środa, 30 maja 2012

Lekcje języka bengalskiego cz.1/Bangla lessons part 1




Około miesiąca temu podjęłam „niezwykle ważną i zobowiązującą” decyzję związaną z przygotowaniami do wyjazdu. Otóż postanowiłam nauczyć się podstawowych zwrotów w języku bengalskim. Nie, nie jestem wystarczająco naiwna, aby uwierzyć, że mogłabym się nauczyć absolutnie fonetycznie mi obcego języka bez nauczyciela, czy chociażby porządnego programu albo strony internetowej. To se, moi drodzy, ne da… To znaczy pewnie się da, ale trzeba by mieć a) dużo czasu, b) dużo samozaparcia, c) choćby minimalną dozę wiary w sukces.
Po podjęciu decyzji o nauce postanowiłam, że zacznę od liczb – najważniejsze, to umieć przeczytać cenę, nie? Albo jak S. postanowi mnie sprzedać wędrownemu handlarzowi żywym towarem, to chociaż wiedzieć, że się targował i to o wysoką stawkę. Po miesiącu umiem liczyć do dziesięciu (na swoje usprawiedliwienie dodam, że umiem też zapisywać cyfry) – więc S. więc albo wiele na mnie nie zarobi, albo będzie się musiał targować w milionach….
Po walce z cyferkami przyszedł jednak moment na bardziej użyteczne słowa.
Zaczęło się pięknego, słonecznego poniedziałkowego poranka… W mojej pracy mam sporo jeżdżenia – od urzędu skarbowego do ZUSu, przez siedziby klientów itd. Tym razem zaczęłam od mojego „ulubionego”, N-tego Urzędu Skarbowego Warszawa Śródmieście. Urzędu, koło którego jest park – to ważne. Urzędu w którym nigdy nic nie da się załatwić. W którym zawsze wszystko wszystkim nie pasuje. W którym urzędniczki wysyłają faksy, ale te faksy „się nie wysyłają”.
Zazwyczaj panie w okienkach zaczynają przyjmować około 10 po ósmej. Ja byłam na miejscu już dwie po, więc gdy wzięłam numerek do kolejki, nawet nie spojrzałam na tablicę, aby sprawdzić ile jest osób przede mną, bo uznałam, że to musi jeszcze trochę potrwać. Tymczasem okazało się, że oto już teraz natychmiast wyświetlił się mój numerek, a ja tego nie zauważyłam i kazałam Pani Urzędniczce czekać… Około czterdziestu sekund! O losie!
Skruszona, z przepraszającym uśmieszkiem na wciąż jeszcze zaspanej twarzy podeszłam do okienka i od przeprosin zaczęłam. Rude monstrum po drugiej stronie plexi okazało się niestety mocno głuche i mimo, że próbowałam moje przeprosiny wywrzeszczeć, kontynuowało, że „jak się numerek wyświetla, to się podchodzi a nie czeka na zmiłowanie boskie, bo owo nie nadejdzie, a przynamniej nie dla takich jak petent maluczkich kreatur”…
Podałam monstrum dokumenty. Wypełniony formularz aktualizacyjny. Dwa pełnomocnictwa. Z poświadczeniami opłat.
- A tych pełnomocnictw to nie można było na jednej kartce? Po co tyle papieru marnować?! – monstrum było coraz bardziej krzywe. Jej twarz zdawała się rosnąć z każdym łypnięciem znad grubych szkieł.
Miałam jej tłumaczyć, że przecież nie stosuje się ich jednorazowo, a nie zawsze trzeba upoważniać kilka osób na raz? Miałam jej tłumaczyć, że klienci podpisują od razu kilka egzemplarzy na wypadek, gdyby trzeba je było przedstawić innym monstrom?
- Niestety nie proszę pani, taka polityka firmy.
- Tyle papieru marnować! No i po co mnie to?!
Obejrzała wstępnie formularz.
- A to kto podpisał? Igrekowska?! A ja tu mam pełnomocnictwo Iksińskiej.
- Igrekowskiej też jest. Pod spodem, na tej drugiej kartce.
- No jest, jest, poprawiać mnie nie musi.
Minęło kilka sekund.
- A co to tak naściubione? Ja nawet w okularach przeczytać nie mogę!
Nie odpowiedziałam, żeby sprawiła sobie nowe okulary. Nie zasugerowałam nawet, że może czas już iść na emeryturę.
- A tu, to już tak powciskane, że nigdy tego nie odcyfruję!
- To może ja Pani przeczytam?!
- A po co to tak naściubione, może mi powie, co?!
- Bo tak mało miejsca jest. Próbowałam się zmieścić w kratkach!!!!!
- Niech nie krzyczy, głucha nie jestem! A tu to już takim maczkiem, że nawet jedna wolna została.
Nie – w formularzu jest o jedną za dużo – wyszeptałam do siebie.
- Poczeka.
Monstrum zniknęło na dobrych siedem, czy osiem minut. Widziałam ją w cieniu korytarza, jak rozmawiała z koleżanką. Wróciła z pieczątką. Datownikiem. Nie powiedziałam jej nawet „do widzenia”.
Do autobusu szłam przez park. Chciałam sobie powrzeszczeć. Koło Zamku Ujazdowskiego jest taki piękny znak „Tutaj można krzyczeć”. Ale nie tu. No to żeby chociaż można było pokląć trochę na głos. Dla odstresowania. Ale najpierw minęłam tatuśka z kilkuletnią córeczką. Potem dwie babcie. Mężczyznę w prochowcu. Po angielsku? Nawet babcie zrozumieją. Po hiszpańsku? Ostatnio w moim ulubionym urzędzie musiałam walczyć o miejsce w windzie po hiszpańsku. Po rosyjsku? Będzie jak po polsku.
Wysłałam smsa. „Jak jest kurwa po bengalsku?”
„W takim sensie, jak wy używacie, czyli jako przecinek, wzmocnienie, kropka, wykrzyknik, westchnienie lub po prostu kurwa… to baal. Tyle, że baal nie znaczy kurwa. Znaczy włosy łonowe.”
BAAL – piękne słowo…
Żeby to przetrwać to trzeba być mistrzem zen - jak mawia jeden z dwóch najwspanialszych współlokatorów świata.
Jestem mistrzem zen! I będę powtarzać moją mantrę w nieskończoność. Ommmmm… Baal…. Ommmmm…Baal…KURWA!!!!!!!!!!!!!!



Around a month ago I made an "extremely import ant and bounding "decision connected with my preparations for the trip. I decided to learn some basic bangle words and phrases. And no I am not an idiot enough to believe that I might learn a completely phonetically new language without a teacher or at least a good program or Internet site. No that is not possible.... Or maybe it is if you have a) a lot of time, b) a lot of persistence, c) at least a minimal belief in success.
After I made the decision concerning learning, I thought that it would be a good idea to start with the numbers - it's most important to know the price, right? Or if S. would want to sell me to the travelling
female trafficker I would at least like to know that he bargained with him and they high rate. Well... After a month I can count to ten (as an excuse I can use the fact that I also know how to write down those numbers). It might mean only two things - either S. is not gonna earn much or he will have to bargain for millions...
Anyway - the time has come for more useful words...https://lh3.googleusercontent.com/01bkLnkCrRlfcDTeGqFZIZx-zBoelBgf_37LtlUeIM14CDnl9xgzd2bWDFNonQ0WzA6X8UkjnwsDyIU2eTtVT6BIN1-V2f79zmo2Ie1Ioc26lxks8Yk
It has all started on one sunny Monday morning. At my work I “perform” a lot of riding around the city – to all kinds of offices, clients seats etc. That morning I started with my “favorite” Tax Office no X Warsaw-Downtown.  Note there is a park next to it – it is important. It’s hard to get anything done in this particular office. The clerks in there are never satisfied with the documents that we bring in. Office ladies happen to send us faxes that “do not want to send themselves” and so on…
Usually the counter starts working around 8:10 a.m. I was at the place already at 8:02 so after taking the number I did not even look at the board to check when I might approach the window. But to my surprise it occurred that “my” window has already started working. With all this I made the clerk at the desk wait full 40 seconds! Oh, my fate was coursed…
With a huge “I’m so sorry” smile on my face I approached the window and started apologizing. Ginger haired monster from the other side of the glass unfortunately turned out to be deaf but although I tried to cream my apologies out she seemed not to get it and continued on her speech:
‘If the number is shown on the board you shall immediately, and I say immediately, approach – I don’t have all day to wait!’
I passed documents to the monster. A filled in form of data actualization. Two authorizations and payment confirmation.
‘Why couldn’t you write those authorizations on one piece of paper I ask?! Why shall you waste so much paper?!’
The monster was obviously into ecology. Her face was turning more and more wry and twice as big as she was gazing me from above her thick glasses. I opened my mouth to explain that they are always prepared in many separate copies so as they could be presented to other monster but I cut it. Would my explanation make any change whatsoever?
‘I’m sorry – company policy’
‘To waste so much paper?! And what am I to do with it?’
She scanned the form with a quick glance.
‘And who signed these? Ygrek? So why you gave me the authorization for Epsilon?’
‘The one for Ygrek is also there. On this second sheet.’
‘Are you saying that I’m blind? I can see that!’
She watched the papers for a few more seconds.
‘And why are those letters so small? I have troubles reading it even with my glasses on!’
No… I did not tell her to buy new glasses. I did not even suggest that maybe it was high time for her to start thinking of the retirement. I just shut up.
‘And here, look, here – it is so small that I will never decipher this!’
‘So maybe I might read it for you?’
‘Maybe you will tell me why these letters are so tiny?!’
‘Can’t you see how little space there is?! I was just trying to fit in!!!!!’
‘Don’t scream I hear all too well. Here, here – it is so small that even one box is left.’
There was no box left. There was just one too many in the form.
‘Now wait’
Monster disappeared for seven – eight minutes. I could see her in the shadow of the corridor when she was talking to a friend. She got back with a date stamp. I did not even bother to say goodbye.
The way to the bus leads through the park. But it has one little disadvantage – no “here you can scream’ sign. There is one next to the Ujazdowski Castle but not here. And I could not even curse out loud. Cause first I passed a daddy with a little girl. Than two elderly ladies. A man in a coat. So how? In English? Even grannies would understand. Spanish? Last time I had to speak this language in the neighborhood… Russian? Sounds like Polish…
I sent a sms. ‘How is “kurwa” in bangla?’
‘The context “kurwa” is used in, we use baal which means pubic hair.’
BAAL. Such a pretty word…
To survive all this one has to be a master of zen – as my flatmate says…
And I am a master of zen! And I will repeat my mantra until the end of time: Ohmmmm…. Baal…. Ohmmmm… baal…. KURWA!!!!!!!!!



wtorek, 29 maja 2012

Perły i perełki / Pearls big and small


Napisałam dłuższy post, ale utknęłam na tłumaczeniu – nie mam czasu do nie go usiąść. Więc będzie krótko i na temat.
I wrote a longer post but I got stuck in translation – I simply have no time to do that. So I will make this one short and to the point.


Graffiti na Rozbracie / Graffiti on Rozbrat Street

Spaceruję, chodzę, łażę. Mniejsza niestety połowa mojej pracy polega na objeżdżaniu Warszawy, a w niej urzędów i biur usytuowanych w najróżniejszych dzielnicach. I po drodze trafiam na perły i perełki, których nie znajdziecie w przewodnikach ani miejskich spacerownikach.

  
















To nie greckie wybrzeże, tylko ulica Myśliwiecka. / It is not a Greek coast but Myśliwiecka Street.

I walk, I stroll, I trump. Unfortunatelly the „smaller half” of my work is going around Warsaw to all kinds of offices and bureaus seated in different districts. And on my way I find rare pearls that you cannot find in guides and city tour books.



Łazienki Królewskie

Ale moim najciekawszym odkryciem było mini-muzeum liczydeł w jednym z biur rachunkowych, nieśmiało wciśnięte pod parapet...

But my most interesting founding was a mini-museum of abacus, put under the windowsill, that I found in one of the accounting bureaus...







niedziela, 20 maja 2012

Noc Muzeów/The Night of The Museums



Zabawne, jak łatwo zapominamy o najprostszych sposobach na to, aby sprawić przyjemność samym sobie. Albo jak łatwo zapominamy, że te przyjemności nie koniecznie muszą wiązać się ze szczególnym wysiłkiem bądź poświęceniem. Mnie musiało o tym przypomnieć ogólnopolskie poruszenie zwane nocą muzeów.
Chciałam się wybrać. Ale nie miałam z kim. Ktoś był poza Warszawą, ktoś był zmęczony, kto inny zajęty. Sto tysięcy powodów, żeby nie stać w przydługich kolejkach. Też miałam powód, żeby nie iść. Nie licząc przerwy na śniadanie, leżałam w łóżku do 18 lecząc kaca. Miałam sporo nietkniętej pracy (jakimś cudem dzisiaj wcale nie mam jej o wiele mniej…), na kacu nienajlepiej wyglądałam, lodówka krzyczała pustką i resztką musztardy, która groziła, że sama wyjdzie, bolała mnie głowa i jeszcze miałam umówione spotkanie na skypie. Zrobiłam zakupy, a że nie sądziłam, że dzień jest taki ciepły, spociłam się jak świnia. Koło 20 zabrałam się za przygotowywanie pasztetu. W między czasie chciałam ustalić o której mam włączyć skype. Wtedy padło pytanie:  „to co będziesz robić – posiedzisz ze mną, czy pójdziesz do muzeum?”
- Pewnie posiedzę z tobą.
-Jesteś taka przewidywalna.

Challenge accepted! Jeszcze się taki nie urodził, który miałby prawo bezkarnie powiedzieć mi, że jestem przewidywalna! Skończyłam szykować masę na pasztet, wzięłam szybki prysznic, otworzyłam szampana, nalałam go do kubka po coli i godzinę przed północą ruszyłam w miasto.
Nie twierdzę, że Warszawa w sobotnie wieczory jest pusta. Ale zdecydowanie nie jest zatłoczona. Tego wieczoru było inaczej. Centrum wyglądało prawie jak barcelońska La Rambla. Popijając szampana przez słomkę oglądałam ludzi z okien tramwaju. W słuchawkach grała jedna z moich ulubionych płyt „spacerowych” z Barcelony – Amsterdam Klezmer Band. Wciąż było ciepło…
Kolejka pod Muzeum Narodowym  przesuwała się nadspodziewanie szybko. Sam budynek w nocnej iluminacji przypominał mi Egipskie Muzeum narodowe w Kairze, którego ściany „podziwiałam” kiedyś z balkonu hostelu na który wychodziłam, żeby zapalić. Przez muzykę przebijały się najróżniejsze języki. Choć dominował polski, słychać było angielski, hiszpański, japoński, któryś z chińskich, niemiecki, francuski. I nagle Warszawa stała się jakby bliższa. Trochę bardziej moja…
A potem była już tylko duchota muzealnych sal i absolutne oszołomienie wzroku…


It’s funny how easy it is to forget about our most simple pleasures. Or how those pleasures do not involve any kind of effort or sacrifice. I had to be reminded of all this by the national event called the Night of The Museums.
I mean I wanted to go. But I had no company. Someone was outside the city, someone was tired, soemone else busy. Thousands of reasons to not stay in long lines. I also had one – I got up at 6 p.m. after spending the day in bed with hangover and just one short brake for breakfast. Plus a lot work watining to be done (somehow most of it is still waiting…), I looked pretty shitty with the hangover, my fridge was empty except for some mustard leftovers that were already going to leave the place by themselves, I had a headache and a set up meeting on skype. Finally I managed to do some shopping but as I hadn't have realised it was such a warm day I was already sweating like a pig. Around eight I started preparing a pate. And decided to ask at what time I shall have my skype on. And than the question was asked: „so are you going to hang out with me or you will go to the museum?”
‘I guess I’ll hang out with you.’
‘You are so predictable.’

Challenge accepted! There is no man in this world who can get away with such a statement. I finnished preparing the mass for pate, took a quick shower opened a champagne and pured I into the coca cola cup and an hour before midnight I was out.
I am not saying that normally Warsaw at Saturday evening is deserted or something… It’s just not really crowded. But this night was different. The center resembled of La Rambla in Barcelona. I was sipping my champagne and watching people from the tram. My headphones „were playing” one of my my favourite walking CDs from Barcelona by Amsterdam Klezmer Band. The night was still warm…
The line under National Museum was moving surprisingly quick. The building itself illmuinated for the night reminded me of the National Museum in Cairo which walls I watched from the hostel balcony were I used to smoke. Through the music I could hear all different languages. Starting with dominating polish, through english, spanish, japanese, german and french to some chineese. And somehow all of the sudden Warsaw became a bit closer. A bit more „mine”….
And than there was only the stuffy air of show-rooms and the visual bombing…