wtorek, 26 czerwca 2012

Zawieście czerwone latarnie/Raise The Red Lanterns



„Zawieście czerwone latarnie” to historia kobiety powoli popadającej w obłęd. Dzień po dniu tracącej zmysły. Najmłodsza, czwarta  żona dojrzałego zamożnego mężczyzny wariuje z samotności w wielkim domu wypełnionym niechętnymi jej ludźmi. Nie może jej pomóc nawet najstarszy syn męża, który na jej nieszczęście jest gejem.
Młodej kobiecie brak jest uwagi, seksu – wszystkiego tego, czego potrzeba ludzkiej istocie do życia w momencie, gdy zapewnione ma konieczne do biologicznego przetrwania minimum. Chociaż jeśli wziąć pod uwagę piramidę potrzeb Masłowa, to seks wciąż należy do najniższego, podstawowego poziomu, czyli poziomu biologicznego przetrwania właśnie.
Ale przecież nie o potrzebach miało być. Te muszą zaspokoić się same.
Film pod tym tytułem, w reżyserii Yimou Zhanga widziałam wiele lat temu, jeszcze jako uczennica szkoły podstawowej – miałam chyba 13, może 14 lat. Był nagrodą od miesięcznika „Film”. Wtedy jeszcze można było pocztą przysyła do redakcji recenzje filmów i te najlepsze ukazywały się drukiem na ostatnich stronach magazynu. „Zawieście czerwone latarnie” dostałam w nagrodę za recenzję dokumentu „Hype – Zadyma” o fenomenie ruchu grunge’owego w USA.
Sama nie wiedziałam wtedy z czego bardziej się cieszę – z tego, że oto po raz pierwszy w moim bardzo krótkim jeszcze wtedy życiu, mój własny tekst ukazał się drukiem, czy z tego, że właśnie ten film na kasecie VHS dostałam w nagrodę (ach te piękne czasy, gdy magnetowid w domu jeszcze działał i dało się go podłączyć do telewizora). Wrażenie było olbrzymie. I chociaż nie byłabym w stanie powtórzyć choćby zarysu fabuły, gdyby nie przypadek z zeszłego tygodnia, to jednak do dziś wspominam go jako jeden z najważniejszych filmów, które widziałam. Przez wiele lat wymieniałam go jako mój absolutnie ulubiony. To przez ten film pierwszy raz zainteresowałam się kinem azjatyckim i później, podążając za reżyserami tzw. „chińskiej piątej generacji”, dotarłam do dzieł Wong Kar Waia.


W zeszłym tygodniu, czy może dwa tygodnie temu, albo może jeszcze wcześniej, przechodziłam koło składu tanich książek. Akurat skończyłam pozycję wypożyczoną z biblioteki, więc postanowiłam za sumę nie przekraczającą ośmiu złotych kupić coś na dalszą drogę – dzięki przebudowom w centrum Warszawy, czekało mnie dobre pół godziny stania w korku w dusznym autobusie. Wydałam dziewięć złotych. A w korku stałam czterdzieści minut. A kupiłam zbiór opowiadań Su Tonga, zatytułowany „Zawieście czerwone latarnie…”
Zabawne, jaka jest symbolika czerwonych latarni w Europie i w Chinach. Na kontynencie, z niewiadomych przyczyn zwanym starym, ich symbolika jest oczywista. Fakt, że w Polsce rzadkie są ogólnie wszystkim znane i „oznakowane” dzielnice czerwonych latarni wynika prawdopodobnie tylko z faktu, że przeszliśmy 50 lat w teorii bardzo pruderyjnej historii. W Chinach natomiast, choć odpowiednie dzielnice są dość powszechne – same czerwone latarnie znaczą coś o wiele innego  - są symbolem szczęścia i wieszane są, poza Nowym Rokiem, również z okazji zaślubin. Ale czy od tradycyjnego małżeństwa do prostytucji droga jest rzeczywiście aż taka daleka?
Niemniej jednak, czerwone latarnie zawisły w Warszawie. Oczywiście w Łazienkach. I będą wisiały już tylko do soboty, co oznacza, że jeśli się w tym tygodniu nie zbiorę chociaż raz wieczorem (w tzw. międzyczasie najlepiej) to już ich świecących nie ujrzę…
WIĘCEJ ZDJĘĆ


„Raise The Red Lanterns” is a story of a woman slowly turning mad. Day after day she loses her senses. The youngest, fourth wife of a rich old man is going crazy because of solitude in a huge house full of malevolent people. No one can help her – even the oldest son of her husband who unfortunately for her turns out to be gay.
Young woman lacks attention and sex – everything that is needed by a human being at the moment when all basic biological needs are taken care of. Though if we take into consideration the Maslov’s pyramid of human needs – sex still is one the most basic needs.
Still – not about Leeds it was supposed to be. These have to take care of themselves.
I saw the movie “Raise The Red Lanterns” directed by Yimou Zhang many years ago when I was still a primary school student. I was 13, maybe 14 years old. It was a prize from the magazine “Film”. Back then it was common for readers to send the reviews written by them to the redaction via post – and those best were chosen and published at last pages every month. “Raise The Red lanterns” was a prize for my review of the documentary “Hype!” about the phenomenon of grunge in USA.
Back then I wasn’t to decide which made me more happy – the fact that for the first time in my back then still very short life I had my own text published or that the prize was this particular movie on the VHS tape (good old time when the VHS player could still be plugged to the TV and it all worked). The impression was huge. And although if it wasn’t for some event from a week or two before – I wouldn’t be able to repeat even main pints of the story, I still call this movie one of the most important that I’ve ever seen. For many years I was listing it at the very top of my absolutely favorites. It’s because of this movie that I started being crazy about Asian cinema and later on, following the releases of the directors from the so-called “Chinese Fifth Generation”, I discovered Wong Kar Wai.


Approximately a week ago or maybe even earlier I was passing by a store with cheap books. A moment or two before I had just finished a book I borrowed from the library so I decided to spend no more than 8 PLN on something for the rest of my way – and thanks to the repair works in the canter of Warsaw I was facing another half an hour on the bus. I spent 9 PLN and stand in the traffic jam for 40 minutes. And I bought the collection of short stories by Su Tong entitled of course “Raise The Red Lanterns”…
Funny how the symbolism of red lanterns is different In Europe and China. At the continent called for no obvious reason “old continent” their meaning is wildly known. The fact that Poland rather does not have common and labeled red lantern districts is just a result of our 50 years long, officially prudish history. In China however – although these districts are rather popular – red lanterns themselves have completely different meaning. They’re a symbol of happiness and are raised for both – New Year and weddings. But is the difference between the traditional marriage and prostitution really so big?
Nevertheless red lanterns were raised in Warsaw. In Łazienki naturally. And they will hung there only until Saturday which means that if I do not find a free evening this week (best would be in the so-called meantime) – I will never see them shine…
MORE PICTURES


poniedziałek, 25 czerwca 2012

Wandering the streets of Warsaw - part 3



Dzisiaj trudno będzie mi pisać o włóczeniu się "ulicami" Warszawy, bo ten wpis jest ściśle tematyczny i poświęcony mojemu absolutnie ulubionemu miejscu w Warszawie - Łazienkom.
Zapytalibyście zapewne o przyczynę tej mojej dziwniej namiętności - otóż jest bardzo prosta - przy samych łazienkach pracuję. Przez Łazienki przechodzę idąc do pracy. Koło Łazienek z pracy wracam.


Przez Łazienki mogę przejść idąc na pocztę. Przez Łazienki przebiegam idąc biura jednego z naszych klientów. W Łazienkach czasem siadam na minutę - dwie, żeby zjeść drugie śniadanie.
Tu uciekam przed natrętnymi wiewiórkami, które znalazły sobie we mnie przyjaciółkę. Tu słucham krzyków pawi. Tu spiesząc się w deszczu do biura płoszę sarny.
I na piwo też tu mam najbliżej...
Dzięki temu, że byłyśmy tam razem z Adą - poszłyśmy dalej niż ja sama docieram zazwyczaj :D
WIĘCEJ ZDJĘĆ


Today it would be hard to write about wandering the "streets" of Warsaw because this post has it's stricly limited topic and is dedicated to my absolutely favourite place in Warsaw - Royal Museum of Łazienki.
You shall ask for the reasons of this specific passion - which are actually really simple - I work just next to it.  I go trough Łazienki on my way to work. Next to them I come back from work.


Through them I walk when I go to one of our client's office. There I seat sometimes for a minute or two to eat my second breakfest.
Here I escape crazy squirls which found a friend in me. Here I listen to peacocks' screams. Here I scary off the deers while harrying to my office.
And here is the closest location for grabbing a beer...
Thanks to the fact that I was with Ada - we managed to find places where I hadn't been before...
MORE PICTURES

niedziela, 24 czerwca 2012

Wandering the streets of Warsaw - part 2


Cisza zapadła.
Nie, nie lenię się, po prostu naprawdę mam czas wyładowany do granic i dlatego ciężko blogować. "Międzyczasu" brak...
Dlatego kolejny to będzie post "obrazkowy", którym odeślę Was do nienowego, ale wciąż odnawianego ALBUMU  poświęconego sztuce miejskiej. Warszawa jest bowiem nie mniejszą kopalnią graffiti, czy "malarstwa szablonowego" niż Barcelona.
Szczególne dla mnie "zagłębia" to okolice Rozbratu, galerii "Zachęta", pawilony przy Nowym Świecie... Perełki można odkryć wszędzie.


Silence.
No, I am not lazy, just simply truly busy with my life which makes it hard for me to blog. I lack the "meantime".
That is why I am gonna serve you another "picture" post, with which I am gonna send you back to the ALBUM which is not new but regularly refreshed and dedicated to the urban art. The reason is simple - Warsaw is as big a "mine" of graffiti and stencil painitng as Barcelona.
Most interesting places for me are: surroundings of Rozbrat street, the "Zachęta" gallery, pavilions next to Nowy Świat...
But rare pearl might be discovered everywhere.


poniedziałek, 18 czerwca 2012

Wandering the streets of Warsaw - part 1


Rozleniwiłam się. Dzisiejszy post to będą zdjęcia i tylko zdjęcia.
Przyjechała do nas Ada. I jak zawsze z Adą - uderzyłyśmy w miasto. Na piechotę. Leczę odciski, ale zdjęć jest mnóstwo - oto pierwsza partia tematyczna. A tu: ALBUM

I got lazy. So today post is all about pictures and only pictures.
Ada came to visit us. And as it always happens with Ada - we hit the pavements of Warsaw. Now I gotta heal my feet but pictures are plenty - and here you go with the first part. And here is the ALBUM.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Kopciuszek nie w 3D (znaczy-trzeźwy) / Cinderella not in 3D



Baletu na scenie nie oglądałam daaaawno… Oj dawno. Nie przyznam się nawet jak dawno. I może to był jeden z impulsów. A może czas nie odgrywał żadnej roli.
W piątek wieczorem poszłam na swój tradycyjny wieczorny spacer (jednak po Warszawie raczej nocą nie biegam). Różne widoczki mi się po drodze podobały – a to kot pod blokiem, a to ciemna zieleń wieczornego parku. Ale najbardziej mi się w oczy rzucił wiszący na pobliskim przystanku plakat. Plakat „Kopciuszka” do muzyki Prokofiewa. A Prokofiew budzi we mnie same pozytywne skojarzenia – często słuchałam go podczas moich spacerów dziennych po Barcelonie. Ale plakat – puenta w plastikowej torbie na dowody rzeczowe. Genialne w swej prostocie. Nowoczesne. Doskonałe. I dużo ciekawsze od plakatu „Kopciuszka” w 3D, który sprawia wrażenie, jakby jego twórca był w 3D narąbany…
Wróciłam do domu. Odszukałam plakat w Internecie. Pokazałam bratu. Piętnaście minut później byliśmy już szczęśliwymi posiadaczami rezerwacji.
Trzeba przyznać, że Teatr Wielki / Opera Narodowa w Warszawie ma doskonałych grafików. Wszystko – od repertuaru po plakaty – zachwyca prostotą pomysłu, projektu i wykonania. Graficzne materiały promocyjne na długo pozostają w pamięci, są charakterystyczne i łatwo rozpoznawalne. I doskonale wprowadzają w błąd…
Spodziewaliśmy się współczesnego nowatorskiego widowiska, z zaskakującymi dekoracjami, kostiumami  à la dyskoteka w centrum Nowego Jorku, fajerwerkami i wodotryskiem. Otrzymaliśmy za to w pełni dosłowną klasykę. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmieniła się moja wrażliwość. Schemat odbioru. Potrzeba bombardowania wzroku…
Doskonałość techniczna i sprawność oraz gracja tancerzy zachwycały. Ale ja wciąż czekałam na przyspieszenie tempa. Na element zaskoczenia. Coraz trudniej jest mi po prostu wczuć się w opowieść. Mogę obejrzeć niespieszny film pod warunkiem, że będzie miał świetne zdjęcia, ale… Krew zdaje się pulsować szybciej niż zmieniają się obrazy… Odwykłam.


I haven’t watched an on stage ballet for a veeeery long time. I will not admit how long. But maybe it was one of the factors that created an impulse. Or maybe time had nothing do to with it.
Friday afternoon I went for my “traditional” walk (I don’t happen to wander the streets of Warsaw by night). I liked a few sights – like a cat under the block of flats or the deep dark green of the park. But what really caught my eye – was a poster. The poster for “Cinderella” – a ballet to the music by Prokofiev. I have positive associations with his music – I often had listened to him while my day walks in Barcelona. The poster showed a ballet shoe in a bag for material evidence. Simple. Modern. Perfect. The poster was way more interesting than the one for “Cinderella in 3D”.
I got back home. Searched for the picture on the internet. Showed it to my brother. Fifteen minutes later we were happy owners of the reservation for two tickets.
I need to admit that the Grand Theatre / National Opera has really great graphic designers. Everything – starting with repertoire and ending with posters – is amazingly simple in the form and design. Graphic promotional materials stay in memory for a long time, they’re characteristic and easy to identify. And they leave perfectly false impression…
We were expecting a modern, innovative spectacle with surprising decorations and costumes à la New York discotheque, fireworks and fountain. But what we received was a literal classic. I realized how much my sensitivity has changed. My reception. The need of sight bombing…
Technical precision, grace and dexterity of dancers was amazing. But all the time I was waiting for the tempo to raise. For some element of surprise. It’s becoming more and more difficult for me to just watch the story. I can watch a slow movie but only if it’s beautifully shot. The blood seems to go faster than the pictures are changing. I went out of the habit…

piątek, 8 czerwca 2012

Boże Ciało (i fiut Stalina zza komina) / Corpus Christi (and Stalin's dick fomr behind the chimney)


Dobra, zapytacie, co „stara” ateistka robi najlepszego opisując na swoim blogu bardzo w Polsce znane, katolickie święto. Ano, dokumentuje je. Tym bardziej, że obchody trudno przegapić – procesja przechodziła pod moimi oknami i to z nich (a dokładniej – z kuchni) robiłam zdjęcia.
Jeżdżąc po świecie często staram się dokumentować różnego rodzaju uroczystości – czy to państwowe, czy to religijne w różnych krajach. A własne? Przegapiam. Jeżeli mam choćby próbować opisywać życie miasta, w którym przyszło mi mieszkać – staram się w miarę możliwości – niczego nie omijać. EURO też pewnie zasłuży na choćby jeden post…


Dla tych, którzy mówią po polsku, więc zapewne w Polsce mieszkają, a tradycji nie znają, bądź nie rozumieją – krótki fragment z Wikipedii (nie kopiowałam całego artykułu – chętni wiedzą, gdzie szukać):
Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej (w formie nadzwyczajnej rytu rzymskiego: Święto Najświętszego Ciała Chrystusa (Festum Sanctissimi Corporis Christi), potocznie zwana także Świętem Ciała i Krwi Pańskiej, a w tradycji ludowej: Boże Ciało) – w Kościele katolickim uroczystość liturgiczna ku czci Najświętszego Sakramentu, święto nakazane.


Wierni szczególnie wspominają Ostatnią Wieczerzę i Przeistoczenie chleba i wina w Ciało i Krew Jezusa Chrystusa. Pamiątkę tego wydarzenia Kościół katolicki obchodzi także w Wielki Czwartek, wtedy jednak rozpamiętuje się również Mękę Jezusa Chrystusa, uroczystość Bożego Ciała natomiast ma charakter dziękczynny i radosny. W Polsce obchodzi się ją w czwartek po Uroczystości Trójcy Świętej, a więc jest to święto ruchome, wypadające zawsze 60 dni po Wielkanocy. Najwcześniej może przypaść 21 maja, najpóźniej 24 czerwca. W niektórych krajach przenoszone jest na kolejną niedzielę.
(…)
W Polsce obchody uroczystości wiążą się z procesją z Najświętszym Sakramentem po ulicach parafii. Procesja zatrzymuje się kolejno przy czterech ołtarzach, przy których czytane są związane tematycznie z Eucharystią fragmenty czterech Ewangelii.
Więcej zdjęć

Filmik na dole


You May ask what the „old” atheist is doing writing in her blog about the very well know in Poland, Christian holiday. Well… She’s making a coverage. Mostly because it would be hard to miss the celebration – procession was passing by straight under my windows from which I took the pictures (from the kitchen to be more exact).
Going around the world I often try to cover all kinds of celebrations – both national and religious. And in my own country? I usually miss it as the obvious. Still – if I want at least try to document the life of the city I chose to live in,  I need to – if possible – not omit anything. Even EURO 2012 will probably have at least one post…


For those who do not know this tradition or are not familiar with it or do not understand what it all is about – I quote a short part of Wikipedia (not the whole article – those interested know where to find more information…):
The Feast of Corpus Christi (Latin for Body of Christ) is a Latin Rite liturgical solemnity celebrating the tradition and belief in the physical body and blood of Jesus Christ and his Real Presence in the Eucharist.
In the present Roman Missal, the feast is designated the solemnity of The Most Holy Body and Blood of Christ.[1] It is also celebrated in some Anglican, Lutheran and Old Catholic Churches who hold similar beliefs regarding the Real Presence.


The feast is liturgically celebrated either on the Thursday after Trinity Sunday or, "where the Solemnity of the Most Holy Body and Blood of Christ is not a Holy Day of Obligation, it is assigned to the Sunday after the Most Holy Trinity as its proper day".  At the end of Holy Mass, there is often a procession of the Blessed Sacrament, generally displayed in a monstrance. The procession is followed byBenediction of the Blessed Sacrament.
A notable Eucharistic procession is that presided over by the Pope each year in Rome, where it begins at the Archbasilica of St. John Lateran and makes its way to the Basilica of Saint Mary Major, where it concludes with Benediction of the Blessed Sacrament.

And a movie:


wtorek, 5 czerwca 2012

Puck. Chwila. / Puck. A moment.



Piątek rano zaczął się szarym, groźnym niebem. Na „moim” gdyńskim strychu słychać każdy powiew wiatru, każde stuknięcie kropli o dach. Padało. Przyzwyczajona do warszawskich upałów bałam się wysunąć spod kołdry choćby czubek nosa. Było zimno, bardzo zimno. A ja nie miałam wyboru. Czas było wreszcie zarobić tę kasę za którą mam się grzać w okolicach równika.
Mama się ulitowała i podrzuciła mnie do Redy. Postałam sobie dłuższą chwilę na przystanku PKS przy dworcu kolejowym. Powąchałam smród uryny. Popatrzyłam na odpadający tynk. Na swojskie kaszubskie twarze. Te widoki nie odrzucają. Te widoki dobrze zaaranżowane będą kiedyś warte sporych pieniędzy.
Nie wzięłam ze sobą aparatu. Za szaro, za zimno, za mało miejsca w torbie. Czasu też by nie wystarczyło na robienie zdjęć. Piotrek zgarnął mnie z dworca. Kupują z żoną ziemię koło Pucka. Opowiadał o ekologicznym domu jaki mają zamiar wybudować. Rozumiem ich radość. Nie umiem jej dzielić.
Prezentację mieliśmy w ratuszu, w samym centrum Pucka, na rynku. Z okazji Dnia Dziecka na środku rynku rozstawiono niewielką scenę. Gdy przebijaliśmy się przez rzędy dzieci, akurat kończyło się jakieś przestawienie. Weszliśmy po schodach na piętro, gdzie jest duża sala - zapewne dla radnych. Sufit na wysokości czterech metrów, wielkie okna, olbrzymi, stylizowany żyrandol. Godła różnych gmin. Ciemno, bo okna zakryte były reklamą. Drewniane stoły, krzesła, ławy. Część mebli w stylu gdańskim. Rozbijałam powagę robiąc zdjęcia telefonem komórkowym. Nie przystawał do wnętrza.
Przez otwarte okno najpierw ryczało jakieś koszmarne disco polo, by po chwili ustąpić miejsca nie mniej koszmarnym lokalnym przyśpiewkom. Miałam ochotę wychylić się za chroniące szyby kraty i krzyknąć „e, blondi, nikt ci nie powiedział, że kurwa, fałszujesz?”
Zawsze przed prezentacjami mam olbrzymią ochotę kląć. Rzucanie mięsem mnie uspokaja. Swojska „kurwa” pozwala spokojnie odetchnąć. Ale nie klnę na głos. Nie to miejsce. To utrudnia zluzowanie napięcia. Nie lubię wystąpień publicznych. A musiałam mówić przez prawie dwie godziny.


Obiad jedliśmy w restauracji nad Zatoką. Jej spokojne wody pod stalowo szarym niebem, ten spłaszczony horyzont, pozwalały odpocząć od warszawskiego widoku stalinowskiego kutasa podtrzymującego niebo. Czasem niebo nad Warszawą sprawia wrażenie tak ciężkiego, jakby było zrobione z ołowiu. Jeżeli niebo nabierałoby ciężaru od ludzkich trosk, w Warszawie musiałoby być najcięższe w Polsce. Nie od nadmiaru problemów, tylko od gęstości zaludnienia na kilometr kwadratowy. Lubię ciężkie, ołowiane nieba. Topiłam kiedyś ołów palnikiem acetylenowo-tlenowym. Gdy zaczyna się upłynniać wygląda jak żywe srebro. Cuchnie, ale jest piękny.
Niebo nad Zatoką, choćby najciemniejsze, zdaje się lżejsze przez swój rozmiar. Przestrzeń uwalnia. Nie lubię nieba nad zatoką. Jest za wysoko. Odbiera poczucie codzienności. Betonowy warszawski fiut im. Towarzysza Stalina znowu wzywa. Ocierający się co chwila i zrzucający mnie z fotela w autokarze współpasażer może być już równie naprężony. Świat jest pełen świrów.
Wieczorem w piątek byłyśmy z Adą i Kasią w Cyganerii. Dobijamy powoli trzydziestki, ale wracałyśmy do domu wcześniej niż kiedy miałyśmy po osiemnaście lat.
- Dziewczyny, gdzie idziecie?
- Na przystanek.
- A gdzie jedziecie?
- Do domu.
- Ale noc jeszcze młoda.
- Dla nas już stara.
Wyglądało na to, że zostali spławieni. Ada zatrzymała się na swoim przystanku na Władysława IV-go, przy Batorym. Ściskałyśmy się na pożegnanie, gdy nagle poczułam potężnego klapsa na tyłku. Gdy się odwróciłam, koleś był już daleko i spierniczał co sił w nogach. Zamurowało mnie, więc nawet niczego za nim nie krzyknęłam.
Pamiętam pewien poranek w pociągu. Miałam czternaście lat. Po raz pierwszy pojechałam w Polskę ze znajomymi, bez nadzoru rodziców. Na koncert Pearl Jam’u. W katowickim Spodku. Nieważne który to był rok… To było wiele, wiele lat temu… Ktoś wysiadł z przedziału, więc po złożeniu się w scyzoryk byłam w stanie położyć głowę na siedzeniu. Po dłuższej chwili doszłam do wniosku, że czuję pewien znaczny dyskomfort i że chyba nie jest on spowodowany tylko niewygodną pozycją i starymi siedzeniami made in PKP. Siedzący obok starszy mężczyzna wpychał mi dłoń pod głowę. Dobrze, że tylko tam…
Brakuje mi papierosów. Zasada „palę tylko jak piję” staje się ostatnio zbyt szeroka. Kolejny dzień zmusza do zbyt ciężkiej walki. Pozostaje tylko pić szampana… Na Halach Banacha jest Sowiestkoje Igristoje za 6,99… Równie pyszne, jak ostatnio na Pradze nabyte Sowiestkoje Perlowoje, za 6,50… A przede mną tydzień trzeźwości…



Friday morning started with a grey, threatening sky. On “my” attic in Gdynia one can hear every whiff of wind, every drop touching the roof. It was raining. I had already been used to Warsaw heat so I was afraid to uncover from under the blanket. It was cold. Really, really cold. And I had no choice but to get up and finally earn that money which is supposed to warm me up in tropics.
Luckily my mom helped me out and gave me a lift to Reda. I was standing a longer while on the bus stop next to the railway station smelling the urine and watching the falling out plaster.  Staring at familiar faces from this land. Those views are not repelling. I shall even say that there will come the time when they will be worth a little fortune.
I did not take my photo camera with me. It was too grey, too cold, too little space in my bag. There was even not enough time to take pictures. Piotrek picked me up from the station. With his wife they’re about to buy a nice piece of land in Puck neighborhood. He told me about the ecological house they want to build. I understand their joy and happiness but I cannot share it.
The presentation was taking place in the town hall in the very center of Puck on the main market. It was the Children’s Day so in the middle of the market there was a small stage. While we were getting through the crowd of children some play was just about to end. We went upstairs to the big room for aldermen. The ceiling was four meters high, windows huge and massive chandelier. Crests of some municipalities. It was dark inside cause  windows were covered with the advertisement hanging outside. Wooden table, chairs and benches. Some furniture were in “Gdańsk” style. I was braking the seriousness by taking pictures with my mobile. It seemed exotic in this surrounding.
Firstly through the open window we could hear some nigthmarish disco music which was next changed into same terrible local songs. I felt like leaning out of the window and scream “hey, blonde, has none told you that you’re fucking out of tune?!”
Every time before the presentation I feel like cursing. It makes me calm. Familiar “kurwa” lets you breath more easily. But I never swear out loud. Not the right place. It makes the tension more difficult to ease. I don’t like public speeches. And I had to talk for almost two hours.



We had the dinner In the restaurant on the coast of the Bay. It’s calm waters under the steel sky, this flat horizon, which let me take some rest from the Warsaw view of the Stalin’s dick that props up the sky. Sometimes the sky over Warsaw seems to be so heavy like if it was made of lead. If the sky was heavy of human worries, the one over the Warsaw would be the heaviest in Poland. Not because of troubles – just because of the number of people who live here. I like those heavy, lead skies. I used to melt the lead once with the welding torch. When it starts to melt down it looks like silver. It stinks but is beautiful.
The sky over the Bay – no matter how dark – seems fighter because of its’ size. The space sets free. I do not like the sky over the Bay. It’s too high. Takes the feeling of everyday life away. The concrete Warsaw dick named after Comrade Stalin calls me back. The fellow passenger on the bus seems to be same hard. He tries to touch me every now and then. The world is full of freaks.
On Friday evening we went with Kasia and Ada to “Cyganeria”. We are getting close to thirtieth birthday but we were getting home earlier than while we were eighteen.
 ‘Where are you heading girls?’
‘To the bus stop.’
‘And where do you plan to go?’
‘Home.’
‘But the night is young.’
‘Old for us.’
Seemed like we got rid of them. We went with Ada to her bus stop. We hugged our goodbyes when I felt a slap on my ass. When I turned back the guy was already far away and was running. I was speechless.
I remember one morning on the train. I was fourteen. It was the first time that I hit the road with my friends without my parents supervision. We went for Pearl Jam’s concert. In Katowice. Doesn’t matter which year it was… It was many many years ago… Someone got out of the compartment so I managed to put my head on the seat. After a longer while I started to feel some strange discomfort and decided that it is probably caused not only with my position and very old seats of the train. The elder guy seating next to me was putting his hand under my head. Luckily only there…
I miss cigarettes. The rule „I smoke only when i drink” has become ineffective. The day after makes me fight too hard. Drinking champagne is all there is. On the close market they sell “Sovietskoye Igristoye” for 6,99 PLN… As tasty as “Sovietskoye Perlovoye” that I bought on Praga for 6,50… And there is a week of sobriety ahead of me…


niedziela, 3 czerwca 2012

Cui Jian, korzenie i piła / Cui Jian, roots and a saw



Moja pasja do kina azjatyckiego jest, jak sądzę, powszechnie znana. Przynajmniej moim przyjaciołom i czytelnikom tego bloga. To przez filmy made In Hong Kong, China, Japan, South Korea etc. zapałałam miłością do ostatniego niezalodzonego kontynentu, którego jeszcze nie odwiedziłam. Do miejsca, które nieustająco mnie fascynuje, przyciąga i hipnotyzuje. Momentami zastanawiam się, czy to na pewno dobry pomysł, aby tam wreszcie pojechać, jeżeli w mojej głowie wszystkie te miejsca są już tak wyraźne, jakbym je wiele razy zwiedziła. Pocieszam się faktem, że pomimo, iż swoje w życiu zobaczyłam, wyobraźnią jeszcze nigdy nie przegoniłam rzeczywistości i to zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym sensie.
Pasja do kina zabiła też w pewnym sensie (na szczęście nie trwale) miłość do literatury pięknej. Beletrystykę w bibliotekach omijam ostatnio szerokim łukiem, skupiając się na literaturze popularno-naukowej i książkach historycznych (oczywiście przede wszystkim dotyczących Bangladeszu). Tylko czasem, gdy potrzebuję odpoczynku od wysiłku intelektualnego również w środkach komunikacji miejskiej, a nie czytać nie chcę, pożyczam jakąś powieść. Mam jednak problem z wyborem – brak mi klucza, zainteresowania konkretnymi powieściami. Konkretnymi autorami.
Przez krótką chwilę mile zaskoczyła mnie polska autorka Grażyna Plebanek. Połknęłam wszystko, co było w naszej bibliotece pod domem. Ale jak pozycje się skończyły, zabrakło mi pomysłu. Kręciłam się bez żadnego konkretnego celu między półkami, aż kierowana znajomymi pasjami, przystanęłam pod króciutkim działem z literaturą chińską. Książkę wybrałam odruchowo – była żarówiasto-różowa, czyli zapewne współczesna, a z powieściami liczącymi sobie lat więcej niż ja jestem ostatnio na bakier. Była to powieść „Panda sex” chińskiej pisarki Mian Mian. Spodobała mi się na tyle, że sięgnęłam po kolejną , choć chronologicznie wcześniejszą – „Cukiereczki”. Nie, jeszcze jej nie skończyłam. Nie, skończę jej dzisiaj. Ani jutro. Bo w pewnym momencie stała się dla mnie za trudna. Za bliska, za osobista, za bardzo „wróżebna”, by nie powiedzieć „złowróżbna”. Ale nie o moich podobieństwach do bohaterki Mian Mian miało być. Najważniejsze, że słucha ona muzyki, którą postanowiłam sprawdzić. I tak trafiłam na Cui Jiana.
„Power of the powerless” to płyta pochodząca z nie mam pojęcia, którego roku. Nie rozumiem tytułów piosenek, ani rzecz jasna słów. Mandaryński chyba ciężko zaśpiewać. Po mandaryńsku się skanduje. Do rytmu muzyki, która w pierwszym momencie zabrzmiała dla mnie jak kakofonia. Dużo różnych głośnych dźwięków na styku rocka, tradycyjnej muzyki chińskiej, hałasu… Nie mogę przestać jej słuchać. Jak kiedyś „Rock para las masa (Carnicas)” Porno Para Ricardo. Jak „Gypsy Punks – Underdog World Strike” i „Super Taranta” Gogol Bordello. Albo L7. Będzie mi Cui Jian grał w słuchawkach jeszcze wiele miesięcy…
Nie wiem jakie są związku rytmu z neuronami. Nie wiem jaki jest wpływ muzyki na pamięć i świadomość. Wiem co najwyżej jaki jest wpływ wiecznego trzymania słuchawek na uszach – w wieku lat dwudziestu siedmiu co chwila powtarza się „proszę?!”. Ale Cui Jian swoją muzyką, która wprawia mnie jakby w lekki trans i unosi kilka centymetrów nad ziemię i to nie na skrzydłach radosnego uniesienia, ale buntu i złości, przypomniał mi, że czas użyć piły.
Zapuściłam korzenie. Jeszcze nie głębokie. Ale trzymające na tyle mocno, by czas było je odciąć. W Warszawie mieszkam zaledwie osiem miesięcy. To tyle, co nic. To tak krótko. Ale to tak strasznie długo. W pracy, która męczy monotonnością. W mieście, którego nie mam czasu porządnie zwiedzić. W mieście, które nie chce stać mi się bliższe i wciąż straszy mundurami podobnych sobie ludzi. Plemię garniturów. Plemię zbuntowanych. Plemię hipsterów. Plemię szaraczków. Plemię nastolatków. Plemion jest kilka, ale wszystkie bardzo zdyscyplinowane.
Zapuściłam korzenie w mieście, w którym nie mogę w piżamie pójść do sklepu rano, żeby klientka stojąca za mną w kolejce nie straszyła mną kilkuletniej córki. Może gdybym mieszkała w innej dzielnicy… W innym miejscu. Może czułabym się bardziej u siebie… Może Azja nie wołałaby za mną „nie chcesz mieszkać tam, chcesz mieszkać tu, łap piłę, łopatę i karczuj maleńka!”
Plan zawiera w sobie trzy miesiące. Za mało na zapuszczenie nowych korzeni. Za mało na to, by otrząsnąć się z wrażenia nowości. Za mało, żeby zdążyć zatęsknić. I co będzie kiedy wrócę do mojej dziury w ziemi?
Wiem tylko, że jeżeli jednak spróbuję być rozsądna i zostanę, zacznę „wydeptywać ścieżkę kariery” – za kilka miesięcy wdrapię się na szczyt Pałacu Kultury i zacznę wyć. Albo sprawdzę jak to jest uprawiać bungie jumping bez liny. Piła sama już wypada z kieszeni, wyciąga ją chyba grawitacja…
Wiem, że nudzę z tym powtarzaniem, „jak ja bym chciała być w drodze”, kiedy tylko w niej nie jestem, czyli wciąż, niestety, przez większość czasu. Ale te momenty, jak teraz, gdy autokar, którym jadę do trójmiasta, na jutrzejszą prezentację w Pucku, wyprzedza trzy ciężarówki na raz tuż przed zakrętem… One uzależniają. Tak samo jak nowe widoki z okien autokarów, autobusów, samochodów, samolotów… Z pokładów.
Nie palę. Piję wciąż rozsądnie, przynajmniej na razie, ale wiem, kiedy jedno i drugie ciągnie. Tak samo jak wiem, jak to jest w zimowe wieczory, kiedy płaczę skulona na podłodze, bo nie mogę ot tak wsiąść w pociąg do Przemyśla, żeby kolejnego dnia przekroczyć granicę. Bo nie mam pieniędzy, albo mam zobowiązania. Bo na każdy wyjazd muszę czekać, zbierać, przygotowywać… Któregoś wieczoru wyłam już tak bardzo, że stwierdziłam, że nie dam już dłużej rady. Spakowałam plecak, sprawdziłam pociągi i już miałam wychodzić z domu, żeby pojechać na dworzec, kiedy zorientowałam się, że mój paszport został w Gdyni. Nie wiem dlaczego zawsze chcę uciekać przez Przemyśl, zawsze na wschód. Ale wiem, jak to jest, kiedy odmawiam niektórym znajomym wyjazdu, wyjścia, wypadu, bo zawsze jest jakiś ważniejszy cel oddalony o odpowiednią ilość kilometrów. Bywa, że to jest droga przez mękę. I wiem, że moment odlotu będzie krótki i pozostawi po sobie tylko większą pustkę, którą coraz trudniej będzie przetrzymać, przeczekać do kolejnego wyjazdu…
Ta książka o której pisałam. „Panda sex”. Nie zacytuję dokładnie, bo Internet nie działa, a egzemplarz grzecznie zwróciłam do biblioteki. Jest o tym, że po Szanghaju krąży dziwny wirus. Zakażeni uprawiają seks jak panda – dwa razy w roku. A gdyby ten wirus dotyczył podróży? Wynalazłabym na niego lek…
Posłuchajcie sobie Cui Jiana. I kupcie piłę…


FIRST – I AM REALLY SORRY FOR TRANSLATION – I AM NOT BEING MODEST – IT IS REALLY BAD, SOMEHOW I HAD TRULLY BIG DIFFICULTIES WITH INTERPRETING THIS POST L
My passion for Asian cinema is, as I suppose, well known. At least among friends and the readers of this blog. It’s because of the movies made in Hong Kong, China, Japan, South Korea etc. that I started to love the last “free of ice” continent that I have not yet stepped on. The place which does fascinate me, hypnotize me, which pulls me towards itself all the time. Sometimes I wonder if it really is a good idea to finally go there - as all those places are already so well pictured in my head. As if I already visited them. Luckily I know that although I’ve seen things in life my imagination never managed to go ahead of the reality – in both positive and negative sense.
My passion for the cinema also in some sense (luckily just for some time) killed my love for literature. I omit it in the libraries choosing rather popular science or historical books (mostly about Bangladesh of course). Just sometimes when I need a break from intellectual effort in means of public transport and I do not want to not read – I borrow some novel. But I have problem with choosing – I miss the key of choice, one special interest. Special author.
For some time I was nicely surprised by Polish author Grażyna Plebanek. I read all her books available in the library just right under my windows. But as I run out of her books I had no idea what to borrow. I was walking among the shelves with no goal until directed by old passions I stopped in front of the short shelf with Chinese literature. I chose a book driven by its’ neon pink cover. It made me believe that it’s a new book and classic literature hasn’t lately been my favorite. It was “Panda sex” by Chinese author Mian Mian. I liked it enough to start reading another one “Candy”. And no I haven’t finished yet. I won’t finish it neither today nor tomorrow. Because it became too difficult for me at some point. Too close, too personal, too prophetic. Anyway -  not about my similarities to Mian Mian’s heroine I was supposed to write. I decided to check the music she was writing about. And that was how I got to know about Cui Jian.
I have no idea when „Power of the Powerless” was released. I do not understand titles of songs or of course lyrics. But mandarin sounds difficult to sing. Words sound like if they were chanted. To the rhythm of the music that initially sounded to me like a cacophony. There are many loud sounds mixing rock, traditional Chinese music and noise… I cannot stop listening to it. Like I used to listen to „Rock para las masa (Carnicas)” Porno Para Ricardo. Or Gypsy Punks – Underdog World Strike” and „Super Taranta” Gogol Bordello. Or L7. Cui Jian will play in my headphones for many months…
I have no idea what is the relation of the rhythm and neurons. I have no idea what is the influence of music on memory and consciousness. I can only tell what is the influence of wearing headphones all the time – at the age of twenty seven you can’t stop asking everyone “what?!”. But Cui Jian with his music which puts me in some kind of trans and makes me walk a few centimeters above the ground and makes me full of anger and riot – he reminded me that it’s high time to use a saw.
I became rooted. Maybe not very deeply. But those roots are still deep enough to make it necessary for me to cut them. I’ve been living in Warsaw for just eight months. It’s almost nothing. And it’s so long. At work which kills me with monotony. In the city which I have no time to visit properly. In the city which does not want to became fully mine and scares me with the uniforms of similar people. The tribe of suits. The tribe of rebellious. The tribe of hipsters. The tribe of everymen. The tribe of teenagers. There are a few tribes but all very disciplined.
I am rooted in the city where I cannot go to the shop in my pajamas in the morning because the client standing in the line behind me tries to scare her daughter with me. Maybe if I were living in different district. Other place. Maybe I would feel more in the place. Maybe Asia would not be calling me ‘you do not want to live there, you want to live here so take the saw, take the shovel and root yourself out baby’!
My plan covers three months. It’s not enough to get rooted. It’s not enough to get used to the place. It’s not enough to miss the other place. So what will happen when I’ll get back to my hole in the ground?
I only know that if I stay and start to follow „my path of career” in a few months I will climb the top of Palace of Culture and Science and start to howl. Or I will check how it is to bungee jump without a line. The saw is falling out of my pocket like if gravity was pulling it out…
Maybe my repeating the phrase “how I wish I could hit the road again” whenever I am not which means unfortunately most of the time is boring. But those moments like now when the bus which takes me to Gdańsk for the presentation that I have in Puck tomorrow – overtakes three trucks at once just before the bend… They’re highly addictive. Same as new views from buses, cars, planes… From decks.
I don’t smoke. I drink reasonably – at least for now – but I know how they both are missed. Same as I know how it is on winter evenings while I cry cowered on the floor because I cannot take the train to Przemyśl just to cross the border. Because I have no money or I have some obligations. Because for every trip I have to wait, collect, prepare… One night I was howling so loud that I decided I cannot go on like this anymore. I packed my backpack, checked timetable for trains and I was about to live home when I realized that my passport was left in Gdynia. I don’t know I why I always want to run trough Przemyśl, always to the east. But I know how it is to refuse trips, parties, going out because of some more important goal which is distant enough. Sometimes it is really tiring. And I know that the moment of being high will be short and will leave me only a bigger emptiness which will be more and more difficult to survive, to wait until the next trip…
This book that i wrote about. “Panda sex”. I cannot quote accurately because the internet is not working and the book I did return to the library. It’s about a strange virus infecting Shanghai. Infected people have sex like pandas – twice a year. And what if this virus woud concern travelling? Oh I would invest a cure…
Now listen to Cui Jian. And buy a saw…