poniedziałek, 9 listopada 2009

15.10.09., Cienfuegos (młody Del Toro i niebieskie oczy oli)

Zanim przejdę do relacji, z uporem maniaka poruszę tematy polityczne. Jak wiecie, obchodzimy dzisiaj XX-lecie upadku muru berlińskiego. Dzięki wydarzeniom sprzed tych dwudziestu lat możemy sobie blogować, komentować, pisać, jeździć, robić co chcemy. Po prawej, jak może zauważyliście zamieściłam adresy do blogów, które sama czytam. Polecam wszystkie. Ale dzisiaj chciałam zwrócić Waszą uwagę na kubańskie. Do Generacion Y, bloga Yoani Sanchez, dałam linka przekierowującego na polskie tłumaczenie. W najnowszym poście można przeczytać jak boleśnie zakończyły się dla niej wydarzenia, które niedawno opisywałam. Pamiętajmy o tych, dla których rzeczy nam oczywiste są bardzo trudno albo w ogóle niedostępne.
A to link do mojej notatki na stronie Solidarni z Kubą: http://www.solidarnizkuba.pl/aktualnosci,kuba.id_1284


























Pobudka o 5:00 rano, gdy wieczór wcześniej kosztowało się po raz pierwszy kubańskiego rumu nie należy ani do najłatwiejszych, ani najprzyjemniejszych. Ale po obowiązkowym porannym paszteciku z suchym pieczywem wszyłyśmy na pogrążoną w ciemnościach Avenidę. Na dojście do Centro Zoologico dałyśmy sobie dwie godziny. Jednak jak wychodzi się na ulicę w obcym i wielkim mieście po ciemku, to człowiek nie wiedzieć skąd dostaje nagle silnego zastrzyku adrenaliny. Szłyśmy 1,5 godziny i to okrężną drogą, wybierając co bardziej zaludnione ulice i wciąż oglądając się za siebie. Pierwszego „śledczego” (w sensie podejrzanego typa, a nie policjanta) zgubiłyśmy już wychodząc z naszej ulicy i robiąc nagły skręt w 29-tą. Przystanęłyśmy i zaskoczony gość musiał nas minąć, albo zareagować. Na szczęście niedaleko był przystanek, więc poszedł prosto, oglądając się tylko za nami jeszcze kilka razy. Dostałyśmy porządnego przyspieszenia i resztę drogi już prawie przefrunęłyśmy. Pierwszy raz widziałam na swojej odzieży tak wyraźne i wielkie plamy potu, serio… Na żadnym w-fie w ogólniaku nie spociłam się tak jak podczas tamtego spacerku.
Viazul w końcu ruszył i okazało się, że cały nasz wysiłek był niepotrzebny, bo oczywiście z Centro Zoologico pojechał prosto na dworzec autobusowy koło Placu Rewolucji… Na szczęście nawet nie miałyśmy siły się wkurzyć, bo szczękałyśmy zębami z zimna – autokary Viazula należą bowiem do tych naprawdę dobrze klimatyzowanych. Uratował nas fakt, że Kasia nie zmieściła śpiwora do dużego plecaka.
W Cienfuegos czekało nas kolejne zadanie – znalezienie chaty. Niby wiedziałyśmy, że na dworcu powinni na nas polować „pokojodawcy”, ale cholera ich wie… Tymczasem już w drzwiach autobusu na dworcu w Cienfuegos złapał nas młody Del Toro (młody, czyli z czasu zanim zagrał Che, czyli wtedy, gdy go jeszcze lubiłam), do tego był ode mnie niższy nie więcej niż dwa centymetry, czyli jak na tamtejsze warunki - gigant. Poza nami oczywiście wysiadało jeszcze kilka osób, ale koleś stał wciąż przy nas (jak potem tłumaczył, to dlatego, że mam takie ładne, niebieskie oczy, a że na Kubie jest to rzadkością, to chciał się przyjrzeć z bliska – dobrze, że nie mogłam się zobaczyć w lustrze po tym, jak puścił ten tekst, bo to musiał być niezły raczek). Pokój był tańszy niż zakładałyśmy, więc poszłyśmy za nim.
Dom prowadziła jego mama, pani Violeta – szalenie miła kobieta, szczuplutka, maleńka i wiecznie uśmiechnięta. Co chwilę podchodziła, zagadywała i starała się mówić wyraźnie, żebym mogła ją zrozumieć. Nie denerwowała się, jak zadawałam jedno pytanie po trzy razy i cieszyła się, że próbujemy rozmawiać i że jesteśmy Polkami – bo Niemcy to sztywniaki, Finki miała dzień wcześniej i one niby trochę mniej kija połknęły, ale za to brzydkie jak nieszczęście, a Rosjanki to są tak zwariowane, że aż niebezpieczne.













Na ulicy poza dusznym, wilgotnym upałem, rewolucyjnymi hasłami i kapliczką Jose Martí powitała nas muzyka – kilka domów dalej znajdowało się COŚ. Ni to knajpa, ni to prywatny dom, no to stodoła. Po prostu COŚ. Z CZEGOŚ muzyka dobiegała cały dzień i przed CZYMŚ gromadzili się ludzie – za dnia, żeby postać, a wieczorem, żeby się napić i pogibać, bo wbrew stereotypowi Kubańczycy wcale tak spontanicznie tańczyć nie zaczynają. Najpierw muszą się jako i Polacy „wprawić” w nastrój. Na progach domów siedzieli sobie starsi ludzie, babcie bujały się w metalowych fotelach. Spokój.
Samo miasto jest jak na kubańskie warunki dość spore, ale na szczęście większość ciekawostek mieści się w jego historycznej części, którą można spokojnie obejść na piechotę. Po przyjeździe zwiedziłyśmy więc starówkę, ale niestety z centrum szybko wygnał nas upał, bo pomimo, iż Cienfuegos położone jest nad morzem, jest płaskie, więc ciężko o łyk świeżego powietrza. Dużo przyjemniej było dotrzeć na ichni Malecón – bardzo urokliwe miejsce ze szpalerem palm ciągnącym się pośrodku i z kolonialnymi domkami położonymi naprzeciw bulwaru. Sporo czasu siedziałyśmy sobie na falochronie – w późno popołudniowym słońcu prezentował się naprawdę pięknie. Na końcu czekał nas wspaniały widok – dwa piękne budynki o bogatych zdobieniach. W jednym z nich mieścił się jachtklub, ale niestety nie można było wejść do środka i popatrzeć sobie na jachty. Nietrudno było jednak odgadnąć, że za tak piękną fasadą musiała mieścić się marina z przyzwoitym sprzętem. Chociaż w komunistycznym kraju… Nigdy nic nie wiadomo.
Wracając wstąpiłyśmy do El Rapido – kubańskiej siedzi fast foodów. Można w niej kupić pizzę odgrzewaną w mikrofalówce z zamrożonego placka, hamburgery i coś tam jeszcze.
Kolejnego dnia popłynęłyśmy promem do Castillo de Jagua (w Hawanie na skrzyżowaniu 23-ej i G jest knajpa o takiej nazwie). Wycieczka całkiem przyjemna, chociaż stara, po hiszpańska twierdza nie wywarła na nas oczekiwanego wrażenia. Przede wszystkim jak w większości tego typu muzeów na Kubie, obejrzeć można właściwie same gołe ściany i nieliczne eksponaty, nieco osamotnione na środku pustych pomieszczeń. Z ciekawostek dowiedzie działyśmy się, że mury zamku nawiedza co czas jakiś duch Błękitnej Damy (coś tam jeszcze było o rybaku, któremu się ukazała, albo i nie ukazała, ale cóż… to były początki!) Niemniej jednak „przejażdżka” promem i widoki po drodze warte są zachodu. Jedno, co mnie zaskoczyło, to zapach. W drodze powrotnej promik załadowany był do pełna, ale mimo tłoku – nie śmierdziało, chociaż trudno było mówić o dobrym przepływie powietrza. Tyle, że było duszno. No i oczywiście nieświadome wciąż znaczenia waluty w tym kraju przepłaciłyśmy za wypad – prom kosztuje 1 peso kubańskiego (dla ułatwienia będę stosowała skrót MN – od Moneda Nacional). Nie zdążyłyśmy kupić waluty narodowej, więc zapłaciłyśmy po 1 CUC. Pan był na tyle cwany, że nie wydał nam reszty.
Na dworzec, mimo że było blisko, odprowadziła nas pani Violeta. Uściskała na pożegnanie i obiecała zadzwonić do swojej znajomej z Trynidadu, żeby załatwić nam pokój za tę samą cenę. Tak też zrobiła, ale o tym, co z tego wynikło – w następnym odcinku;)














----------------------
Niezbędnik:
Casa particular w Cienfuegos: Sra. Violeta Blanco, Ave 50#4918 e/49 y 51, koszt: 15 CUC (na wszelki wypadek dodam, że ceny są zawsze za pokój dwuosobowy, dlatego nie opłaca się jeździć w grupach nieparzystych, albo samotnie).
El Rapido - pizza z serem - 1 CUC, z serem i szynką - 1,45 CUC
Chleb - 4 CUC (!!!!!!!!)
Bułka - 0,8 CUC (!!!!!!!) (w Hawanie później kupowałyśmy taniej, albo nawet w MN)
Mleko 1l - 2,4 CUC
Cukier 1kg - ponad 2 CUC (w kraju słynącym z produkcji cukru)
Prom - 1 MN
Pocztówki - 0,5 - 0,7 CUC - i są tylko z widoczkami z niektórych miast. Generalnie najciekawsze można znaleźć w Hawanie, więc nawet jak ktoś chce kupić pocztówkę z Cienfuegos to w Hawanie znajdzie lepszą, o ile akurat w ogóle będą.

Brak komentarzy: