sobota, 7 sierpnia 2010

27.07.2010 - Hamburg – Rotterdam, czyli Cheesburger bez sera raz.




















Jedziemy przez dzielnice prowadzaca do wylotowki na port – burdele, sex shopy i knajpy, a obok sklepy z dziecinnymi ubrankami na wystawach (niemiecka przezorność?). Na knajpach banery reklamujące lokalne piwo Hamburger. Tak samo nazywa się mieszkaniec Hamburga – czy to oznacza, ze gdyby piwo podawac z serem na zakaske, a Niemca zawinąć w plaster żółtej Goudy, to bylby Cheesburger?
Według Magdy Gessler hamburger taki, jakim go znamy z McDonalda, wywodzi się w prostej linii od befsztyka tatarskiego, rozprzestrzenionego w Europie przez Tatarskie ordy, którego Niemcy przerobili na befsztyk hamburski (podawany na cieplo). No i dopiero Amerykanie przerobili go na smiecio-zarcie.
Rozwazania na tamten moment zdecydowanie za trudne – okazuje się bowiem, ze kubańskie, państwowe, komunistyczne linie autokarowe Viazul mogą służyć za wzor wygodnego transportu, dla niemieckiego Reisena niedościgniony, jesteśmy wiec padnięte. Poza tym dodatkowego smaczku (a właściwie zapaszku) tej dwunastogodzinnej podrozy dodawal fakt, ze dwa miejsca przed nami siedział na oko dziesięcioletni gówniarz z choroba lokomocyjna i mamusia (kolejność prawidlowa), która nie zainwestowala w aviomarin, wiec dzieciak rzygal srednio co piętnaście minut do foliowych torebek, których rzeczona matrona na postojach nie raczyla wynosic – jak i nie raczyla biednego smarka przewietrzyc.
W koncu dojeżdżamy do portu, gdzie w biurze ‘na rogatkach’ zadaja nam kilka razy pytanie kim jestemy, kaza wyciągać paszporty (koniec końców mojego nikt nie sprawdza) i mowia, ze trzeba czekac. Agent twierdzi, ze to może potrwac około pol godziny, zostawia wizytowke i odejzdza. Na szczescie czekamy tylko jakies 15 minut, w międzyczasie przypominam sobie, ze przeciec Mama ma wlasnie imieniny i skladam jej zyczenia z papierosem w zebach, obiecując, ze poprawie się w bardziej odpowiednich warunkach.
Honor niemieckich facetow ratuje gosc, który prowadzi portowa taksowke. Nie dosc, ze jako jedyny pomaga nam z bagażami, to jeszcze okazuje się bardzo sympatyczny, opowiada anegdotki o nazwach statkow i mowi po angielsku z brytyjskim akcentem (a wyglada jak utuczony wesoły Angol). Potem jeszcze powitania, rozpakowywanie i wieczorem wizyta rodziny z Hamburga.
Na Rotterdam nie mamy za wiele czasu – tyle naszego, co widzimy z okien taksowki podczas jazdy do centrum (wizyta u lekarza dentysty z marynarzy). Taksówkarz jest malo kontaktowy – wymienia moze ze trzy zdania z Tata, a poza tym gada tylko ciagle przez zestaw glosnomowiacy. Jezyk holenderski brzmi jak bulgotanie gestej, cuchnącej mazi doprowadzonej do wrzenia (jak na moje ucho to może być mamalyga) w małym garnku. Poza tym pewnie mam zwidy, ale zarówno w poczekalni u zubnawa terrorista, jak i na ulicy kilka razy mam wrazenie, ze slysze polskie slowa – ciekawe ile w tym moich omamow słuchowych, a ile prawdy o naszym spieprzającym z kraju narodzie. Jedno mi się w tym kraju podoba – chociaż prejechalismy ledwie przez przedmieścia, po drodze widzialam kościół katolicki, luterański, buddyjska ‘kapliczke’, cerkiew i meczet. Wszystko na niewielkiej przestrzeni i w niewielkich odleglosciach.
Po dentyście jeszcze krotka wizyta w aptece – taksiarz idzie kupowac sam, bo tak szybciej i łatwiej, my wysiadamy, żeby popatrzeć na ulice. Marynarz początkowo zostaje w samochodzie, ale po chwili drzwiczki się otwieraja i na kostce brukowej zaczyna rosnac jasno czerwona plama. Krew zbiera się w przestrzeniach miedzy kostka brukowa i miesza z blotem.
- Lekarz kazal mi przytrzymac to w ustach i nie wypluwac, ale zrobilo mi się niedobrze.
Mama natychmiast zarzadza akcje ratunkowa – wparowujemy do sąsiedniego supermarketu w poszukiwaniu lodu w kostkach, ale sa tylko zwykle lody smakowe – wybieram karmelowe jako najbardziej neutralne w smaku – przeciez po wykorzystaniu ich jako zimnego okładu będzie je można zjesc. Poszukiwanie lodu staje się dobrym pretekstem do kupienia sera.W międzyczasie Tata instruuje nas, żebyśmy staraly się nie zauważać zlego samopoczucia Filipinczyka, bo będzie mu wstyd z powodu okazanej słabości. Tez mi słabość – nawet byki cierpia po wyrwaniu zeba, mysle, ale przestaje zauważać grymas na twarzy bosmana.
Powrot do portu zdaje się być krótszy niż dojazd do centrum, przejeżdżamy przez strefe, gdzie pakuje się pojazdy opancerzone w paskowych barwach, wyrzutnie tego i owego, terenowki moro (dookoła w trawie pasa się zajace) i wchodzimy na poklad.