A to link do mojej notatki na stronie Solidarni z Kubą: http://www.solidarnizkuba.pl/aktualnosci,kuba.id_1284

Pobudka o 5:00 rano, gdy wieczór wcześniej kosztowało się po raz pierwszy kubańskiego rumu nie należy ani do najłatwiejszych, ani najprzyjemniejszych. Ale po obowiązkowym porannym paszteciku z suchym pieczywem wszyłyśmy na pogrążoną w ciemnościach Avenidę. Na dojście do Centro Zoologico dałyśmy sobie dwie godziny. Jednak jak wychodzi się na ulicę w obcym i wielkim mieście po ciemku, to człowiek nie wiedzieć skąd dostaje nagle silnego zastrzyku adrenaliny. Szłyśmy 1,5 godziny i to okrężną drogą, wybierając co bardziej zaludnione ulice i wciąż oglądając się za siebie. Pierwszego „śledczego” (w sensie podejrzanego typa, a nie policjanta) zgubiłyśmy już wychodząc z naszej ulicy i robiąc nagły skręt w 29-tą. Przystanęłyśmy i zaskoczony gość musiał nas minąć, albo zareagować. Na szczęście niedaleko był przystanek, więc poszedł prosto, oglądając się tylko za nami jeszcze kilka razy. Dostałyśmy porządnego przyspieszenia i resztę drogi już prawie przefrunęłyśmy. Pierwszy raz widziałam na swojej odzieży tak wyraźne i wielkie plamy potu, serio… Na żadnym w-fie w ogólniaku nie spociłam się tak jak podczas tamtego spacerku.
Viazul w końcu ruszył i okazało się, że cały nasz wysiłek był niepotrzebny, bo oczywiście z Centro Zoologico pojechał prosto na dworzec autobusowy koło Placu Rewolucji… Na szczęście nawet nie miałyśmy siły się wkurzyć, bo szczękałyśmy zębami z zimna – autokary Viazula należą bowiem do tych naprawdę dobrze klimatyzowanych. Uratował nas fakt, że Kasia nie zmieściła śpiwora do dużego plecaka.
W Cienfuegos czekało nas kolejne zadanie – znalezienie chaty. Niby wiedziałyśmy, że na dworcu powinni na nas polować „pokojodawcy”, ale cholera ich wie… Tymczasem już w drzwiach autobusu na dworcu w Cienfuegos złapał nas młody Del Toro (młody, czyli z czasu zanim zagrał Che, czyli wtedy, gdy go jeszcze lubiłam), do tego był ode mnie niższy nie więcej niż dwa centymetry, czyli jak na tamtejsze warunki - gigant. Poza nami oczywiście wysiadało jeszcze kilka osób, ale koleś stał wciąż przy nas (jak potem tłumaczył, to dlatego, że mam takie ładne, niebieskie oczy, a że na Kubie jest to rzadkością, to chciał się przyjrzeć z bliska – dobrze, że nie mogłam się zobaczyć w lustrze po tym, jak puścił ten tekst, bo to musiał być niezły raczek). Pokój był tańszy niż zakładałyśmy, więc poszłyśmy za nim.
Dom prowadziła jego mama, pani Violeta – szalenie miła kobieta, szczuplutka, maleńka i wiecznie uśmiechnięta. Co chwilę podchodziła, zagadywała i starała się mówić wyraźnie, żebym mogła ją zrozumieć. Nie denerwowała się, jak zadawałam jedno pytanie po trzy razy i cieszyła się, że próbujemy rozmawiać i że jesteśmy Polkami – bo Niemcy to sztywniaki, Finki miała dzień wcześniej i one niby trochę mniej kija połknęły, ale za to brzydkie jak nieszczęście, a Rosjanki to są tak zwariowane, że aż niebezpieczne.

Na ulicy poza dusznym, wilgotnym upałem, rewolucyjnymi hasłami i kapliczką Jose Martí powitała nas muzyka – kilka domów dalej znajdowało się COŚ. Ni to knajpa, ni to prywatny dom, no to stodoła. Po prostu COŚ. Z CZEGOŚ muzyka dobiegała cały dzień i przed CZYMŚ gromadzili się ludzie – za dnia, żeby postać, a wieczorem, żeby się napić i pogibać, bo wbrew stereotypowi Kubańczycy wcale tak spontanicznie tańczyć nie zaczynają. Najpierw muszą się jako i Polacy „wprawić” w nastrój. Na progach domów siedzieli sobie starsi ludzie, babcie bujały się w metalowych fotelach. Spokój.
Samo miasto jest jak na kubańskie warunki dość spore, ale na szczęście większość ciekawostek mieści się w jego historycznej części, którą można spokojnie obejść na piechotę. Po przyjeździe zwiedziłyśmy więc starówkę, ale niestety z centrum szybko wygnał nas upał, bo pomimo, iż Cienfuegos położone jest nad morzem, jest płaskie, więc ciężko o łyk świeżego powietrza. Dużo przyjemniej było dotrzeć na ichni Malecón – bardzo urokliwe miejsce ze szpalerem palm ciągnącym się pośrodku i z kolonialnymi domkami położonymi naprzeciw bulwaru. Sporo czasu siedziałyśmy sobie na falochronie – w późno popołudniowym słońcu prezentował się naprawdę pięknie. Na końcu czekał nas wspaniały widok – dwa piękne budynki o bogatych zdobieniach. W jednym z nich mieścił się jachtklub, ale niestety nie można było wejść do środka i popatrzeć sobie na jachty. Nietrudno było jednak odgadnąć, że za tak piękną fasadą musiała mieścić się marina z przyzwoitym sprzętem. Chociaż w komunistycznym kraju… Nigdy nic nie wiadomo.
Wracając wstąpiłyśmy do El Rapido – kubańskiej siedzi fast foodów. Można w niej kupić pizzę odgrzewaną w mikrofalówce z zamrożonego placka, hamburgery i coś tam jeszcze.
Kolejnego dnia popłynęłyśmy promem do Castillo de Jagua (w Hawanie na skrzyżowaniu 23-ej i G jest knajpa o takiej nazwie). Wycieczka całkiem przyjemna, chociaż stara, po hiszpańska twierdza nie wywarła na nas oczekiwanego wrażenia. Przede wszystkim jak w większości tego typu muzeów na Kubie, obejrzeć można właściwie same gołe ściany i nieliczne eksponaty, nieco osamotnione na środku pustych pomieszczeń. Z ciekawostek dowiedzie działyśmy się, że mury zamku nawiedza co czas jakiś duch Błękitnej Damy (coś tam jeszcze było o rybaku, któremu się ukazała, albo i nie ukazała, ale cóż… to były początki!) Niemniej jednak „przejażdżka” promem i widoki po drodze warte są zachodu. Jedno, co mnie zaskoczyło, to zapach. W drodze powrotnej promik załadowany był do pełna, ale mimo tłoku – nie śmierdziało, chociaż trudno było mówić o dobrym przepływie powietrza. Tyle, że było duszno. No i oczywiście nieświadome wciąż znaczenia waluty w tym kraju przepłaciłyśmy za wypad – prom kosztuje 1 peso kubańskiego (dla ułatwienia będę stosowała skrót MN – od Moneda Nacional). Nie zdążyłyśmy kupić waluty narodowej, więc zapłaciłyśmy po 1 CUC. Pan był na tyle cwany, że nie wydał nam reszty.
Na dworzec, mimo że było blisko, odprowadziła nas pani Violeta. Uściskała na pożegnanie i obiecała zadzwonić do swojej znajomej z Trynidadu, żeby załatwić nam pokój za tę samą cenę. Tak też zrobiła, ale o tym, co z tego wynikło – w następnym odcinku;)

----------------------
Niezbędnik:
Casa particular w Cienfuegos: Sra. Violeta Blanco, Ave 50#4918 e/49 y 51, koszt: 15 CUC (na wszelki wypadek dodam, że ceny są zawsze za pokój dwuosobowy, dlatego nie opłaca się jeździć w grupach nieparzystych, albo samotnie).
El Rapido - pizza z serem - 1 CUC, z serem i szynką - 1,45 CUC
Chleb - 4 CUC (!!!!!!!!)
Bułka - 0,8 CUC (!!!!!!!) (w Hawanie później kupowałyśmy taniej, albo nawet w MN)
Mleko 1l - 2,4 CUC
Cukier 1kg - ponad 2 CUC (w kraju słynącym z produkcji cukru)
Prom - 1 MN
Pocztówki - 0,5 - 0,7 CUC - i są tylko z widoczkami z niektórych miast. Generalnie najciekawsze można znaleźć w Hawanie, więc nawet jak ktoś chce kupić pocztówkę z Cienfuegos to w Hawanie znajdzie lepszą, o ile akurat w ogóle będą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz