wtorek, 17 listopada 2009

18-19.10.09, Camagüey (nadmierne stężenie kiczu może powodować przedwczesne zejście)

























Zacznę od tego, że się wytłumaczę – przepraszam, że mi częstotliwość spadła, ale jak na razie z miernym skutkiem próbuję się przywrócić do życia – z miernym, bo jak się przywracać do czegoś, co trzeba zbudować od nowa – znaleźć pracę, pomysł na najbliższe miesiące i jakiś plan, który będzie ratował w czarnej godzinie… Na Kubie już byłam, a planowana Mongolia nie jest jeszcze w tym samym stopniu „dodająca sił”. Potrzebuję czasu, żeby się w coś znowu wkręcić. Może w Rosja przyniesie jakieś natchnienie.
Zgodziłyśmy się, żeby jędza – nie jędza załatwiła nam pokój. Ale jak wysiadłyśmy z autobusu to złapał nas uroczy starszy Pan, mówiący po angielsku i zaoferował pokój za 15 CUC i to ze śniadaniem. Właśnie odprowadzał na autobus Słowaka, który u niego mieszkał. Wystarczyło nam to za gwarancję jakości. Trzeba było jechać taksówką prosto ze stanowiska autokaru, żeby nas nie wyśledzili ci, którzy mieli na nas czekać przed wejściem głównym. Ani przez chwilę nie żałowałyśmy jednak, że wystawiłyśmy do wiatru znajomych jędzy – nie jędzy. Zamieszkałyśmy w domku gościnnym, w ogrodzie, miałyśmy własne klucze do bocznej furtki. W ogrodzie był stół pod daszkiem z liści palmowych, a reszta przestrzeni należała do zwierzyńca – kur, indyka, psów, kotów, papugi i jeszcze jakiegoś innego bliżej nie zidentyfikowanego drobiu. Pod dachem królowały straszydła stylem przypominające nasze krasnale ogrodowe – różowy do bólu zębów flaming, fontanna w kształcie delfina, jakieś pseudo afrykańskie ozdóbki. Ale siedziało się tam tak przyjemnie, że polubiłyśmy cały ten wystrój tajemniczego ogrodu ze snów dwunastolatki. Poza tym Pan, który nas przyjął był szalenie sympatyczny – pożyczył nam mapki i przewodniki po mieście, prawie w ogóle nie chciał rozmawiać po hiszpańsku, żeby móc ćwiczyć swój angielski. Kasia wymyśliła, żebyśmy mu oddały rozmówki hiszpańsko – angielskie, żeby mógł ćwiczyć dodatkowe zwroty – trzeba przyznać, że Kasia miała w ogóle dużo dobrych pomysłów – a Dziadzio ucieszył się bardzo, co było widać mimo jego mocno powściągliwego sposobu okazywania emocji.
Nie od razu mogłyśmy ruszyć w miasto, bo niestety dorwał nas zimny front, który przywlekłyśmy za sobą z Trynidadu (to na pewno sprawka jędzy – nie jędzy) i jeszcze jakiś czas popadało. Ale za to w międzyczasie Dziadzio załatwił nam walutę narodową i obiecał pokazać wieczorem restaurację, w której można za te pieniądze zjeść. Kiedy w końcu ruszyłyśmy do centrum, uzbrojone w materiały od naszego Pana, było już dość późno. Zjadłyśmy pizzę w knajpie za CUC i poszłyśmy dalej z zamiarem odnalezienia dworca autobusowego, z którego kolejnego dnia miałyśmy pojechać do Santa Lucía, miasteczka położonego przy wschodnim krańcu archipelagu Jardines del Rey. W międzyczasie trafiłyśmy jednak do ETECSA – dostawcy usług telekomunikacyjnych na wyspie. Godzina Internetu kosztowała nas 6 CUC. Ale żeby to był normalny Internet, czy normalne komputery – tego by było za wiele… Nie dość, że cholera wie, po co ten sprzęt miał wejścia na USB, bo nie wiedział absolutnie niczego, to Internet chodził wolniej niż za najgorszych modemowych czasów – ale jak wiecie, krótki post udało mi się wtedy napisać. Zdarzyło się coś jeszcze – Claudia odpisała na mojego ostatniego maila, wysłanego przed wyjazdem i podała mi namiary na siebie. Musiałam się ugryźć w paluchy, żeby nie zacząć od razu z smsami, bo uznałam, że będzie lepiej, jak się wstrzymam (Kasia miała ze mnie niezły ubaw). Z wrażenia musiałam wyjść na fajkę, żeby nie zacząć podskakiwać z radości – że moje wysiłki w celu skontaktowania się z przedstawicielką najprężniejszego blogerskiego ruchu świata, nie poszły na marne. Ale sami wiecie, jaka jestem, jak się ucieszę… Nie?
Do dworca autobusowego Kasia prowadziła mnie prawie zupełnie nieprzytomną, bo w myślach planowałam już moją przyszłą dziennikarską karierę… Na dworcu wszystko sprawdziłyśmy – autobus istniał, odjeżdżał faktycznie o piątej rano (!) i wracał po południu. I miał kosztować o ile pamiętam 10 MN za osobę. Bajka. Miasto ciekawe, ale postanowiłyśmy je zwiedzić trzeciego dnia przed autobusem do Holguín i tymczasem wyspać się przed poranno – nocną podróżą na plażę.
























***
W domu pojawiła się czarna puma. Zobaczyłam ją kątem oka i zanim mnie zamroziło z przerażenia, zdołałam się ukryć. Obserwowałam ją tylko przez wąską szczelinę, widziałam jak krąży po pokojach, czasem znika z mojego pola widzenia, by zaraz wrócić i to niebezpiecznie blisko. Próbowałam się nie poruszyć. Tłumiłam okrzyki przerażenia. Starałam się nie oddychać. W końcu wyszła z mojego mieszkania.
Pobiegłam do drzwi i zdążyłam je zamknąć zanim wróciła. Ale krążyła nadal w pobliżu, czułam jej obecność, czasem nawet widziałam przez okno czarny cień przemykający pomiędzy krzewami pokrytymi grubą warstwą śniegu. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Miałam wyjść do pracy, a pracowałam jako kolędniczka w sąsiedztwie. Nie mogłam jednak przemóc strachu, wiedziałam, że ona tylko czeka na okazję. Zadzwoniłam do ojca.
- Tato, bardzo ci dziękuję, że załatwiłeś mi pracę, ale czy możesz proszę pomóc mi w znalezieniu czegoś, co mogłabym robić w domu? Wiem, że już mi tyle pomogłeś, ale widzisz, pod moim domem krąży puma. Ja nie mogę wyjść…
***
Budzik zadzwonił o 3:40. Nie było nam ciężko wstać, bo obie spałyśmy równie kiepsko, budząc się co chwila. Kasię też męczył jakiś koszmar. Zebrałyśmy się w piętnaście minut. Dziadzio już czekał na nas ze śniadaniem, chociaż mówiłyśmy, że poradzimy sobie i bez tego, bo to przecież barbarzyńska pora. Tortilla ze świeżym pieczywem i sok wyciskany z pomarańczy poprawiła nam nastroje. Wzięłyśmy plecaki i ruszyłyśmy na dworzec autobusowy. Czwarta rano to niby dobra pora na wycieczki piesze – nie ma upału, tłumu turystów, spokój cisza i tylko czasem próbuje cię zatrzymać trzech napranych facetów, którzy postanawiają zajść ci drogę, złapać za rękę i coś pobełkotać. Na szczęście przyspieszyłyśmy kroku, rękę wyrwałam i nie poszli za nami. Ale od tego momentu postanowiłyśmy rozstać się ze znajomością języka hiszpańskiego. Nawet tą podstawową. Kawałek dalej dołączyło do nas dwóch też niezupełnie trzeźwych gości, ale w mniej agresywnych nastrojach, jeden jechał za nami rowerem ciągle się śmiejąc, a drugi zaczął przebierać nogami jeszcze szybciej niż my i śmiejąc się ciągle powtarzał „maraton?”. Potem jeszcze tylko kilka pustych uliczek, zwalniający tuż przy nas samochód, jeden pijaczek, co się odbijał na zmianę od obu krawężników i byłyśmy na dworcu autobusowym.
- Autobus dziś nie pojedzie. Zepsuty. Ale dam wam numer telefonu, zadzwońcie po południu, może jutro pojedzie.
Nie poddajemy się tak łatwo, nie my. Szereg psykaczy już czatuje koło naszego boku.
- Psssss!!! Camiones? Camiones?
Dla wyjaśnienia – camiones to prywatne ciężarówki przystosowane do przewozu ludzi. Idziemy za gościem, sporo osób wsiada, to pytamy za ile.
- 5 CUC.
- Panie, żeś pan zwariował? To nie taksówka.
- A ja nie mogę wozić turystów, jak mnie policja złapie, to będą problemy.
- A jak 5 CUC za głowę damy to nie złapie?
Tego ostatniego pytania nie zadałam, bo mój hiszpański niestety nie wystarczył. Proste pytanie, ale miałam ochotę gryźć, a nie pytać. Stoimy dalej i czekamy na kolejną ciężarówkę. Ale ta ponoć jedyna w tamtą stronę. Podchodzi chłopak i prosi o ognia, pytam, czy jeszcze coś jeździ do Santa Lucía. No ciężarówka jedzie. Mówię, że nie mamy CUC, a gość chce CUC. No to chłopak mówi, że zaraz wróci. Za parę minut wraca i mówi, że CADECA (kubański, państwowy kantor) zamknięta, ale pokaże nam miejsce, gdzie możemy kupić. Tłumaczę mu, że dzięki za starania, ale to po prostu za drogo, nie mamy tyle nawet w walucie narodowej. Bardzo mu przykro, ale nie umie nam pomóc. No to zapalam kolejnego papierosa, siadamy na ławce, ciężarówka odjeżdża i stwierdzamy, że czas opuścić broń, trzeba się poddać. Wracamy. Do głównej ulicy za mostem jest spokój, ale kawałek dalej zauważa nas koleś na motorze. Pierdzi ten grat na pól miasta, słychać go pewnie w Santa Lucía. Ale motorzysta nie zamierza być dyskretny i jedzie za nami. Po dwóch przecznicach mamy już pełne portki. Motor się psuje i staje. Przyspieszamy jeszcze bardziej. Słychać jak się facet męczy i próbuje odpalić, aż w końcu mu się udaje, a my już prawie biegniemy. Motor znowu się psuje, już mamy odetchnąć z ulgą, jak znowu zaczyna wyć na pół ulicy.
- Zdechnijże wreszcie. – modlę się na głos, niczym w kinie na filmie „Wzgórza nadziei”, czy coś w tym stylu, jak wypiłam litr coli, a Jude Law umierał tak długo, jakby mu płacili specjalny dodatek za każdą minutę wykręcania twarzy.
Idziemy już prawie wchodząc ludziom do domów, bardziej się do ściany przykleić nie można, motor znowu się psuje. Już widzimy komin, według którego się orientowałyśmy, za dwie przecznice skręcamy w naszą uliczkę. Już tylko jedna przecznica, motor znowu przejeżdża kilka metrów, w końcu krztusi się i gaśnie, skręcamy przytulone do ściany, słychać, że silnik już padł definitywnie, rzęzi jeszcze ale już bez przekonania. Odwracam się i spoglądam za siebie, ale w tle uliczki widać tylko rowerzystę – nie przyspiesza, jedzie spokojnie, znaczy się niegroźny. W końcu dochodzimy do naszej furtki. Otwieramy zewnętrzną, wewnętrzną, Kasia wchodzi pierwsza, ja się odwracam, żeby zamknąć.
- Ja pierdolę, Kasia weź podejdź, bo się kurwa boję.
- Czego? O ku… Co on robi?
Rower stoi oparty o furtkę.
Trzęsącymi się rękami zakładam kłódkę, ale ni cholery nie mogę jej domknąć, a gość stoi trzy metry ode mnie, przyklejony do płotu, gapi się na nas z wywieszonym ozorem i wali konia, co chwila wskazując głową na fiuta. I jeszcze to cholerne psykanie.
- Jezu, fu… ohyda, zamknęłaś wreszcie?
Udaje mi się wreszcie zatrzasnąć kłódkę, pod drzwiami naszego domku jestem prawie jednym skokiem. Kasia zamyka je na klucz od środka, ja idę do kibla zapalić. O takich scenach to się w kiczowatych powieściach czyta, bo przecież wiadomo, że nikt się na ulicy nie masturbuje, nie? Nawet nie uchylam żaluzji, żeby kibel przewietrzyć, bo już widzę twarz gnoja zaraz za oknem. Nagle walenie do drzwi. Kasia do nich nie podchodzi, uchyla tylko żaluzję w pokoju przejściowym, nie słyszę treści rozmowy, ale domyślam się, że to nasz Dziadzio.
- I co powiedział?
- Chciał wiedzieć dlaczego wróciłyśmy, to mu powiedziałam, że autobus zepsuty. Pytał jeszcze czy coś się stało, ale nie wnikałam w szczegóły.
Postanowiłyśmy już więcej nie łazić po nocy.
- Kurcze, ale obie miałyśmy złe przeczucia, trzeba się słuchać własnej intuicji Olka. Idziemy spać.














Camagüey za dnia jest bardzo ładnym i przyjaznym miastem. Warto pójść na Plaza San Juan de Dios – obejrzeć rzeźby ustawione na ulicy, zajrzeć do galerii sztuki, popatrzyć na panów grających w domino na schodach przed kościołem. Spotkałyśmy nawet Pana, który pozował do jednej z rzeźb, chętnie pozował do zdjęcia i pokazał nam pracownię artystki, która go uwieczniła. Warto nawet obejrzeć Plac Rewolucji – jest dziwacznym betonowym tworem.
Po południu na dworcu autobusowym spotkałyśmy dwoje Finów, którzy szukali miejsca do spania i przyprowadziłyśmy ich do Dziadzia. Wieczorem poszliśmy we czworo do restauracji za MN. Troszkę nas Pani nacięła na rachunku, ale ja nie lubię się kłócić, więc chociaż Finowie nie chcieli zauważyć, że coś jest nie tak, to dopłaciłyśmy różnicę. Potem poszliśmy po flaszkę i colę, a uprzejmy Fin chociaż grzecznie zapłacił połowę, zostawił mnie z obiema butelkami w ręce. Cóż, może jestem przyzwyczajona do jakichś dzikich polskich obyczajów… W sumie rozmawia się miło, ale oni ciągle narzekają, że Indie to i Indie tamto, a na Kubie to nuda i nie ma co jeść. Dziewczyna jest wegetarianką, w wiadomo – Kuba, kraj tropikalny, więc dostać owoce rzeczywiście jest ciężko. Ale kolejnego dnia kupiłyśmy awokado giganta – bo kubańskie są cztery razy większe niż polskie zdechlaki i do tego żółte w środku. A na deser była frutabobmba… Mmmm…












-----------------------------
Niezbędnik:
Casa: Villa el Tinajón, Eva i Carlos, 2 pokoje, Calle Pancha Agramonte No. 168 (Mauricio Montejo) e/ Calle Cuba y Callejóu del Cura, 15 CUC ze śniadaniem
Autobus do Santa Lucía (jak nie jest zepsuty): 10 MN
Tel. na dworzec autobusowy (lepiej się upewnić, czy warto rano iść na spacer): 281525
Awokado: 10MN
Frutabomba: 15 MN/kg
Obiad w restauracji, gdzie można płacić w walucie narodowej (np. La Paella): ok. 25-30 MN
Internet w ETECSA: 6 CUC/godzina (wolny jak cholera)
Autokar Trinidad – Camagüey – dokładnej ceny nie zapisałam niestety, ale ok. 7 CUC

1 komentarz:

BOR pisze...

Zjecia i historia super Sista! Pisz dalej!