poniedziałek, 28 marca 2011

My shitty pictures from Moldova


Unlike previously I will start with the English part and then give a Polish translation. The reason is simple – this post is actually an answer to the e-mail I received a few days ago: “Where are your Moldavian shitty pictures? Michel lost his camera stupidly (he forgot it on the roof of his car before driving back home). Ciao!” So well – here they are all right! From Chisnau and from Soroca.
Anyway – this e-mail reminded me that not only I have never posted pictures from this trip but also mentioned the escapade only once.
Last summer I went on the lonely trip to Ukraine, Romania and Moldova. After I got back I was busy with preparations for my studies in Barcelona and in Barcelona… well I was THERE. So now it is high time to write something about this trip and as I was asked about Moldova, I shall start with it, although it was the third country on my list back then.
Flavienne and Michel were the two French guys I met in the hostel in Suceava (Romania). We went for the same trip around medieval monasteries which make the whole Bucovia neighborhood famous and in the meanwhile decided to move on to Moldova together. Guys planned to visit Chisnau and some little village known for it’s wine production but I managed to convince them to go with me to Soroca instead – the Gypsy capital of the country and I shall say - the whole area.
Unfortunately Chisnau soon turned out to be one of the ugliest cities I have ever visited in my entire life. All made of concrete, almost without plants or decent green areas. The center – all built in soviet style reminded me of some forgotten suburbs of Warsaw. We couldn’t even find a proper party to drink ourselves silly on the Saturday night.
So the next day we moved on to Soroca. At first sight it also was a sad, grey, little town totally burned with South-European sun. All there seemed to be was an old medieval castle, unattractive and empty inside, empty streets and few hungry dogs. Nothing that would look like exceptional examples of gypsy architecture described by Polish writer Andrzej Stasiuk in one of his books.
As the place seemed to be deserted, with only one open bar we decided to follow two guys from Belarus that we met earlier that day on the bus from Chisnau. They were inviting us on the hippie festival – “Rainbow” was it’s name if I remember well.
We left our stuff at the hotel and went to the bus station where we met the Russian Hippie Girl who spoke really good English (which was much of a relief for me as my Russian – spoken in Moldova more often than Moldovan – is rather poor). In the group of four we took a bus to suburbs where we were supposed to start hitch-hiking.
And when the old, used-out bus started climbing up the hills through narrow almost street-like roads, I saw what Stasiuk was describing – gypsy palaces on the dumping ground. It was sunset and I was taking pictures from the bus so they really are shitty but I hope they will let you imagine how extraordinary the place is.
By the time we reached the road leading out from Soroca it was almost dusk. And I have to admit that I had no intention of hitch-hiking at night – first because I had an early morning bus to Odessa, second – because I started being jealous for the Russian girl who attracted too much of my companions’ attention, haha… Luckily the problem solved itself – the songster of the “Rainbow” community left us with the first car that stopped by and did not seem worried about the fact that there was no place for us.
We decided to get back to the hotel and drink the wine we bought for the road. I knew that guys were not very happy about the sudden change of plans – especially with Michel constantly repeating “fuck the hippies” but a nice surprise was waiting on our way – on the whereabouts of the center we bumped into a Gypsy Orchestra. To be honest the party was just coming to an end but it made the whole trip to Soroca simply worth it.
And I am still grateful to the guys for joining me – you made really good company!
Yours
Miss Catastrophe

No to lecimy z polskim „tłumaczeniem”:
Post publikuję najpierw w języku angielskim z tego prostego względu, że jest on odpowiedzią na maila, którego otrzymałam kilka dni temu: „Gdzie są twoje gówniane mołdawskie zdjęcia? Michel głupio zgubił swój aparat (zostawił go na dachu samochodu i odjechał do domu). Ciao!” Niniejszym więc moje zdjęcia prezentuję: z Kiszyniowa i z Soroki.
Niemniej jednak ten mail przypomniał mi o tym, że nie dość, że nigdy zdjęć z tej wycieczki nie publikowałam, to w dodatku zaledwie raz o niej wspomniałam.
Podczas ostatnich wakacji wybrałam się samotnie na objazd po Ukrainie, Rumunii i Mołdawii. Po powrocie byłam zajęta przygotowaniami do wyjazdu na studia do Barcelony, a w Barcelonie… po prostu byłam. Więc chyba czas najwyższy skrobnąć parę słów o tej eskapadzie, a że Flavienne pytał o Mołdawię, to od niej zacznę.
Jego i Michela poznałam w hotelu w Suczawie, w Rumunii. Wybraliśmy się na tę samą objazdówkę po okolicznych, średniowiecznych monastyrach, sławiących całą Bukowinę i w międzyczasie postanowiliśmy razem pojechać do Mołdawii. Chłopaki mieli w planach zwiedzanie Kiszyniowa i jakiejś wiochy słynnej ze swoich winnic, ale udało mi się ich namówić, żeby pojechali ze mną do Soroki – cygańskiej stolicy kraju, a właściwie – regionu.
Na nasze nieszczęście Kiszyniów szybko okazał się być jednym z najbrzydszych miast jakie kiedykolwiek widziałam – to był prawdziwy sowiecki, betonowy moloch, bez zieleni, ponury. Centrum wyglądało jak jakieś zapomniane przedmieścia Warszawy. A pomimo sobotniej nocy nie trafiliśmy nawet na porządną knajpę, w której można by było zapić to paskudne wrażenie.
Daleko nam było do żalu, gdy ruszyliśmy do Soroki w niedzielę rano. Ale na miejscu czekało na nas kolejne rozczarowanie – szare, smutne miasteczko z pustymi ulicami, którego jedyną atrakcją zdawał się być mało atrakcyjny średniowieczny zamek, w którym nawet nie było co oglądać. Ledwie kilka wygłodzonych psów przebiegło nam drogę. Nic nie wyglądało tak, jak obiecywał Andrzej Stasiuk w swojej książce „Jadąc do Babadag”.
Nie pozostawało nam więc nic innego jak pojechać za radą dwóch chłopaków z Białorusi, których poznaliśmy w autobusie z Kiszyniowa, do sąsiedniej miejscowości na festiwal hipisowski „Rainbow” (o ile tak się nazywał – pamięć już nie ta).
Zostawiliśmy bambetle w hotelu i ruszyliśmy na dworzec autobusowy, gdzie poznaliśmy Rosjankę posługującą się całkiem niezłą angielszczyzną, co dla mnie stanowiło prawdziwą ulgę, jako że niestety, wstyd się przyznać, mój Rosyjski (a w Mołdawii częściej mówi się po rosyjsku niż w ojczystym języku) zdążył już w większości wyparować. We czwórkę wsiedliśmy więc do autobusu, który jechał na obrzeża miasta, skąd mieliśmy łapać stopa na dalszą podróż.
I kiedy ten stary, zużyty gruchot zaczął się wspinać po wąskich wertepach, które niczym nie przypominały ulic, zrozumiałam, co Stasiuk próbował opisać. Po obu stronach drogi zaczęły co chwila wyrastać cygańskie pałace – królestwo na śmietnisku. Jako, że słońce już zachodziło i zdjęcia robiłam z autobusu, rzeczywiście są gówniane, ale mam nadzieję, że chociaż dadzą jakieś słabe wyobrażenie o tym, jak zaskakująco piękne jest to miejsce.
Gdy dotarliśmy wreszcie na ostatni przystanek, zapadał zmierzch. Miałam coraz mniejszą ochotę na jazdę stopem po nocy, przede wszystkim dlatego, że rano miałam złapać autobus do Odessy, a ponadto – nasza rosyjska towarzyszka pochłaniała zdecydowanie za dużo uwagi moich kolegów, więc zrobiłam się zazdrosna. Szczęśliwie problem rozwiązał się sam – piewczyni wspólnoty spod znaku „Rainbow” odjechała pierwszym samochodem, który się zatrzymał i nie zmartwiła się, że dla nas zabrakło miejsca.
Kupiliśmy więc wino na drogę i ruszyliśmy z powrotem – Michel ciągle powtarzał „fuck the hippies”, ale wiedziałam, że byli zawiedzeni nagłą zmianą planów. Przed pewnym potępieniem uratowała mnie cygańska orkiestra, na którą trafiliśmy dochodząc już do centrum. I pomimo, że był to koniec imprezy, muzyka sprawiła, że jednak cały wypad w te strony nabrał sensu.
Panna Katastrofa

niedziela, 20 marca 2011

Urban Art
























Trudno dziś wyobrazić sobie jakiekolwiek miasto bez spontanicznie tworzonych dekoracji. W jakąkolwiek stronę świata się nie udamy, znajdziemy wszystko - od graffiti po płaskorzeźbę. Od totalnego kiczu, po arcydzieła. Dlatego postanowiłam utworzyć ALBUM dokumentujący moje miejskie wycieczki i znaleziska.























It is hard to imagine nowadays a city that would not be spontaneously decorated. Whichever side of the world we visit we will find everything - from graffiti to reliefs. From a total kitch to masterpieces. That is why I decided to create an ALBUM which would be a documentation of my urban trips and discoveries.

sobota, 12 marca 2011

Kuba: przekraczanie granic systemu - część pierwsza

Troszkę dziwacznie musiałam prezentację pociąć, ale cóż - limity przekazywanego video są nie do przeskoczenia...
Pragnę dodać, że poza wymienionymi w napisach końcowych zdjęciami Marcina Brzozowskiego jeszcze jedno jest od niego - zdjęcie drogowskazu na lotnisko.
Ponadto nie ja jestem autorką trzech zdjęć Yoani Sanchez - dwa pierwsze zostały pobrane z Internetu, zaś trzecie, na którym jest z Claudią Cadelo, wzięłam z bloga Claudi za jej zgodą. Niestety podczas wywiadu z Yoani aparat odmówił posłuszeństwa i wywiad nagrywałam na dyktafon w komórce...
Miłego oglądania!