na niektórych widać było tablice informujące, że drut jest pod napięciem. Kierowca zjechał na stację benzynową.
- Jesteśmy na miejscu lalunie. Czego tu właściwie szukacie, na tym zadupiu?
Zapadła niezręczna cisza. Iwona patrzyła na mnie z przerażeniem. Jacka Danielsa wypiłam stanowczo za mało, żeby beztrosko dzielić się celem naszej eskapady. Ale z drugiej strony wiedziałam, że ta „taksówka” to jedyny środek transportu. Umawiać się z kierowcą, żeby nas odebrał za jakiś czas i szukać bankomatu na chybił trafił nie miało sensu, szczególnie po nocy w mieście drutów kolczastych. Poza tym pewnie chciałby, żebyśmy mu zapłaciły za kurs w tę stronę i cholera wie, czy by wrócił. Raz kozie śmierć.
- Szukamy bankomatu.
- Spoko, jest po drugiej stronie.
- Iwona, idziesz ze mną?
- Nie, wolę poczekać przy samochodzie.
Wysiadłam. Kierowca też. Ruszył do sklepu. Bankomat rzeczywiście był po drugiej stronie. Wypłaciłam kasę i poszłam do sklepu, chcąc kupić flaszkę. Niestety skurwiele nie sprzedawali alkoholu po 21. Wróciłam do wozu. Za chwilę pojawił się kierowca z kawą. Usiadł na siedzeniu i wypił trochę. Potem podał kubek Tomowi, który dopełnił go whiskey.
- No dobra lalunie, to teraz odstawimy gołąbeczki na miejsce i możemy wracać do tej waszej mariny.
Dopił kawę, zamknął drzwi i ruszyliśmy. Parę minut później stanął przed okratowanym pałacem.
- Żeby u nas ludzie mieszkali w takich metrażach, to bym w ogóle z kraju nie wyjeżdżała. – powiedziałam po polsku do Iwony.
Tom i Sadie wysiedli, żegnając się z nami wylewnie. Tom dając mi pożegnalnego buziaka próbował trafić w usta, ale się wywinęłam.
W drodze powrotnej nikt nie powiedział ani słowa. Kiedy wysiadłyśmy, Iwona wreszcie przemówiła.
- Teraz to i ja czuję, że zasłużyłyśmy na drinka.
Poszłyśmy do jedynego otwartego miejsca – dyskoteki w jacht klubie. W środku dudniło jakieś tanie techno. Lokal wypełniony był tlenionymi blondynami odstawionymi jak stróż w boże ciało, średnia wieku – na oko – 16 lat. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam się w nocnym klubie jak mamut, czy inny dinozaur. Facetów było jak na lekarstwo, a do tego sprawiali wrażenie, jakby nosili spodnie tylko z obowiązku. Wyglądało na to, że statystyki mówiące, że w RPA na jednego faceta przypadają cztery kobiety zawierały w sobie ziarnko prawdy. Obeszłyśmy spelunę szukając jakiegoś cichszego miejsca. W całym klubie jedynymi czarnymi byli ochroniarze pilnujący wejścia. A podobno apartheid się skończył.
Iwona usiadła na barierce na tarasie, a ja ruszyłam do baru po drinki. Odstałam chyba ze dwadzieścia minut, bo do każdej blondyny przede mną, jak tylko zbliżała się do baru, dołączało po pięć koleżanek. W końcu udało mi się dorwać do baru i dostałam dwie cole z rumem. Bo sądząc po proporcjach, nie dało się tego nazwać rumem z colą. Kiedy wreszcie utorowałam sobie drogę na taras, połowy mojego drinka już nie było. Piłyśmy w milczeniu. W końcu Iwona odstawiła pustą szklankę na podłogę.
- Przynieść dolewkę?
- Nie, chcę już stąd iść.
Po tym wieczorze nie miałam już serca nakłaniać jej do pozostania.