piątek, 18 grudnia 2009

22.10.09. La Habana (ty durna ty i odcisk mojej stopy w alei gwiazd)

Przede wszystkim przepraszam, że zamilkłam na tak długo. Po drodze pomagałam przy remoncie w domu, potem pojechałam do Warszawy na koncert Gogol Bordello, z którego trafiłam do Krakowa na kolejny koncert, potem kilka dni żyłam w świecie równoległym i dopiero teraz mój tyłek na nowo boleśnie zetknął się z ziemią i to na tyle boleśnie, żebym sobie przypomniała, że czas jednak nie stoi w miejscu, lecz płynie dalej, nieubłaganie i nie pozwala mi zatrzymać się w przyjemnym momencie, a za to uświadamia, że każdy przyjemny moment musi się po prostu skończyć. Kurwa no… Mówiąc w skrócie.
W ramach rekompensaty sprzedam Wam lekkie zmiany, jakie wprowadziłam do dwóch piosenek wyżej wzmiankowanego „zepsołu”, a związane bezpośrednio z tym białym czymś co nam ciągle spada na łeb i co ktoś uparł się produkować w nadmiarze, nie zważając na niski popyt (przynajmniej ze strony mojej łopaty do odśnieżania).
Oto i one:
Snow Yeti Queen (Zamiast “Wonderlust King”)
Back in the day, yo as we learned
A man was not considered to be
Considered to be fully grown
Has he not gone beyond the drifts
Has he not fought fourteen feet snow
And fourteen feet is low
(…)

Oh yes (it’s true) (Zamiast “Oh no”)
(…)
People ringing one another
"Yo man, how's your whiteout?"

Suddenly there is more music
Made with the snowplow in the park
Girls are dancing with the shovels
I got only one guitar!
I can’t play it cause my fingers
Are just going to fall out
I can’t help it and I’m freezing
Like a snowman on the land












To tyle radosnej tfurczosci, przecież jesteśmy w Hawanie. Dojechałyśmy po wzmiankowanych już przygodach przed dziewiątą i od razu ruszyłyśmy z buta do ambasady. Nawet wpadłyśmy po drodze na pomysł, żeby spróbować podjechać choć kawałek autobusem, ale po zajrzeniu do pierwszego z nich i spojrzeniu na nasze plecaki musiałyśmy poddać się walkowerem – nawet profesjonalni upychacze z japońskiego metra by tu nie pomogli. Natomiast nasze nogi poddały się na wysokości Placu Rewolucji. Podeszłyśmy do dworca autobusowego złapać taryfę. Na nasze szczęście, czy nieszczęście – zależy czy z pojrzeć z punktu siedzenia, czy też stania – trafiłyśmy na oldsmobila. Samochodzik miał rodowód sięgający na bank połowy lat pięćdziesiątych, ale był tak utrzymany, że wyglądał jak nówka sztuka nieśmigany, a już na pewno od trzy nieba wypełnione najbardziej rozpasanym panteonem bóstw lepiej niż Łady, które przecież mają ledwie po dwadzieścia parę lat. Najpiękniejsze były niewątpliwie te guziczki do zamykania drzwi, z czaszeczkami błyszczącymi jak kondukt żałobny w deszczu. Istne cudo. Cudowna była też cena – za pięć minut przejażdżki zapłaciłyśmy 5 CUC (za tą kasę normalnie da się przejechać pół miasta).
Konsul nie dał nam na siebie długo czekać. Elegancki, dystyngowany pan w średnim wieku siadł naprzeciwko nas.
- Mam nadzieję, że opowiedzą mi panie swoje przygody.
Streściłyśmy więc nasze przygody z dnia poprzedniego, nie szczędząc jednak barw w opisie, szczególnie przy opowiadaniu, jak to nas urzędnik z Imigracyjniaka chciał odstawiać do Hawany policyjną taryfą (wspomniałam nawet o tym, że czytałam niedawno jak dwóch dysydentów tak odstawiono z Placetas). Konsul nabrał powietrza, wypuścił, znowu nabrał, zrobił grymas, który wyglądał jak powstrzymywanie śmiechu i w końcu wydał z siebie głos:
- Drogie panie…
Znowu umilkł, tym razem trochę się poddając i robiąc przerwę na szeroki uśmiech.
- Drogie panie, ja rozumiem, że nauczono was władzy potakiwać, ale żeby jej od razu słuchać?
Teraz to my nabrałyśmy powietrza i zapewne zrobiłyśmy dwa karpiki.
- W tym kraju problemy z transportem są tak duże, że nawet najwyższy hawański urzędnik nie byłby w stanie odesłać was do Hawany aż z Holguín. A na dworzec autobusowy, żeby sprawdzić, czyście pojechały, to by się im nawet dzwonić nie chciało. Ale niewątpliwie zrobiłyście sporą przyjemność panu w zielonym mundurku, bo przynajmniej przez pięć minut mógł poczuć się ważny…
Nie przytoczę epitetów, jakimi chciałam w tym jakże przepełnionym oświeceniem momencie obdarzyć sama siebie, dość powiedzieć, że poczułam się poirytowana własną, hmmm… jak to powiedzieć? Służalczością? Skrupulatnością? Określenie „brak odwagi” nawet nie przeszłoby mi przez usta. No i o ile łatwiej by mi było, gdyby Kasia dnia poprzedniego w fortecy nie wyszeptała do mnie po polsku:
- Ej, a gdybyśmy tak po prostu zawinęły manatki i pojechały do Santiago udając blondynki?
I gdybym jej wtedy nie odpowiedziała:
- Nie, skoro nas chce odsyłać policyjnym wozem, to też pewnie sprawdzi, czy pojechałyśmy.

Na szczęście Marta, u której mieszkałyśmy tuż po przyjeździe przyjęła nas bez problemów. Miała wolny pokój akurat na jedną noc. Nie chciałyśmy siedzieć na tyłkach w pokoju, więc poszłyśmy od razu kupić bilety do Matanzas na następny dzień i postanowiłyśmy pozwiedzać sobie Habana Vieja. Zrobiłam tylko jeden błąd – chciałam dać moim stopom odpocząć od sandałów, które poobcierały mi wszystkie możliwe delikatne miejsca i założyłam klapki. W sumie w tych kopalach zeszlifowałam już nie jeden karaibski bruk, a że kupowane były w Brazylii, to nie było podstaw, żeby sądzić, że mogą się nie sprawdzić w Hawanie. Nie przewidziałam tylko jednego – że w tym mieście nikt nie bawi się w oznaczanie miejsc, w których właśnie został położony świeży asfalt… Z pełną ufnością wlazłam więc w sam środek ulicy, już przy drugim kroku orientując się, że coś jest nie tak. Trzeci krok wykonałam już bez klapka na prawej nodze. Kasia złapała mnie pod rękę i pomogła doskoczyć do klapka. Odcisk mojej prawej stopy pozostał już na zawsze w tej egzotycznej alei gwiazd (co prawda, jak przechodziłyśmy tamtędy jakiś tydzień później, wyraźnego odcisku nie było, ale twierdzę, że ta dziura około metra od krawężnika to właśnie moja stopa). Siadłam na murku i próbowałam coś z tym fantem zrobić. Jakiś policjant parsknął śmiechem i powiedział, ze bez benzyny ani rusz. Starsza pani zatrzymała się obok i prawie płacząc ze śmiechu podała mi pierwszą stronę gazety „Juventud rebelde”, żebym mogła obetrzeć nogę. Ale cholerstwo niczym nie chciało zejść.
Jako, że nie miałyśmy z Kasią zwyczaju przejmować się pierdołami, poszłyśmy dalej, zakańczając dzień tradycyjnie na Maleconie, tradycyjnie rumem z kartonika i puszką coli. Do domu dotarłyśmy już dobrze ugotowane. Zjadłyśmy po pasztecie ze słodką bułką, żeby nie rozmawiać z panią Martą w stanie nieważkości, ale niewiele pomogło. Oddała nam nasze kserówki, które zostawiłam potem na tarasie i rano znalazłam wetknięte w szparę między drzwiami a futryną. Jednak najciekawszy był moment, gdy Kasia poszła się umyć, a ja wyciągnęłam wspaniałe nawilżające chusteczki do twarzy, które dostałam od mamy specjalnie na wyjazd, jako bardzo dobre. Obtarłam stopę. Asfalt zniknął bez śladu… Do twarzy już ich nie użyłam z obawy o moją opaleniznę.

















--------------------
Niezbędnik:
Bułki (6 sztuk w paczce) – 0,9 CUC
Viazul Holguín – Habana – 44 CUC
Juventud rebelde – 1 MN

czwartek, 3 grudnia 2009

20.10.09. Holguín (a Reinaldo Arenas ostrzegał)
















Zacznę od cytatu z jednej z moich ulubionych książek – “Zanim zapadnie noc. Autobiografia” Reinaldo Arenasa:
„Holguín było dla mnie – wtedy już nastolatka – symbolem absolutnej nudy. Miasto prowincjonalne, handlowe, kwadratowe, pozbawione uroku i charakteru; spalone słońcem, bez jednego zakątka, gdzie można by odpocząć w cieniu i dać wytchnienie wyobraźni. Holguín leży na pustej równinie a nad nim wyrasta gołe wzgórze, Loma de Cruz, nazwane tak od ogromnego krzyża z betonu, do którego prowadzą liczne, betonowe schody. Holguín, z górującym nad nim krzyżem wydawało mi się cmentarzem; na tym krzyżu powiesił sie raz człowiek. Dla mnie to miasto było jednym wielkim grobowcem; jego niskie domy przypominały wypalone słońcem płyty nagrobne.
Pewnego dnia, z nudów, poszedłem na cmentarz i odkryłem, że jest wierną kopią miasta; grobowce przypominały do złudzenia domy, chociaż były mniejsze, niskie i gołe; przypominały cementowe skrzynie. Pomyślałem o mojej rodzinie i wszystkich innych mieszkańcach tego miasta, którzy latami żyli w domach – skrzyniach, a po śmierci przenosili się do trochę mniejszych skrzyń. Myślę, że już wtedy postanowiłem stamtąd uciec, jak tylko będę mógł i – jeśli się uda – nigdy nie wrócić; marzyłem, żeby umrzeć jak najdalej od tego miejsca, ale nie było to marzenie łatwe do spełnienia. Dokąd pójść bez pieniędzy? A poza tym miasto, jak każde nieszczęsne miejsce, miało fatalną siłę przyciągania; zatruwało rezygnacją i zwątpieniem, które uniemożliwiały ucieczkę.”
Z Holguín mam bardzo mało zdjęć. Dlaczego? Cytuję mój dziennik:
Jesteśmy na miejscu. Pokój, w którym mieszkamy ma ciemnobrązowe meble, to właściwie taka przybrudzona PRL-owska meblościanka, łazienka wyłożona jest ciemnymi kaflami, a kanapa pamięta jeszcze czasy ewakuacji z portu Mariel. Furtki i drzwi są pozamykane na wszystkie spusty, ulica słabo oświetlona. Wrażenie jest dość przytłaczające. Przez to wszystko pokój zdaje się być brudniejszy i smutniejszy niż w rzeczywistości. Samo miasto to dwa główne place, wąskie uliczki, kino grające filmy, o których chyba nikt nigdy nie słyszał, albo amerykańskie przeboje sprzed dwudziestu lat. W galerii dzieła miejscowych artystów – niewesoło widzą rzeczywistość. W sumie nie dziwię się wcale dlaczego Reinaldo Arenas postanowił stąd nawiać, że się tu dusił.
Od wyjazdu z Trynidadu przestała nam dopisywać pogoda – nie ma ostrego słońca, jest pochmurno, czasem pada, czasem kropi, momentami robi się chłodno. Mam nadzieję, że chociaż jak dotrzemy do Santiago de Cuba i będziemy chciały pójść na plażę, to się trochę rozpogodzi. Powinnam pomyśleć o pytaniach do wywiadu z Claudią, ale mam pustkę w głowie. Z jednej strony nie mogę się doczekać tego spotkania, ale z drugiej – minął już tydzień od naszego przyjazdu i wolałabym rozciągnąć jakoś czas, żeby być tu jak najdłużej. Już tęsknię za Kubą.
***
Jak się okazało, nasze problemy/przygody, jeszcze się nie skończyły. Zostawiłyśmy pani nasze kserówki papierów i wszystko wydawało się w porządku. Ale ze dwie godziny później, gdy już byłyśmy po obiado – kolacji (jedno całe awokado na obiad to za dużo) i liczyłyśmy pozostałą kasę (jakoś zawsze problemy pojawiają się przy liczeniu kasy), pani zapukała do naszego pokoju. No i cóż - nie dość, że miałyśmy kserówki, to jeszcze na wizie nie było pieczątki z datą wjazdu (tłumaczyłam, że ksera zostały zrobione jeszcze w Polsce, a żeby potwierdzić, że przyjechałyśmy 13-go, wystarczy zadzwonić do ambasady, ale na nic się to nie zdało). Musiałam się w trymiga ubrać i pójść z naszą panią. Kasia została sama w pokoju. Poszłyśmy do jej siostry i szwagra. Zaczęła się ostra dyskusja, ale szwagier nie dał się przekonać i postanowili zadzwonić do urzędu imigracyjnego. Podobno w każdej prowincji są inne przepisy dotyczące meldowania turystów i stąd te jaja. Ktoś w urzędzie kazał im oddzwonić za jakiś czas. Panie siadły przed telewizorem, a ja wyszłam na papierosa. Byłam z siebie dumna, że nie pozwoliłam uśmiechowi odkleić się od mojej twarzy, ale czułam, że w środku zamieniam się w galaretę. Nie ułożyło się po naszej myśli. Urzędnik kazał nam się przenieść do hotelu Pernik (ciekawe, że w hotelu już można nocować bez papierów), a rano stawić się w urzędzie. Po drodze pani uspokajała mnie i powiedziała, że po prostu wystawią nam dodatkową wizę na podróżowanie po Oriente (na Holguín, Bayamo i Santiago de Cuba). Jeszcze z domu siostry pani zamówiła nam taksówkę, więc jak dotarłam do pokoju, to zdążyłam tylko powiedzieć Kasi, że musimy się natychmiast spakować, bez żadnych wyjaśnień. Za minutę pani była już u nas na górze i zaczęła nas poganiać, bo taksówka czekała przed domem. Zaprosiła nas na kolejny dzień na kawę, żebyśmy jej opowiedziały, jak poszło i prosiła, żebyśmy nikomu nie mówiły, że zdążyłyśmy się już u niej rozpakować, zanim sprawa została załatwiona.
W recepcji hotelu nie musiałyśmy się nawet przedstawiać, bo wiedzieli, kim jesteśmy. Pokój oczywiście dwa razy droższy niż w Casa Particular. Ale mamy telewizor i zagraniczne kanały po angielsku przez satelitę. Poszłyśmy przejść się po naszym miejscu zesłania – standard mocno PRL-owski, ale nie jest najgorzej. No i oczywiście wszędzie można palić. Nie wpuścili nas do dyskoteki, bo miałyśmy szorty, ale jakoś to przeżyłyśmy. Kasia próbuje zasnąć, ale co chwilę dzwoni telefon – pojedyncze sygnały, a jak się odbiera, to jest cisza w słuchawce. Ciekawe, czy mamy specjalny pokój na podsłuchu dla gości uprzywilejowanych, hehe… Co raz ciekawiej się dzieje w rajskim królestwie komuszym.
Muszę przyznać, że pomiędzy dwoma telefonami do urzędu trochę się denerwowałam – nie bardzo wiedziałam, co nas czeka – czy wylądujemy na ulicy, czy dostaniemy darmowy nocleg w przytulnej celi do wyjaśnienia. Tym bardziej, że jutro autobus do Santiago jest dopiero o 16:45. Tak, czy owak – z tą jakąś dziwną wizą będziemy jechać dalej, a stąd musimy się wymeldować o 12:00, więc pewnie ze zwiedzania miasta nici, bo z plecakami to jakoś nie wydaje mi się najlepszym pomysłem.
***

























Nie zdążyłam dopisać do końca, bo zgasili światła w autobusie (chociaż to nie jest autobus do Santiago de Cuba).
Dnia sądnego wstałyśmy na śniadanie na 7:30. Zjadłyśmy po omlecie, oczywiście bez przypraw, zdążyło się okazać, że guayaba, z której robi się rajski sok sama w sobie jest mało smaczna i w dodatku ma tyle pestek, że można sobie zęby połamać, albo wyhodować krzaczka w żołądku. Udało mi się zdemolować maszynę do tostów (na swoje usprawiedliwienie mogę tylko podać, że to nie był zwykły toster, tylko właśnie maszyna do tostów). Zawsze wiedziałam, że nie nadaję się do mieszkania w hotelach…
Wróciłyśmy do pokoju i zaczęło się nerwowe wydzwanianie do ambasady. Poszłyśmy do recepcji zapytać jak się dzwoni do Hawany, ale po każdym wybraniu numeru w słuchawce była cisza. Widać w pokoju dla specjalnych gości nie tylko jest podsłuch, ale i blokada na telefony do ambasady. Na szczęście udało się zadzwonić z komórki. Po n-tej próbie wreszcie odebrała urocza pani sekretarka, która kserowała nam paszporty. Opowiedziałam jej jaka jest sytuacja, ale chyba nie do końca mnie zrozumiała, bo najpierw kazała powtórzyć, że papiery są w ambasadzie i żeby się z nimi skontaktowano, a potem dalej tym samym słodkim głosikiem zapytała:
- Are you in jail?
- No… And I don’t think that we did anything to deserve it.
- Oh, it’s no problem to be in jail.
Jejuśku, Mamuśku, zabierz mnie stąd. Zabrzmiało prawie jak wyrok wydany, potwierdzony i beż możliwości złożenia apelacji. Konsul miał być dopiero o 10:00, a na 9:00 miałyśmy być w urzędzie, więc Kasia założyła długie spodnie, ja spódnicę do kostek i koszulę zakrywającą ramiona i ruszyłyśmy złożyć hołd urzędniczej sferze Kuby.
Z moim cudownym hiszpańskim oczywiście na początku ciężko było wyjaśnić o, co chodzi, ale w końcu znalazł się ktoś, kto znał sytuację z poprzedniego dnia. Muszę przyznać, że czułam się trochę nieswojo na tarasie wypakowanym facetami w zielonych mundurach MININT-u (kubańskie MSW). Kazali nam poczekać piętro wyżej. Wchodzimy na wyższy taras, a tam koleś pyta „czego”. Tłumaczę, że kazano nam tu poczekać. Ale kto kazał? Nie wiem, nie przedstawił się. No jak to nie? No tak to. A jak wyglądał? No normalnie. W zielonym mundurze? Nie, ten był w brązowej koszuli (później zdałam sobie sprawę, że powiedziałam, że w fioletowej). No to nie możecie poczekać. Ale nam kazali. To siedźcie na zewnątrz.
Już się ugryzłam w język, chociaż miałam ochotę dodać „a kurwa z radością gówniarzu”. Tyle, że nie wiem, jak jest gówniarz po hiszpańsku. Coś by się wymyśliło.
Nawet nie czekałyśmy długo, jak wezwano nas do środka. Już weszłyśmy, siadamy, a nagle koleś mówi, a nie, wyjdźcie, to nie do mnie. Nawet dodał „przepraszam”. Trochę żałowałam, bo był młody i dość przystojny i miałam nadzieję, że go udobrucham na cielęce spojrzenie. Wyszedł drugi facet. Nie młody. I na pewno nie przystojny. Bez słowa otworzył drzwi, jedne, drugie, n-te, wszystkie na elektryczne zamki, posadził nas na krzesłach przed zagraconymi biurkiem z maszyną do pisania zamiast komputera, przygryzł wąsa i po chwili zastanowienia pyta:
- Mówicie po hiszpańsku?
- Tak, troszeczkę.
- To będziemy rozmawiać po hiszpańsku (chociaż widzę, że skurwiel w żadnym innym języku nie habla).
Potem pytał kiedy przyjechałyśmy, w jakim celu, gdzie nocowałyśmy, bardzo się dziwił, że bez oryginałów, bo turysta na Kubie w celu identyfikacji swojej własnej zagranicznej osoby używać może jedynie paszportu, a nie jakiejś kserokopii, choćby była poświadczona przez samego prezydenta i wszystkich świętych (skrzywił się znacząco patrząc na pieczątkę ambasady). I jeszcze dodał, że powinien nas kazać odstawić do Hawany wozem policyjnym, ale że nie wyglądamy szczególnie groźnie, to nie chce tego robić, ale że mamy wsiąść w najbliższy autobus do Hawany i wracać po oryginały i żeby nam się przypadkiem nie przyśniło kontynuować podróż.
Rozmowa trwała wszystkiego pięć minut, więc więcej było strachu niż to wszystko warte, ale i tak wyszłyśmy z nosami na kwintę, bo wiedziałyśmy już, że nici ze zwiedzania Sanitago de Cuba i że nie pojedziemy do El Cobre.
Wróciłyśmy do hotelu i włączyłyśmy telewizor. Wciąż miałyśmy jeszcze dwie godziny do wymeldowania. Skończył się program o tym, jak kręcili „Everything is iluminated” (przecież nie może być źle, jeśli ogląda się w telewizorni na Kubie Eugene’a Hutza we własnej tak brzydkiej, że aż pięknej osobie) i puścili „George’a prosto z drzewa” – pomogło. Tym bardziej, że byłyśmy z Kasią na tym w kinie, jeszcze w podstawówce, z całą klasą. Humor nam się nagle poprawił. Spakowałyśmy plecaki, wrzuciłyśmy na garb i wyszłyśmy na deszcz w okularach przeciwsłonecznych (moje mają brązowe szkła, więc wydawało się w nich, że świeci słońce). Po drodze znów minęłyśmy przejście podziemne z napisem „Переход”, co piętro niżej było zapisane po hiszpańsku jako „Pirijod”. Dotarłyśmy na plac z kościołem przed którym umieszczono pomnik przedstawiający Jana Pawła II, podobno jedyny na Kubie. Siadłyśmy na ławce. Wyszło słońce i oczywiście ławka okazała się nie stać w cieniu. Zaczęło się robić śmiesznie. Podszedł do nas starszy jegomość mówiący po angielsku. Gdyby nie on, to dzień pewnie byłby nieznośny. Poszłyśmy bowiem na odstępstwo od zaleceń władzy i postanowiłyśmy do Hawany wrócić nocnym autobusem, żeby nie wylądować na miejscu w środku nocy. Gość spędził z nami cały dzień – okazał się człowiekiem bardzo otwartym, opowiadającym bez skrępowania o tym, co mu się w rządach na Kubie nie podoba, bardzo oczytanym, dobrze znającym historię. Może nie zaskoczył nas żadnymi ciekawostkami z historii kraju, bo i czasu na to miał mało, ale za to brylował znajomością aktualnej sytuacji na świecie. Poza tym usłyszeć o tym kraju coś, co nawet wiedziało się już wcześniej, ale z ust mieszkającego tu od kilkudziesięciu lat człowieka to jednak co innego niż przeczytać w najbardziej nawet krytycznej książce. Na pytanie, czy nie boi się z nami tak szczerze rozmawiać odparł:
- Przecież ja nawet nikogo nie krytykuję. Mówię samą prawdę. Przedstawiam fakty. Poza tym wy jesteście z Polski, więc pewne rzeczy rozumiecie instynktownie, nie muszę się nawet wdawać w szczegóły. A jak mi nie wierzycie, to wystarczy, że zapytacie rodziców jak było u was dwadzieścia lat temu.
Argument nie do zbicia… Już nieco później przyniósł nam na dworzec „mariposa blanca” – narodowy kwiat Kuby, białego motyla. Polecił pisarzy imigracyjnych – oczywiście Guillerma Cabrera Infante i wcześniej mi nie znanego Gastona Baquero, poetkę Dulce Marię Loynaz. Kazał przeczytać „El siglo de las lunes” Carpentiera (nie sądziłam, że da się czytać jakiekolwiek jego dzieło poza „Eksplozją w katedrze”). A na koniec przyprowadził szwagierkę, która dała nam adres casa w Hawanie (nie skorzystałyśmy, bo okazało się to tak daleko na południe w Vedado, że wieczorem już w ogóle nie byłoby jak wrócić do domu). Przed odjazdem dostałyśmy od pani pięć cygar marki „Simon Bolivar” przeznaczonych na rynek krajowy. Nic od nas nie chcieli przyjąć, poza długopisami (będzie dla uczniów) i dwoma polskimi pasztetami (na spróbowanie mogę wziąć).
W końcu wsiadłyśmy w autokar, poznając po drodze wyjątkowo wyluzowaną Kanadyjkę, której ukradli paszport i po kilku tygodniach przyjechała właśnie do Holguín, żeby jej wyrobili tymczasowe papiery. Nie wydawała się zmartwiona. Ale trzeba przyznać, że Kanada jest krajem utrzymującym z Kubą ścisłe więzi gospodarcze, mającym tam kilka fabryk i spory przemysł, więc i konsulaty są rozrzucone po kilku większych miastach.
Zasnęłyśmy szybko. Koło pierwszej obudził mnie huk i przez szybę zobaczyłam błysk z przodu autokaru. Wiedziałam tylko, że walnęliśmy w coś metalowego. Autokar stanął. Po jakimś czasie udało nam się dojść, że z autokaru jadącego z przeciwka, odpadła klapa od luku bagażowego i walnęła w okienko kierowcy naszego. Jakim cudem się to udało na drodze, gdzie przejeżdża może jeden samochód na pięć minut, nie mam pojęcia. Ale cuda się zdarzają. Na szczęście nikomu nic się nie stało, kierowca miał tylko trochę pokaleczoną rękę. Wezwano policję. Już było jasne, że ten autobus dalej nie pojedzie. Wezwali zastępczy, który „będzie za pół godziny”. Staliśmy na autostradzie na środku pola, wokół pusto. Piękne, czyste niebo, spadające gwiazdy, Orion, Taurus i to małe coś z boku, czego nazwy nigdy nie pamiętam. W sumie – piękna noc na postój pośród niczego. Po około trzech godzinach zapakowali nas jednak w nowy autokar i już bez przygód ruszyłyśmy w stronę Hawany.
































-----------------
Niezbędnik:
Nocleg (ten, z którego nie skorzystałyśmy): Nereida Concepcion Hdez., Calle Arias No. 310, e/Victoria y Mendieta, 15CUC, 20CUC ze śniadaniem
Hotel Peernik: 30CUC za pokój dwuosobowy, ze śniadaniem
Bilet autokarowy Camaguey - Holguin - 11CUC
Bilet Holguin - Havana - 44CUC (warto jechać nocnym, żeby zaoszczędzić na noclegu)
Pan, który nam opowiadał o mieście (organizuje też wycieczki po okolicy, na plażę, ma rodzinę w Gibara, która wynajmuje tam pokoje i szwagierkę z pokojemw Holguin, gorąco polecam, tym bardziej, że mieszka przy samym dworcu autobusowym): Ramon Acosta Ricardo, Calle Constitucion 2, e/Peralta y Central, tel: (53-24)423818

czwartek, 26 listopada 2009

20-21.11.2009, Kaliningrad (czyli o tym, dlaczego Rosjanie to świetni ludzie i jeszcze o tym, jak ola została przemytniczką)


























Naprawdę nie wiedziałam, jak to będzie, kiedy przyjadę sama do obcego miasta. Nie raz już samotnie zwiedzałam, ale nigdy sama nie mieszkałam. Zawsze musi być ten pierwszy raz…
Wysiadam przy dworcu kolejowym i w ostatniej chwili przed odjazdem busa wpadam na pomysł, żeby na wszelki wypadek zapytać, czy aby na pewno powrót jest z tego samego miejsca.
- Ależ broń boże! Powroty są z Prospektu Moskiewskiego. Na drugim końcu miasta.
Idę do budynku dworca, nówka sztuka, pseudo marmury, czysto i tak dalej, żeby poszukać jakiejś informacji turystycznej. Jest tylko jedna, ogólno kolejowa. Ale myślę sobie – stanę w kolejce, jakoś się dogadam i dowiem, gdzie znajdę jakieś centrum pomocy dla turysty. Próbuję jeszcze podpytać ludzi w kolejce, ale nikt nie wie. Po dwudziestu minutach jednak daję sobie spokój, bo jakaś Pani przede mną sprawdza pociągi chyba na podróż dookoła świata. Zaczynam się kręcić w kółko najpierw w poszukiwaniu toalety, która jest w kierunku dokładnie przeciwnym niż kierunkowskaz sugeruje, potem w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, co by tu zrobić, żeby się dowiedzieć, jak trafić do hostelu. W końcu otwiera się kiosk i kupuję mapę miasta. Kolejne zadanie – ustalić, gdzie jestem. Pytam jakiegoś starszego Pana, ale ten jeździ palcem po całej mapie i najwyraźniej w ogóle nie ma pojęcia, jak znaleźć dworzec w tym gąszczu. Podchodzi jakiś młody chłopak i udaje mu się namierzyć właściwe miejsce. Pyta czy chcę pojechać taksówką. Pytam za ile. 300 rubli. O, to nie, dzięki, ale ja mam mało pieniędzy. Nie spuszcza z ceny, więc idę na piechotę. Pogoda taka sobie, ale w sumie nie najgorzej, tylko pochmurno. No i zimno. Po drodze mijam chyba wszystkie atrakcje turystyczne miasta, o których wcześniej słyszałam i stwierdzam, że wcale nie musiałam brać starego, lekko porwanego plecaka, żeby nie wyróżniać się z tłumu. Miasto jest piękne, odremontowane, biedy jakoś nie widać – ludzie porządnie poubierani, dziewczyny na bieżąco z najnowszymi trendami, aż chciałabym się zapaść pod ziemię z moimi zabłoconymi butami i szmatą na plecach.
Ale brnę dalej. Powoli, przystaję, żeby porobić zdjęcia (te, które mi wcięło, bo oczywiście musiało się okazać, że to nie karta mi na Kubie nawaliła, ale aparat), poprzyglądać się miastu, czy zapytać ludzi, czy idę właściwą ulicą (bo niestety nie uświadczy się tabliczki z nazwą). Docieram do hostelu. Otwiera mi dziewczyna – od razu widać, że sympatyczna, choć rzadko się uśmiecha. Pozwala mi wybrać pokój, a jak pytam, czy można palić na balkonie, to mówi, jasne, chodź, to zapalimy razem, a ty mi powiesz, dlaczego przyjechałaś sama.
Jak wyszłam było już dość późno, więc tylko poszłam wymienić pieniądze i na pocztę, żeby załatwić rejestrację, której „można dokonać na poczcie w całym kraju, wysyłając listem zawiadomienie do Federalnych Służb Migracyjnych” (to z informacji z konsulatu rosyjskiego). Cytuję dalej: „Na poczcie trzeba wypełnić w dwóch egzemplarzach druczek migracyjnego powiadomienia, który można kupić na poczcie lub pobrać na” - tu jest adres strony, która rzecz jasna nie działa. No i dalej, że jak się nie będzie grzecznym to się zostanie deportowanym i ukaranym. Na poczcie (identycznej jak u nas) odstałam swoje w kolejce i dostałam od pań druczki do wypełnienia. Wszystko po rosyjsku i należy w dodatku wypełniać cyrylicą (szczerze mówiąc nie wiem jak się pisze cyrylicą np. nazwę ulicy na której mieszkam). Podchodzę z powrotem i pytam, czy mogę przynieść jutro, bo będę potrzebowała pomocy przy wypełnianiu, pani coś tam odpowiedziała, to mówię, że ja po rosyjsku to nie wszystko rozumiem. Na co pani odwraca się do koleżanki:
- Czielowiek nie wsio pa ruski panimajet…
No da…











Julka (dziewczyna z hostelu) oczywiście próbuje mi pomóc, dzwoni do szefa i okazuje się, że hostel nie ma możliwości przeprowadzenia rejestracji. Julka mówi, że może przecież wpisać swoje dane, bo co to za różnica, ale ja mam wizę na pobyt w hotelu… No to następnego dnia pójdzie ze mną do biura podróży, które to załatwia. Koszt – drobne 800 rubli, czyli wszystko co zamierzałam wydać…
Ale choć wymieniłam jeszcze potem złotówki, a nawet wyrwałam gotówkę ze ściany płaczu, nie żałuję ani kopiejki. Julia prowadząc mnie kolejnego dnia do biura podróży podzwoniła i nagle oznajmiła:
- Wiesz co? Nie będziesz się tak sama włóczyć po mieście. W pracy (bo Julka projektuje meble, a w hotelu tylko dorabia, bo w meblach zastój) nie mam żadnego nowego projektu, oprowadzę cię.
Spędziła ze Mną dokładnie cały dzień, pokazując wszystkie najfajniejsze miejsca, których zdjęć Wam nie pokażę, bo nie mam. Złaziłyśmy się ostro. Śniadanie zjadłyśmy w gruzińskiej restauracji (wszyscy powinni spróbować haczapuri!), wieczorem poszłyśmy na pizzę, w ciągu dnia poznałam jej chłopaka – Wiktora, który jest fotoreporterem, jednym z najbardziej wziętych w Kaliningradzie, umówiłyśmy się, że przyjedzie z nim do Polski na koncert Gogol Bordello, zgadałyśmy się, że lubimy podobne filmy, słuchamy tych samych kapel, nawet jadłyśmy w tym samym tempie. Zszokowałyśmy jakąś panią przewodniczkę, która chciała nas samochodem obwozić po mieście, naszym dziwacznym sposobem dogadywania się – no bo jak to – ja prawie nic po rosyjsku, Julia ani w ząb po polsku i tylko rozmawiacie tym dziwacznym angielskim mieszanym ze wszystkim po trochu? A co!
- Wieczorem zabieram cię na imprezę, a teraz idziemy do zoo!
W zoo nie byłam chyba od stu lat. Rzecz jasna o tej porze roku większość zwierzaków chowała się w różnych norkach, dziurkach i innych zakamarkach. Po wybiegach chodziły głównie smutne niedźwiedzie. A hipopotamy sprowokowały dyskusję o różnicach między językiem polskim i rosyjskim – bo hipcie to po rosyjsku behemoty…
- A jak ja byłam w Warszawie na praktykach to najbardziej mnie bawiło, że u was są salony urody, bo po rosyjsku urod to brzydki, no i że jak my zapamiętujemy, to wy zapominacie („zapomnieć”, trochę inaczej pisane, to po rosyjsku „zapamiętać”).
Jeździłyśmy autobusami, tramwajami, zobaczyłyśmy prawie wszystko, co jest w Kaliningradzie do obejrzenia. Julia poopowiadała mi o historii miasta – a ma skubana świetną pamięć. Pokazywała mi jak się zlicza cyfry numeru na bilecie, żeby sprawdzić, czy jest szczęśliwy, jednego dolara w portfelu, którego noszą wszyscy Rosjanie na rozmnożenie i wyjaśniła, że Kaliningrad to nie Rosja, tylko pół Rosja i pół Europa.
- A teraz masz godzinę dla siebie w hostelu, żeby odpocząć i się przygotować, potem przyjdziesz do mnie, napijemy się przed wyjściem i idziemy tańczyć – na Michael Jackson Tribute Party (w klubie Wagonka). Zaczynam odliczać!
Wnętrze jak z amerykańskich niszowych filmów o naszym pokoleniu – naprzeciw wejścia lustro oblepione fotografiami, nad nim kolekcja okularów, przeciwsłonecznych i ozdobnych. Korytarz też cały w zdjęciach. W dużym pokoju pełen minimalizm – regał i duży materac na podłodze, rama od łóżka stoi pod oknem i służy za wieszak. Wszystko nowe, świeże, ładne – w końcu cały Kaliningrad się buduje, z okien widać same place budowy. Zrzucam Julce Gogol Bordello i Porno Para Ricardo – propaganda pornografii w muzyce zakończona sukcesem. Julka zakłada konto na facebooku, żebyśmy miały ułatwiony kontakt, wypijam dwa piwa, ona wódkę z redbullem. Dzwoni Wicia – przecież słyszę baranie, że jesteś pijany jak świnia, dzisiaj już więcej nie pijesz.
Jedziemy do centrum. W fast-foodzie Wicia z kumplem, wstawiony, ale jeszcze daleki od stanu agonalnego. Kumpel szalenie sympatyczny, całkiem nieźle mówi po angielsku. Wicia gorzej, ale przedrzeźnia mnie powtarzając angielskie słówka, ale nie, nie robi tego złośliwie. Pod supermarketem czekają Niczka i Wika. Witają się i od razu gadają jak ze starą kumpelą – a co u ciebie słychać? Znam takie jedno polskie powiedzonko, powiedz, czy dobrze wymawiam. Kupujemy dalszą dostawę, ja postanawiam nie mieszać, biorę łańcuch choinkowy, połowę daję Julce, połowę okręcam sobie wokół szyi. Idziemy nad rzekę i udajemy, że nie jest nam zimno. Częstuję kubańskimi popularnymi. Dołącza Aleksiej. Wysoki. Jest marynarzem. Pływał na Kruzenszternie. Jakoś uśmiech mi się nagle poszerza. Gadamy o żeglarstwie. Opowiadam mu o kobiecych regatach.
- To jest kulturowy szok. Mam depresję. Nie mogę tego pojąć. Tej nocy jesteś moja, musisz mi wszystko opowiedzieć. – ale jeszcze się upewnia od znajomych, czy dobrze zrozumiał po angielsku.
Jedziemy do Wagonki, Wicia stawia mi B-52, o ile dobrze pamiętam nazwę – urodzinowo, z najlepszymi życzeniami i oświadcza, że już dzisiaj więcej nie pije. Biorę piwo. Idziemy na pięterko, robimy głupie miny, aparat idzie w ruch. Aleksiej uczy mnie kroku, który pasuje do każdego tańca. Tańczymy jakoś coraz bliżej. Dziewczyny zabierają mnie na parkiet. Rosjanie tańczą jeszcze bardziej monotonnie niż my – takie podrygi tylko, nóżka w lewo, nóżka w prawo i ręce do góry. Ale nie moje towarzyszki – Wika parodiuje ruchy Jakcsona i robi sobie mikrofon ze słomki od piwa. Przenosimy się do mniejszej salki. Julka przedstawia mi coraz to innych znajomych – jesteś z Polski? Super. Mój dziadek był Polakiem. A ja byłem w Warszawie, jak jechałem do Nowego Jorku. Piliśmy polską wódkę i zgubiliśmy kumpla. Ale policja go znalazła i nam oddała. A ja mówię po ukraińsku, tam dużo słów jest podobnych do polskiego. Aleksiej zamiast kolejnego drinka zamawia colę i z każdą chwilą staje się mniej przebojowy. Próbuję go ośmielić, ale Julka mówi, że jak trzeźwieje, to sobie przypomina, że jest nieśmiały.
- Ale nie martw się, jak się przeprowadzisz do nas i zamieszkamy w penthousach nad rzeką, to będziesz ze mną pracowała w hostelu i znajdziemy ci rosyjskiego męża.
Wicia przed drugą chce iść do domu. Ja się troszkę ociągam, więc Julka postanawia ze mną zostać dłużej. Wracamy o czwartej.
- Ale proszę nie kładź się jeszcze spać, bo Wicia się wkurzył, że chciałam zostać i napisał, że zablokował drzwi. Może będę spać w hotelu, masz klucze.
Na szczęście Wicia tylko straszył. Jak wyglądałyśmy rano – możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć – dwa słowiańskie zgony…
Ciężko było się spakować i pojechać na dworzec. Ale musiałam. Kupiłam 16 paczek papierosów, za które zapłaciłam 16 złotych i wsiadłam w taryfę. Z busika jeszcze tylko widziałam, że to jednak może i bogata, ale wciąż słowiańska kraina – pod mostem jakiś facet pry pomocy kija od szczotki dociskał do filaru innego gościa i kobietę z zakrwawioną twarzą, a inna kobieta wymachiwała kamieniem przy jego głowie. Byli tak pijani, że ruchy mieli jak na spowolnionym filmie. Zasnęłam.
Obudziłam się przed granicą – od razu mówię – nie opłaca się jechać samochodem, bo kolejka prawie od miasta. PKS mija wszystko. Rosjanie sprawdzili papiery, o słynną rejestrację pies z kulawą nogą nie zapytał, zabrali tylko kartę migracyjną i podbili wizę na wyjazd. Zabawne tylko, że karta była na Federację Rosyjską i Republikę Białorusi, tak samo przejścia – Federacja Rosyjska i Białoruś, a osobno reszta świata. A potem strefa bezcłowa. I nagle się dowiaduję, że przewieźć można tylko dwie paczki papierosów…
Zgadzam się, żeby jakaś pani kupiła na mnie wódkę, bo nie mam żadnego alkoholu i ona załatwia mi u innych osób przewiezienie czterech paczek. Trzy mam przy sobie (uznaję, że otwarta się nie liczy). Kierowca mówi – pani upchnie w kieszeniach, włoży do rękawa, nikt nie maca. Ale ja się nie nadaję na przemytniczkę. Szukam śmietnika, ale pasażerowie mówią, że jak zgłoszę celnikom, że mam za wiele, to nic nie będzie, tylko zabiorą. Postanawiam więc nie śmiecić, bo śmietnika nie ma chyba w całej okolicy.
Polacy sprawdzają paszporty, nadchodzi kontrola celna, oddaję karton. Celnik wywołuje mnie z autobusu:
- Pani wie, że może się z tymi papierosami do Rosji cofnąć?
- To znaczy?
- No wrócić i jeszcze raz.
Nie kumam o co mu chodzi, to mówię, że nie dzięki, już nie chcę problemów robić i wolę oddać, szczerze mówiąc wydaje mi się, że proponuje ponowne przekroczenie, żebym mogła więcej przewieźć, ale okazuje się że nie o to chodziło. Przychodzi młoda, grzeczna i sympatyczna celniczka i wyjaśnia:
- Mogła Pani Rosjanom oddać, ale na piechotę, to by Pani trochę zajęło. A tak muszę spisać protokół, a za miesiąc około powinien przyjść rachunek za koszty składowania.
- A ile?
- No tak za miesiąc to około 90 złotych naliczają.
- A nie mogę po prostu tych papierosów wyrzucić?
- Oj, ja już do komputera wprowadziłam. Ale się pani nie martwi – jeden karton to szybko raczej zniszczą, przecież z pani żadna przemytniczka.
No cóż, tak drogich fajek, to chyba w życiu nie paliłam…
Ale wizytę w Kaliningradzie każdemu polecam.











-------------------
Niezbędnik:
Wiza – żeby dostać wizę trzeba niestety skorzystać z usług biura podróży i dostać voucher. Koszt: 273 zł bez ubezpieczenia (mam kartę ISIC). Dobrze załatwiać u pani, która mi pomogła – przyspieszyła mi wystawienie wizy, bez konieczności płacenia za ekspres, orientuje się lepiej niż ludzie z biur w Gdyni: Irina Góral, ul. Grunwaldzka 76/78, biuro Holidays, Tel: 502355023
Nocleg: Amberland Hostel, ul. Mayskaya 4/115, Tel: 84012368873, koszt: 13,5€
Rejestracja: 800 rubli
Papierosy: 10-80 rubli
Bułka: 7-10 rubli
Pizza, czy proste danie w restauracji: 200-300 rubli
Herbata dla dwóch osób w czajniczku: 70 rubli
Bilet autobusowy (zawsze tyle samo): 10 rubli
Mapa miasta: 79 rubli
Taksówka zamawiana telefonicznie (niestety nie mam numeru, ale zawsze można kogoś zapytać): 100 rubli, bez względu na odległość, taxi łapana na ulicy – 2-3 razy drożej
Piwo w klubie: 90 rubli
Wódka, shot z cytryną: 60 rubli
Chusteczki higieniczne, paczka: 45 rubli

wtorek, 24 listopada 2009

Podsumowanie na 25-cio lecie


























Postanowiłam darować sobie przemyślenia urodzinowe, bo to byłoby smędzenie. Wczoraj nie miałam dostępu do internetu, dlatego nie napisałam nic. Zamiast czegokolwiek innego postanowiłam więc podać po prostu tę magiczną listę 30 krajów, które udało mi się "skompletować". A z kolejnym postem wracamy do retransmisji danych - Kaliningrad i Kuba.
Oto lista (kolejność przypadkowa):
1.Litwa
2.Łotwa
3.Finlandia
4.Szwecja
5.Norwegia
6.Dania
7.Niemcy
8.Czechy
9.Francja
10.Belgia
11.Holandia
12.Luksemburg
13.Hiszpania
14.Włochy
15.Słowenia
16.Słowacja
17.Węgry
18.USA
19.Kanada
20.Australia
21.Mauritius
22.RPA
23.Brazylia
24.Austria
25.Wielka Brytania
26.Wenezuela
27.St. Lucia
28.St. Vincent & Grenadines
29.Kuba
30.Rosja
A poniżej moje wyznanie wiary na kolejne 25 lat:D:

czwartek, 19 listopada 2009

30 kraj

No i tak wyszlo, ze udalo sie odwiedzic 30 kraj. Tym razem jest to Rosja. Musze przyznac, ze nie zachecily mnie wiadomosci o przyjaciol, ktorzy juz tu byli - wszyscy mowili, ze nudno i nic tu nie ma. Fakt, ze nie mialam jeszcze czasu pozadnie pozwiedzac, ale poki co, mimo pochmurnego dnia, jestem zadowolona, ze tu przyjechalam. Miasto jest ladne, zadbane i przyjazne. A w hostelu poznalam szalenie sympatyczna dziewczyne, Julie, ktora obiecala mi jutro pomoc z meldunkiem, bo trzeba takowy wykonac wypelniajac papiery po rosyjsku, w dodatku na poczcie, gdzie jak latwo sie domyslic, nkt w innym jezyku nie mowi.
Cos jeszcze z rosyjskiego pamietam, ale za malo na urzedowe papiery.
Trzymajcie kciuki - jutro mam caly dzien na zwiedzanie i musze sie jeszcze dowiedziec, gdzie jest dworzec, z ktorego mam wrocic do domu...

środa, 18 listopada 2009

Pierieryw (wywiało wsie ruble z Gdyni)

Ogłaszam pierieryw. Nie dlinnyj, ale jednak. Powód: jadę odmrażać kończyny w Kaliningradzie. Mam już wizę, rezerwację, bilety. Jadę sama.
Próbowałam dziś kupić ruble w Gdyni, ale we wszystkich kantorach mówili "rubli u nas niet". Na szczęście na końcu Wall Street znalazła się Pani, co odpowiedziała:
- Ruble? Ależ proszę bardzo!
Może to oznacza, że nie będzie tłoku w PKSie :D
Życzcie mi szczęścia.

wtorek, 17 listopada 2009

18-19.10.09, Camagüey (nadmierne stężenie kiczu może powodować przedwczesne zejście)

























Zacznę od tego, że się wytłumaczę – przepraszam, że mi częstotliwość spadła, ale jak na razie z miernym skutkiem próbuję się przywrócić do życia – z miernym, bo jak się przywracać do czegoś, co trzeba zbudować od nowa – znaleźć pracę, pomysł na najbliższe miesiące i jakiś plan, który będzie ratował w czarnej godzinie… Na Kubie już byłam, a planowana Mongolia nie jest jeszcze w tym samym stopniu „dodająca sił”. Potrzebuję czasu, żeby się w coś znowu wkręcić. Może w Rosja przyniesie jakieś natchnienie.
Zgodziłyśmy się, żeby jędza – nie jędza załatwiła nam pokój. Ale jak wysiadłyśmy z autobusu to złapał nas uroczy starszy Pan, mówiący po angielsku i zaoferował pokój za 15 CUC i to ze śniadaniem. Właśnie odprowadzał na autobus Słowaka, który u niego mieszkał. Wystarczyło nam to za gwarancję jakości. Trzeba było jechać taksówką prosto ze stanowiska autokaru, żeby nas nie wyśledzili ci, którzy mieli na nas czekać przed wejściem głównym. Ani przez chwilę nie żałowałyśmy jednak, że wystawiłyśmy do wiatru znajomych jędzy – nie jędzy. Zamieszkałyśmy w domku gościnnym, w ogrodzie, miałyśmy własne klucze do bocznej furtki. W ogrodzie był stół pod daszkiem z liści palmowych, a reszta przestrzeni należała do zwierzyńca – kur, indyka, psów, kotów, papugi i jeszcze jakiegoś innego bliżej nie zidentyfikowanego drobiu. Pod dachem królowały straszydła stylem przypominające nasze krasnale ogrodowe – różowy do bólu zębów flaming, fontanna w kształcie delfina, jakieś pseudo afrykańskie ozdóbki. Ale siedziało się tam tak przyjemnie, że polubiłyśmy cały ten wystrój tajemniczego ogrodu ze snów dwunastolatki. Poza tym Pan, który nas przyjął był szalenie sympatyczny – pożyczył nam mapki i przewodniki po mieście, prawie w ogóle nie chciał rozmawiać po hiszpańsku, żeby móc ćwiczyć swój angielski. Kasia wymyśliła, żebyśmy mu oddały rozmówki hiszpańsko – angielskie, żeby mógł ćwiczyć dodatkowe zwroty – trzeba przyznać, że Kasia miała w ogóle dużo dobrych pomysłów – a Dziadzio ucieszył się bardzo, co było widać mimo jego mocno powściągliwego sposobu okazywania emocji.
Nie od razu mogłyśmy ruszyć w miasto, bo niestety dorwał nas zimny front, który przywlekłyśmy za sobą z Trynidadu (to na pewno sprawka jędzy – nie jędzy) i jeszcze jakiś czas popadało. Ale za to w międzyczasie Dziadzio załatwił nam walutę narodową i obiecał pokazać wieczorem restaurację, w której można za te pieniądze zjeść. Kiedy w końcu ruszyłyśmy do centrum, uzbrojone w materiały od naszego Pana, było już dość późno. Zjadłyśmy pizzę w knajpie za CUC i poszłyśmy dalej z zamiarem odnalezienia dworca autobusowego, z którego kolejnego dnia miałyśmy pojechać do Santa Lucía, miasteczka położonego przy wschodnim krańcu archipelagu Jardines del Rey. W międzyczasie trafiłyśmy jednak do ETECSA – dostawcy usług telekomunikacyjnych na wyspie. Godzina Internetu kosztowała nas 6 CUC. Ale żeby to był normalny Internet, czy normalne komputery – tego by było za wiele… Nie dość, że cholera wie, po co ten sprzęt miał wejścia na USB, bo nie wiedział absolutnie niczego, to Internet chodził wolniej niż za najgorszych modemowych czasów – ale jak wiecie, krótki post udało mi się wtedy napisać. Zdarzyło się coś jeszcze – Claudia odpisała na mojego ostatniego maila, wysłanego przed wyjazdem i podała mi namiary na siebie. Musiałam się ugryźć w paluchy, żeby nie zacząć od razu z smsami, bo uznałam, że będzie lepiej, jak się wstrzymam (Kasia miała ze mnie niezły ubaw). Z wrażenia musiałam wyjść na fajkę, żeby nie zacząć podskakiwać z radości – że moje wysiłki w celu skontaktowania się z przedstawicielką najprężniejszego blogerskiego ruchu świata, nie poszły na marne. Ale sami wiecie, jaka jestem, jak się ucieszę… Nie?
Do dworca autobusowego Kasia prowadziła mnie prawie zupełnie nieprzytomną, bo w myślach planowałam już moją przyszłą dziennikarską karierę… Na dworcu wszystko sprawdziłyśmy – autobus istniał, odjeżdżał faktycznie o piątej rano (!) i wracał po południu. I miał kosztować o ile pamiętam 10 MN za osobę. Bajka. Miasto ciekawe, ale postanowiłyśmy je zwiedzić trzeciego dnia przed autobusem do Holguín i tymczasem wyspać się przed poranno – nocną podróżą na plażę.
























***
W domu pojawiła się czarna puma. Zobaczyłam ją kątem oka i zanim mnie zamroziło z przerażenia, zdołałam się ukryć. Obserwowałam ją tylko przez wąską szczelinę, widziałam jak krąży po pokojach, czasem znika z mojego pola widzenia, by zaraz wrócić i to niebezpiecznie blisko. Próbowałam się nie poruszyć. Tłumiłam okrzyki przerażenia. Starałam się nie oddychać. W końcu wyszła z mojego mieszkania.
Pobiegłam do drzwi i zdążyłam je zamknąć zanim wróciła. Ale krążyła nadal w pobliżu, czułam jej obecność, czasem nawet widziałam przez okno czarny cień przemykający pomiędzy krzewami pokrytymi grubą warstwą śniegu. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Miałam wyjść do pracy, a pracowałam jako kolędniczka w sąsiedztwie. Nie mogłam jednak przemóc strachu, wiedziałam, że ona tylko czeka na okazję. Zadzwoniłam do ojca.
- Tato, bardzo ci dziękuję, że załatwiłeś mi pracę, ale czy możesz proszę pomóc mi w znalezieniu czegoś, co mogłabym robić w domu? Wiem, że już mi tyle pomogłeś, ale widzisz, pod moim domem krąży puma. Ja nie mogę wyjść…
***
Budzik zadzwonił o 3:40. Nie było nam ciężko wstać, bo obie spałyśmy równie kiepsko, budząc się co chwila. Kasię też męczył jakiś koszmar. Zebrałyśmy się w piętnaście minut. Dziadzio już czekał na nas ze śniadaniem, chociaż mówiłyśmy, że poradzimy sobie i bez tego, bo to przecież barbarzyńska pora. Tortilla ze świeżym pieczywem i sok wyciskany z pomarańczy poprawiła nam nastroje. Wzięłyśmy plecaki i ruszyłyśmy na dworzec autobusowy. Czwarta rano to niby dobra pora na wycieczki piesze – nie ma upału, tłumu turystów, spokój cisza i tylko czasem próbuje cię zatrzymać trzech napranych facetów, którzy postanawiają zajść ci drogę, złapać za rękę i coś pobełkotać. Na szczęście przyspieszyłyśmy kroku, rękę wyrwałam i nie poszli za nami. Ale od tego momentu postanowiłyśmy rozstać się ze znajomością języka hiszpańskiego. Nawet tą podstawową. Kawałek dalej dołączyło do nas dwóch też niezupełnie trzeźwych gości, ale w mniej agresywnych nastrojach, jeden jechał za nami rowerem ciągle się śmiejąc, a drugi zaczął przebierać nogami jeszcze szybciej niż my i śmiejąc się ciągle powtarzał „maraton?”. Potem jeszcze tylko kilka pustych uliczek, zwalniający tuż przy nas samochód, jeden pijaczek, co się odbijał na zmianę od obu krawężników i byłyśmy na dworcu autobusowym.
- Autobus dziś nie pojedzie. Zepsuty. Ale dam wam numer telefonu, zadzwońcie po południu, może jutro pojedzie.
Nie poddajemy się tak łatwo, nie my. Szereg psykaczy już czatuje koło naszego boku.
- Psssss!!! Camiones? Camiones?
Dla wyjaśnienia – camiones to prywatne ciężarówki przystosowane do przewozu ludzi. Idziemy za gościem, sporo osób wsiada, to pytamy za ile.
- 5 CUC.
- Panie, żeś pan zwariował? To nie taksówka.
- A ja nie mogę wozić turystów, jak mnie policja złapie, to będą problemy.
- A jak 5 CUC za głowę damy to nie złapie?
Tego ostatniego pytania nie zadałam, bo mój hiszpański niestety nie wystarczył. Proste pytanie, ale miałam ochotę gryźć, a nie pytać. Stoimy dalej i czekamy na kolejną ciężarówkę. Ale ta ponoć jedyna w tamtą stronę. Podchodzi chłopak i prosi o ognia, pytam, czy jeszcze coś jeździ do Santa Lucía. No ciężarówka jedzie. Mówię, że nie mamy CUC, a gość chce CUC. No to chłopak mówi, że zaraz wróci. Za parę minut wraca i mówi, że CADECA (kubański, państwowy kantor) zamknięta, ale pokaże nam miejsce, gdzie możemy kupić. Tłumaczę mu, że dzięki za starania, ale to po prostu za drogo, nie mamy tyle nawet w walucie narodowej. Bardzo mu przykro, ale nie umie nam pomóc. No to zapalam kolejnego papierosa, siadamy na ławce, ciężarówka odjeżdża i stwierdzamy, że czas opuścić broń, trzeba się poddać. Wracamy. Do głównej ulicy za mostem jest spokój, ale kawałek dalej zauważa nas koleś na motorze. Pierdzi ten grat na pól miasta, słychać go pewnie w Santa Lucía. Ale motorzysta nie zamierza być dyskretny i jedzie za nami. Po dwóch przecznicach mamy już pełne portki. Motor się psuje i staje. Przyspieszamy jeszcze bardziej. Słychać jak się facet męczy i próbuje odpalić, aż w końcu mu się udaje, a my już prawie biegniemy. Motor znowu się psuje, już mamy odetchnąć z ulgą, jak znowu zaczyna wyć na pół ulicy.
- Zdechnijże wreszcie. – modlę się na głos, niczym w kinie na filmie „Wzgórza nadziei”, czy coś w tym stylu, jak wypiłam litr coli, a Jude Law umierał tak długo, jakby mu płacili specjalny dodatek za każdą minutę wykręcania twarzy.
Idziemy już prawie wchodząc ludziom do domów, bardziej się do ściany przykleić nie można, motor znowu się psuje. Już widzimy komin, według którego się orientowałyśmy, za dwie przecznice skręcamy w naszą uliczkę. Już tylko jedna przecznica, motor znowu przejeżdża kilka metrów, w końcu krztusi się i gaśnie, skręcamy przytulone do ściany, słychać, że silnik już padł definitywnie, rzęzi jeszcze ale już bez przekonania. Odwracam się i spoglądam za siebie, ale w tle uliczki widać tylko rowerzystę – nie przyspiesza, jedzie spokojnie, znaczy się niegroźny. W końcu dochodzimy do naszej furtki. Otwieramy zewnętrzną, wewnętrzną, Kasia wchodzi pierwsza, ja się odwracam, żeby zamknąć.
- Ja pierdolę, Kasia weź podejdź, bo się kurwa boję.
- Czego? O ku… Co on robi?
Rower stoi oparty o furtkę.
Trzęsącymi się rękami zakładam kłódkę, ale ni cholery nie mogę jej domknąć, a gość stoi trzy metry ode mnie, przyklejony do płotu, gapi się na nas z wywieszonym ozorem i wali konia, co chwila wskazując głową na fiuta. I jeszcze to cholerne psykanie.
- Jezu, fu… ohyda, zamknęłaś wreszcie?
Udaje mi się wreszcie zatrzasnąć kłódkę, pod drzwiami naszego domku jestem prawie jednym skokiem. Kasia zamyka je na klucz od środka, ja idę do kibla zapalić. O takich scenach to się w kiczowatych powieściach czyta, bo przecież wiadomo, że nikt się na ulicy nie masturbuje, nie? Nawet nie uchylam żaluzji, żeby kibel przewietrzyć, bo już widzę twarz gnoja zaraz za oknem. Nagle walenie do drzwi. Kasia do nich nie podchodzi, uchyla tylko żaluzję w pokoju przejściowym, nie słyszę treści rozmowy, ale domyślam się, że to nasz Dziadzio.
- I co powiedział?
- Chciał wiedzieć dlaczego wróciłyśmy, to mu powiedziałam, że autobus zepsuty. Pytał jeszcze czy coś się stało, ale nie wnikałam w szczegóły.
Postanowiłyśmy już więcej nie łazić po nocy.
- Kurcze, ale obie miałyśmy złe przeczucia, trzeba się słuchać własnej intuicji Olka. Idziemy spać.














Camagüey za dnia jest bardzo ładnym i przyjaznym miastem. Warto pójść na Plaza San Juan de Dios – obejrzeć rzeźby ustawione na ulicy, zajrzeć do galerii sztuki, popatrzyć na panów grających w domino na schodach przed kościołem. Spotkałyśmy nawet Pana, który pozował do jednej z rzeźb, chętnie pozował do zdjęcia i pokazał nam pracownię artystki, która go uwieczniła. Warto nawet obejrzeć Plac Rewolucji – jest dziwacznym betonowym tworem.
Po południu na dworcu autobusowym spotkałyśmy dwoje Finów, którzy szukali miejsca do spania i przyprowadziłyśmy ich do Dziadzia. Wieczorem poszliśmy we czworo do restauracji za MN. Troszkę nas Pani nacięła na rachunku, ale ja nie lubię się kłócić, więc chociaż Finowie nie chcieli zauważyć, że coś jest nie tak, to dopłaciłyśmy różnicę. Potem poszliśmy po flaszkę i colę, a uprzejmy Fin chociaż grzecznie zapłacił połowę, zostawił mnie z obiema butelkami w ręce. Cóż, może jestem przyzwyczajona do jakichś dzikich polskich obyczajów… W sumie rozmawia się miło, ale oni ciągle narzekają, że Indie to i Indie tamto, a na Kubie to nuda i nie ma co jeść. Dziewczyna jest wegetarianką, w wiadomo – Kuba, kraj tropikalny, więc dostać owoce rzeczywiście jest ciężko. Ale kolejnego dnia kupiłyśmy awokado giganta – bo kubańskie są cztery razy większe niż polskie zdechlaki i do tego żółte w środku. A na deser była frutabobmba… Mmmm…












-----------------------------
Niezbędnik:
Casa: Villa el Tinajón, Eva i Carlos, 2 pokoje, Calle Pancha Agramonte No. 168 (Mauricio Montejo) e/ Calle Cuba y Callejóu del Cura, 15 CUC ze śniadaniem
Autobus do Santa Lucía (jak nie jest zepsuty): 10 MN
Tel. na dworzec autobusowy (lepiej się upewnić, czy warto rano iść na spacer): 281525
Awokado: 10MN
Frutabomba: 15 MN/kg
Obiad w restauracji, gdzie można płacić w walucie narodowej (np. La Paella): ok. 25-30 MN
Internet w ETECSA: 6 CUC/godzina (wolny jak cholera)
Autokar Trinidad – Camagüey – dokładnej ceny nie zapisałam niestety, ale ok. 7 CUC

środa, 11 listopada 2009

16-17.10.09, Trinidad (dobra – nie dobra, właściwie jaka?)

























Na dworcu w Trynidadzie czekała na nas Pani z tabliczką z wypisanymi imionami, czyli tak, jak obiecała nam Pani Violeta jeszcze w Cienfuegos. Miałyśmy więc załatwiony kolejny nocleg za 15 CUC – cieszyło nas to, bo przed wyjazdem zakładałyśmy czarny scenariusz – 30 CUC za Casa wszędzie. A tu proszę – nie dość, że miałyśmy zapłacić już w drugim miejscu o połowę mniej, to jeszcze nie musimy szukać właściwego miejsca, bo czeka na nas Pani wyglądająca jak rasowa… Meksykanka. Szłyśmy za nią całe zadowolone. U niej w mieszkaniu zastałyśmy dwoje Hiszpanów, oboje z dredami, niby wyglądali sympatycznie, ale nawet nie odpowiedzieli na nasze cześć. Pokój był dość dziwny – co prawda schludny, z łazienką i wszystkim czego trzeba, ale ciemny i utrzymany w ohydnie kiczowatym stylu. Oczywiście nam nic nie przeszkadzało, ale powiedzmy, że dalekie byłyśmy od zachwytu, tym bardziej, że żeby wejść do pokoju, trzeba było przejść przez salon i kuchnię i ciężko było nawet wyjść na papierosa komuś nie przeszkadzając.
Nie wiem, czy już o tym pisałam, ale na Kubie istnieje obowiązek meldunkowy – w każdym miejscu, w którym się zatrzymuje turysta, musi się podpisać w niebieskiej książce meldunkowej. Właściciele domów wpisują tam jego narodowość, obywatelstwo, imię, nazwisko i numer paszportu. Formalności zawsze dokonuje się na początku. Dałyśmy więc Pani nasze papiery. No i zaczął się lament – a dlaczego nie oryginały, skąd te kserówki, jak ona ma potwierdzić, że są prawdziwe itd. Daję Pani więc wizytówkę polskiej ambasady, ale Pani nie chce tam zadzwonić. Rozpoczyna za to telefoniczną konferencję ze wszystkimi chyba kumami z miasta. W końcu po pół godziny zaczyna nam tłumaczyć, że jest w domu sama, że nie ma jej męża i że nie może nas przyjąć, bo nie wie, co na te papiery powie urząd imigracyjny. Próbuję jeszcze tłumaczyć, że przecież rejestrowałyśmy się na te papiery w Hawanie (taka drobna ściema) i Cienfuegos i że nie miałyśmy żadnych problemów, ale w potoku jej hałaśliwego monologu ciężko jest w ogóle dojść do słowa. W końcu sobie odpuszczam i postanawiamy z Kasią zobaczyć, co będzie, bo choć Pani odmówiła nam przyjęcia, to jednak znalazła kumę, która miała nas przyjąć. Jednak, żeby nikt nie pomyślał, że chce nam wynająć pokój, każe nam zaczekać przed wejściem. O tyle lepiej, że przynajmniej mogę wreszcie zapalić.
Po kolejnych kilkunastu minutach przed domem zatrzymał się rykszarz z „Bicitaxi” – to taka ryksza ciągnięta rowerem. Pojazd wyglądał mało przekonująco, ale nie miałyśmy innego wyjścia, jak wsiąść i pojechać. Próbowałam jeszcze prosić, żeby nam podała adres, to pójdziemy na piechotę, ale usłyszałam tylko, że to za daleko, chociaż mam niejasne wrażenie, że Pani po prostu nie chcciała się męczyć z tłumaczeniem mi jak dojść do właściwego domu (pomijam fakt, że niestety większość Kubańczyków, chociaż wiedzą gdzie co jest, to nie potrafią się odnaleźć na mapie). Strasznie żałuję, że nie miałam jak wyjąć aparatu podczas jazdy – trzymałyśmy bowiem na kolanach Kasi plecak – mój jechał przytroczony z tyłu i jedną ręką jeszcze próbowałam go podtrzymywać, bo ciężko było uwierzyć, że nie wypadnie podczas tego rozhuśtanego tańca na kilkusetletnim bruku. Chyba nigdy w życiu nie czułyśmy się równie zażenowane jak wtedy – pod górkę gość ledwie zipał – taka żylasta to była chudzina, z dobre dwadzieścia centymetrów niższa ode mnie. Jedną ręką zmieniał tylko kasety na takie z szybszą muzyką (bo miał radyjko samochodowe podwiązane do brezentowego daszku nad głową i kasety zatknięte za rozciągniętą między pałąkami gumkę). Ale ciekawie zrobiło się dopiero z górki – bo obciążony ponad miarę pojazd (dwie Europejki, a na Kubie to już nie ludzie tylko ponadwymiarowe giganty + prawie czterdzieści kilogramów bagażu) nie chciał dać się zatrzymać. Hamulce piszczały ze skargą, a rowerek chińskiej produkcji podskakiwał dalej i wcale nie chciał wygrać z grawitacją. W końcu kierowcy udało się zatrzymać parę metrów za miejscem, w którym jak sądził, miał nas wysadzić, a dokładnie przed właściwym. Wysiadłyśmy jakoś, chociaż kolana się nam nieco trzęsły i próbowałyśmy nie dać po sobie poznać jak bardzo byłyśmy zażenowane całą sytuacją. Zgodnie postanowiłyśmy wynagrodzić Pana sowitym napiwkiem i już nigdy więcej nie wsiadać do Bicitaxi.
W drzwiach naszego nowego domu powitała nas Pani nieco starsza, o chytrym i nie do końca przyjemnym wyrazie twarzy. Trzeba przyznać, że co sekundę przerywała wypowiedź na słodkie „mi amor”, ale jakoś ciężko był wyczuć w niej te nieogarnięte pokłady miłości. Wyjaśniła nam, że może nas przyjąć, bo miała kontrolę tego samego dnia rano i nie spodziewa się już wizyty z Urzędu Imigracyjnego. Zaraz potem zapytała, czy chcemy śniadanie – rzecz jasna odmówiłyśmy, bo nie po to dźwigałyśmy pasztety w plecakach, żeby jeszcze dopłacać za śniadania. Ale tego już było dla Pani za wiele i powiedziała, że skoro nie chcemy jeść u niej śniadań mimo, że tak się dla nas naraża, to będziemy płaciły za pokój więcej i żebyśmy nawet nie myślały o przenosinach, bo nikt nas w Trynidadzie z takimi papierami nie przyjmie, bo w tym mieście jest dużo kontroli i nikt nie będzie ryzykował dla dwóch panienek. Darowałam sobie szczegółowe tłumaczenie, ale Kasia z tonu głosu i tak się domyśliła, że sytuacja nie nadawałaby się do opisania w książeczce dla miłych dzieci na dobranoc. Trzeba jednak przyznać, że warunki w pokoju były dużo lepsze, przez żaluzje wpadało o wiele więcej światła, była klimatyzacja i wiatrak, świeżutka łazienka, no i miałyśmy do dyspozycji własny taras, na którym Pani kazała nam zaczekać, aż przygotuje pokój. Po chwili pojawiła się z powrotem ze słodkim jak ulepek uśmiechem i dwoma szklankami. W szklankach był różowy nektar bogów – przysięgam, że świeży sok z gujawy (bo tak chyba nazywa się po polsku guayaba) to jedna z najpyszniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek próbowałam. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję tego spróbować, to chociaż byście mieli na to wydać ostatnie pieniądze – naprawdę warto. Atmosfera jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki natychmiast się poprawiła, a jędza stała się uśmiechniętą starszą Panią.
Po tych wszystkich przejściach i po tarasowej przerwie byłyśmy tak spocone, że nie obeszło się bez prysznica, więc wyszłyśmy z domu dość późno. Jednak późne popołudnie jest czasem idealnym do poznawania Trynidadu – upał już nie zabija, tylko trochę przydusza, a wąskie uliczki wyłożone brukiem, prowadzące między kolorowymi kolonialnymi domkami stają się naprawdę pełne uroku. Główny, wymuskany placyk, Plaza Mayor, przy którym znajduje się katedra i większość najważniejszych (i odnowionych) zabytków w miasteczku w tym oświetleniu stawał się miejscem z marzeń. Z daleka nawet pordzewiałe ławeczki wydawały się być śnieżno białe. Poszłyśmy na szczyt wzgórza, na którym niszczeją ruiny kościoła i szpitala wojskowego. Do środka wejść się nie da, z resztą wszystko jest zarośnięte trawą i w środku właściwie nic już nie ma. Za to widok ze wzgórza jest niesamowity – można obejrzeć panoramę całego Trynidadu i ujrzeć mocno oddalone od niego wybrzeże. Przed wejściem do kościoła dorwały nas Panie (trzy pokolenia jednej rodziny) proszące nawet nie o pieniądze, a jakieś rzeczy do ubrania. Najstarsza prosiła przede wszystkim o lakier do paznokci – bo trzeba Wam wiedzieć, że kobieta na Kubie może chodzić w łachmanach, ale zawsze ma zadbane paznokcie. Niestety na to, żeby zabrać ze sobą lakiery do paznokci nie wpadłam, z resztą pewnie i tak Niemcy wyciągnęli by mi je z dużego bagażu na lotnisku w Berlinie, tak, jak i zapalniczki, które kupiłam na podarunki (zostawili mi w ich miejsce kartkę uprzejmie informującą, że mieli do tego prawo). Wracając do naszej rodzinki – obiecałyśmy im przynieść różne rzeczy kolejnego dnia.

























Za kościołem, dosłownie o kilka metrów dalej, znajduje się dyskoteka umieszczona w jaskini. Pomysł fajny, chociaż podejrzewam, że jak miejsce jest napakowane ludźmi, to w środku musi być duszno. Pan pilnujący wejścia pozwolił nam zwiedzić wnętrze i nawet włączył nam oświetlenie – żarówki umieszczone były na skalnych półeczkach i osłonięte kolorowymi butelkami po różnorakich trunkach. Trzeba przyznać, że miejsce miało klimat, ale nastawione było wyłącznie na turystów i z głośników sączyła się jakaś amerykańska papka, więc imprezę postanowiłyśmy sobie odpuścić. Wieczorem powłóczyłyśmy się jeszcze trochę po wąskich uliczkach, zajrzałyśmy do Casa de La Trova (tradycyjna piosenka kubańska) i kupiłyśmy sobie „Santero” – aguardiente de Cuba – rodzaj rumu, całkiem dobrze wchodził z limonowym refresco. Trzeba przyznać, że całkiem przyjemnie się siedziało na naszym prywatnym tarasiku. Puściłyśmy sobie muzykę z radyjka – a kubańskie radio gra głownie kubańskie przeboje – na jednym z kanałów udało mi się nawet usłyszeć „Arenas de soledad” – piosenkę z filmu „Habana Blues, ale zaraz radio zaczęło trzeszczeć – śmiałyśmy się, ze film jest niepoprawny politycznie, więc piosenka została zagłuszona. Wracając do samego tarasu – jedna z jego ścian ozdobiona była fragmentami glinianych naczyń – wazonów, doniczek itp. Poza tym u góry przyklejone były dwie gumowe figurki – żaba i jaszczurka. Takie kiczowate, jak kiedyś sprzedawane u nas figurki dinozaurów – z czerwonymi szkiełkami zamiast oczu. Poza tym mimo, że miały to być dwa różne gatunki, to miały nawet ten sam kolor. Trochę się zdziwiłyśmy, jak kolejnego dnia rano figurki zniknęły, a potem jednak z nich nagle zaczęła łazić po ścianie…
Poza tym z tarasu mogłyśmy zajrzeć do sąsiadów – wystarczy, jak powiem, że warunki u ludzi prowadzących domy dla zagranicznych turystów od tych „normalnych” różnią się diametralnie. Łatwo nam było zrozumieć w jak wielkim żyjemy jak na kubańskie warunki luksusie…

















Kolejny dzień upłynął nam na intensywnym zwiedzaniu. Jedyne, co sobie odpuściłyśmy, to wycieczkę na plażę, bo poirytowane wydarzeniami z mieszkaniem postanowiłyśmy nie wydawać dodatkowej kasy, a dojazd był dość drogi. W międzyczasie w jednym z parków zostałam narysowana przez miejscowego ahtystę. Efekt możecie sami ocenić. Fakt, że sądziłyśmy z Kasią, że Pan jest szukającym natchnienia poetą i troszkę się z niego ponabijałyśmy, więc jak podszedł ze swoim dziełem, to było mi nieco głupio. Tym bardziej, że nie raz mi grożono uwiecznieniem, ale jakoś dotąd nikt swojej groźby nie spełnił. W tym samym parku przysiadł się do nas na chwilę Pan, który twierdził, że jest nauczycielem chemii i biologii (prawie wszyscy napotykani po drodze ludzie przedstawiali się jako nauczyciele tego i owego, jakaś edukacyjna plaga w kraju, w którym dzieci uczą starsze dzieci, bo brakuje pedagogów) i był prawie obrażony, bo powiedziałyśmy mu, że nie poszłyśmy na dyskotekę w jaskini, bo była dla nas za droga:
- Dla was jest droga? To co my, Kubańczycy mamy powiedzieć, skoro zarabiamy w walucie narodowej? Drogo im! Żarty sobie robicie?!
Na szczęście zaraz sobie poszedł, bo szczerze mówiąc nie wiem jak się tłumaczyć za nie swoje winy, a nie czułam się na siłach, żeby tłumaczyć Panu, żeby może oskarżył za takie problemy własny rząd i naród, bo rewolucję przecież zrobili sobie sami.
Poza tymi różnymi problemami możemy jednak stwierdzić, że Trynidad jest rzeczywiście pięknym miastem. Niestety na każdym rogu jest jakiś turysta, co powoduje, że w porównaniu do wszystkich innych miejsc odwiedzonych przez nas na Kubie jest bardzo drogi. Chleb w piekarni dla miejscowych, w której ceny wywieszone były na tablicy, a więc nie zostały na poczekaniu stworzone dla naszych potrzeb, kosztował 4 CUC – 16 złotych… Oczywiście poza tym chleb jest na kartki, ale nie dostaje się go dużo.
Za to żałowałyśmy, że nie skorzystałyśmy bardziej z targu pamiątek, bo rzeczywiście rzeczy można było kupić ciekawe i stosunkowo niedrogie. Kupiłam tylko ręcznie szytą koszulę dla kolegi, w sklepiku należącym do szalenie miłego starszego Pana, który z radością z nami podyskutował i poopowiadał różne ciekawostki. Wspominał nawet czasy przedrewolucyjne.
































W Trynidadzie też po raz pierwszy spotkałyśmy Polaków – była to para, kobieta koło czterdziestki i facet po pięćdziesiątce. Zatrzymałyśmy ich, żeby zapytać, czy przemieszczali się kiedyś czymś tańszym niż Viazul i czy mogli by nam coś doradzić. Facet powiedział, że wracają taksówką do Hawany, wiec mogą nas zabrać, co prawda i tak wyjdzie drożej, ale wygodnie. Podziękowałyśmy, bo i tak było nam nie podłodze. Cały czas się jednak zastanawiałam, skąd ja gościa kojarzę, bo że kojarzę, byłam pewna. Zanim moje przegrzane upałem szare komórki zaczęły jednak współpracować, gość już zniknął – a dam sobie łapę uciąć, że był to ten sam polski dokumentalista, mieszkający w Hawanie, który wraz z Jose Torresem miał spotkanie z publicznością podczas Festiwalu Solidarności w Gdańsku. Niestety nie dążyłam swoich przypuszczeń potwierdzić…
Ostatniego, drugiego wieczoru w Trynidadzie siedziałyśmy na tarasiku popijając drinki z czystej wody, bo zaczęłyśmy u siebie zauważać objawy lekkiego odwodnienia. Wmuszenie w siebie 1,5 litra wody nie jest wcale łatwe… W międzyczasie zaliczyłyśmy black-out (mało dotkliwy, bo nasz domek był wyposażony we własny agregat) i burzę z piorunami. No i figurka żaby zaczęła skakać po tarasie…
Odwiedziła nas nasza Pani i dała nam po sznurze koralików z nasionek. Przy okazji zapytała, czy chcemy, żeby nam załatwić pokój w Camagüey, które było naszym kolejnym celem. Zapytałyśmy za ile. Za 20. No to nie, dziękujemy, poszukamy same. Twarz jędzy nagle wróciła na swoje miejsce.
- No to będziecie miały problem, bo tam też nikt was nie przyjmie.
Ale rano, kiedy szłyśmy na autobus, mimo wczesnej pory Pani wstała i powiedziała, że udało jej się przekonać koleżankę, że jesteśmy miłe i żeby nas wzięła za 15… Nagle jędzy znów nie było, a miła starsza Pani uściskała nas na pożegnanie.
Ciąg dalszy niestety będzie później, bo szczerze mówiąc padam już na pysk. Wróciłam do domu z „cuban catarro”, jak to nazwała Claudia i cholerstwo nie chce odpuścić. Poza tym w ramach utrzymywania wspaniałej linii (dawno nie byłam z siebie tak zadowolona, hehe) obżarłam się właśnie serem pleśniowym, który musiałam najpierw upolować, bo już chciał zwiać z lodówki i teraz cierpię…













-----------------
Niezbędnik:
Autokar Cienfuegos - Trinidad - 6 CUC
Casa Particular za 15 CUC(2 łózka): Olga Sanchez Bastida, Calle Simon Bolivar No.256, e/ Frank Pais y Jose Marti
Casa Particular za 20 CUC(2 łózka): Barbara Torres Pardo, Calle Anastacio Cardenas No. 619, e/ Fidel Claro y Piro Guinart, e-mail:cosmemendoza2003@yahoo.es
Chleb: 4 CUC
Bułka: 0,8 CUC
"Santero", 035L - 2 CUC
Wejście do kościoła przy Plaza Mayor - bezpłatne
Można kupić tanie cygara. Niestety nie pamiętam nazwy ulicy, ale to była ulica prostopadła do tej, przy której znajduje się Casa de La Trova, po lewej albo po prawej, nr 35, łatwo poznać, bo było na niej też sporo straganów z pamiątkami.
Warto kupić pamiątki - duży wybór i stosunkowo niedrogo.

poniedziałek, 9 listopada 2009

15.10.09., Cienfuegos (młody Del Toro i niebieskie oczy oli)

Zanim przejdę do relacji, z uporem maniaka poruszę tematy polityczne. Jak wiecie, obchodzimy dzisiaj XX-lecie upadku muru berlińskiego. Dzięki wydarzeniom sprzed tych dwudziestu lat możemy sobie blogować, komentować, pisać, jeździć, robić co chcemy. Po prawej, jak może zauważyliście zamieściłam adresy do blogów, które sama czytam. Polecam wszystkie. Ale dzisiaj chciałam zwrócić Waszą uwagę na kubańskie. Do Generacion Y, bloga Yoani Sanchez, dałam linka przekierowującego na polskie tłumaczenie. W najnowszym poście można przeczytać jak boleśnie zakończyły się dla niej wydarzenia, które niedawno opisywałam. Pamiętajmy o tych, dla których rzeczy nam oczywiste są bardzo trudno albo w ogóle niedostępne.
A to link do mojej notatki na stronie Solidarni z Kubą: http://www.solidarnizkuba.pl/aktualnosci,kuba.id_1284


























Pobudka o 5:00 rano, gdy wieczór wcześniej kosztowało się po raz pierwszy kubańskiego rumu nie należy ani do najłatwiejszych, ani najprzyjemniejszych. Ale po obowiązkowym porannym paszteciku z suchym pieczywem wszyłyśmy na pogrążoną w ciemnościach Avenidę. Na dojście do Centro Zoologico dałyśmy sobie dwie godziny. Jednak jak wychodzi się na ulicę w obcym i wielkim mieście po ciemku, to człowiek nie wiedzieć skąd dostaje nagle silnego zastrzyku adrenaliny. Szłyśmy 1,5 godziny i to okrężną drogą, wybierając co bardziej zaludnione ulice i wciąż oglądając się za siebie. Pierwszego „śledczego” (w sensie podejrzanego typa, a nie policjanta) zgubiłyśmy już wychodząc z naszej ulicy i robiąc nagły skręt w 29-tą. Przystanęłyśmy i zaskoczony gość musiał nas minąć, albo zareagować. Na szczęście niedaleko był przystanek, więc poszedł prosto, oglądając się tylko za nami jeszcze kilka razy. Dostałyśmy porządnego przyspieszenia i resztę drogi już prawie przefrunęłyśmy. Pierwszy raz widziałam na swojej odzieży tak wyraźne i wielkie plamy potu, serio… Na żadnym w-fie w ogólniaku nie spociłam się tak jak podczas tamtego spacerku.
Viazul w końcu ruszył i okazało się, że cały nasz wysiłek był niepotrzebny, bo oczywiście z Centro Zoologico pojechał prosto na dworzec autobusowy koło Placu Rewolucji… Na szczęście nawet nie miałyśmy siły się wkurzyć, bo szczękałyśmy zębami z zimna – autokary Viazula należą bowiem do tych naprawdę dobrze klimatyzowanych. Uratował nas fakt, że Kasia nie zmieściła śpiwora do dużego plecaka.
W Cienfuegos czekało nas kolejne zadanie – znalezienie chaty. Niby wiedziałyśmy, że na dworcu powinni na nas polować „pokojodawcy”, ale cholera ich wie… Tymczasem już w drzwiach autobusu na dworcu w Cienfuegos złapał nas młody Del Toro (młody, czyli z czasu zanim zagrał Che, czyli wtedy, gdy go jeszcze lubiłam), do tego był ode mnie niższy nie więcej niż dwa centymetry, czyli jak na tamtejsze warunki - gigant. Poza nami oczywiście wysiadało jeszcze kilka osób, ale koleś stał wciąż przy nas (jak potem tłumaczył, to dlatego, że mam takie ładne, niebieskie oczy, a że na Kubie jest to rzadkością, to chciał się przyjrzeć z bliska – dobrze, że nie mogłam się zobaczyć w lustrze po tym, jak puścił ten tekst, bo to musiał być niezły raczek). Pokój był tańszy niż zakładałyśmy, więc poszłyśmy za nim.
Dom prowadziła jego mama, pani Violeta – szalenie miła kobieta, szczuplutka, maleńka i wiecznie uśmiechnięta. Co chwilę podchodziła, zagadywała i starała się mówić wyraźnie, żebym mogła ją zrozumieć. Nie denerwowała się, jak zadawałam jedno pytanie po trzy razy i cieszyła się, że próbujemy rozmawiać i że jesteśmy Polkami – bo Niemcy to sztywniaki, Finki miała dzień wcześniej i one niby trochę mniej kija połknęły, ale za to brzydkie jak nieszczęście, a Rosjanki to są tak zwariowane, że aż niebezpieczne.













Na ulicy poza dusznym, wilgotnym upałem, rewolucyjnymi hasłami i kapliczką Jose Martí powitała nas muzyka – kilka domów dalej znajdowało się COŚ. Ni to knajpa, ni to prywatny dom, no to stodoła. Po prostu COŚ. Z CZEGOŚ muzyka dobiegała cały dzień i przed CZYMŚ gromadzili się ludzie – za dnia, żeby postać, a wieczorem, żeby się napić i pogibać, bo wbrew stereotypowi Kubańczycy wcale tak spontanicznie tańczyć nie zaczynają. Najpierw muszą się jako i Polacy „wprawić” w nastrój. Na progach domów siedzieli sobie starsi ludzie, babcie bujały się w metalowych fotelach. Spokój.
Samo miasto jest jak na kubańskie warunki dość spore, ale na szczęście większość ciekawostek mieści się w jego historycznej części, którą można spokojnie obejść na piechotę. Po przyjeździe zwiedziłyśmy więc starówkę, ale niestety z centrum szybko wygnał nas upał, bo pomimo, iż Cienfuegos położone jest nad morzem, jest płaskie, więc ciężko o łyk świeżego powietrza. Dużo przyjemniej było dotrzeć na ichni Malecón – bardzo urokliwe miejsce ze szpalerem palm ciągnącym się pośrodku i z kolonialnymi domkami położonymi naprzeciw bulwaru. Sporo czasu siedziałyśmy sobie na falochronie – w późno popołudniowym słońcu prezentował się naprawdę pięknie. Na końcu czekał nas wspaniały widok – dwa piękne budynki o bogatych zdobieniach. W jednym z nich mieścił się jachtklub, ale niestety nie można było wejść do środka i popatrzeć sobie na jachty. Nietrudno było jednak odgadnąć, że za tak piękną fasadą musiała mieścić się marina z przyzwoitym sprzętem. Chociaż w komunistycznym kraju… Nigdy nic nie wiadomo.
Wracając wstąpiłyśmy do El Rapido – kubańskiej siedzi fast foodów. Można w niej kupić pizzę odgrzewaną w mikrofalówce z zamrożonego placka, hamburgery i coś tam jeszcze.
Kolejnego dnia popłynęłyśmy promem do Castillo de Jagua (w Hawanie na skrzyżowaniu 23-ej i G jest knajpa o takiej nazwie). Wycieczka całkiem przyjemna, chociaż stara, po hiszpańska twierdza nie wywarła na nas oczekiwanego wrażenia. Przede wszystkim jak w większości tego typu muzeów na Kubie, obejrzeć można właściwie same gołe ściany i nieliczne eksponaty, nieco osamotnione na środku pustych pomieszczeń. Z ciekawostek dowiedzie działyśmy się, że mury zamku nawiedza co czas jakiś duch Błękitnej Damy (coś tam jeszcze było o rybaku, któremu się ukazała, albo i nie ukazała, ale cóż… to były początki!) Niemniej jednak „przejażdżka” promem i widoki po drodze warte są zachodu. Jedno, co mnie zaskoczyło, to zapach. W drodze powrotnej promik załadowany był do pełna, ale mimo tłoku – nie śmierdziało, chociaż trudno było mówić o dobrym przepływie powietrza. Tyle, że było duszno. No i oczywiście nieświadome wciąż znaczenia waluty w tym kraju przepłaciłyśmy za wypad – prom kosztuje 1 peso kubańskiego (dla ułatwienia będę stosowała skrót MN – od Moneda Nacional). Nie zdążyłyśmy kupić waluty narodowej, więc zapłaciłyśmy po 1 CUC. Pan był na tyle cwany, że nie wydał nam reszty.
Na dworzec, mimo że było blisko, odprowadziła nas pani Violeta. Uściskała na pożegnanie i obiecała zadzwonić do swojej znajomej z Trynidadu, żeby załatwić nam pokój za tę samą cenę. Tak też zrobiła, ale o tym, co z tego wynikło – w następnym odcinku;)














----------------------
Niezbędnik:
Casa particular w Cienfuegos: Sra. Violeta Blanco, Ave 50#4918 e/49 y 51, koszt: 15 CUC (na wszelki wypadek dodam, że ceny są zawsze za pokój dwuosobowy, dlatego nie opłaca się jeździć w grupach nieparzystych, albo samotnie).
El Rapido - pizza z serem - 1 CUC, z serem i szynką - 1,45 CUC
Chleb - 4 CUC (!!!!!!!!)
Bułka - 0,8 CUC (!!!!!!!) (w Hawanie później kupowałyśmy taniej, albo nawet w MN)
Mleko 1l - 2,4 CUC
Cukier 1kg - ponad 2 CUC (w kraju słynącym z produkcji cukru)
Prom - 1 MN
Pocztówki - 0,5 - 0,7 CUC - i są tylko z widoczkami z niektórych miast. Generalnie najciekawsze można znaleźć w Hawanie, więc nawet jak ktoś chce kupić pocztówkę z Cienfuegos to w Hawanie znajdzie lepszą, o ile akurat w ogóle będą.

14.10.09, Hawana

























13-go we wtorek na Kubie, to jak u nas 13-go w piątek. Poza tym odprawiłyśmy się w bramce kontroli paszportów nr 13, zamieszkałyśmy przy ulicy 13-ej i rezerwację miałyśmy zrobioną na 13-tym piętrze. Ostatecznie wylądowałyśmy na 14-tym, bo jak się okazało, jedna Pani miała Internet i robiła rezerwacje dla siebie, a jak brakowało jej miejsca, to umieszczała ich w „biznesie” piętro wyżej, u Marty. Marta mieszkała sześć lat w Pradze. Niewiele z nami rozmawiała, ale kiedy już coś mówiła, z jej tonu przebijała jakaś nostalgia, rezygnacja, może nieco smutku. Oczywiście od razu dopisałam sobie wyjaśnienie i uznałam jej dystans za rezerwę, którą narzuciła sobie wobec własnych wspomnień z krajów nieco bardziej swobodnych, z krajów, które zapewne niedługo po jej powrocie stały się wolne. Czy miałam rację nie wiem. Ale wnętrze mieszkania wyglądało jak przeniesione z Europy Środkowo – Wschodniej, z drewnianymi kredensami i kryształowymi popielniczkami, a w naszym pokoju nad łóżkami wisiały reprodukcje obrazów Alfonsa Muchy. Powyżej, na zdjęciach widać widoki z tarasu, który okalał pół mieszkania – to Vedado.
14-go wstałyśmy wcześnie, tuż po świcie, który - jak zawsze w tropikach - jest natychmiastowy. Zza horyzontu wychyla się kawałek pomarańczy (ale takiej polskiej, bo kubańskie są zielone) i po paru minutach już jest jasno. Ruszyłyśmy do polskiej ambasady, która znajduje się zaledwie kilka przecznic od 13-ej, również na Avenida de los Presidentes. Konsula nie było jeszcze oficjalnie w pracy, ale jego kubańska sekretarka, mówiąca nawet trochę po angielsku, nie była zdziwiona naszym pomysłem zostawienia oryginałów paszportów w ambasadzie. Po kilku minutach oddała nam nasze kserówki z pieczątką i potwierdzeniem zgodności z oryginałem i zapewniła, że nie będziemy miały żadnych problemów podróżując z takimi papierami. Przekazała pochwałę od Konsula za dobry pomysł. Zadowolone z siebie poszłyśmy dalej. Quest dnia nr 1 – kupienie fajek i wody. Skręciłyśmy w La Rampa (inaczej Calle 23). Co chwila ktoś nas zaczepiał, ale nie nachalnie, tylko „dzień dobry”, „o, jesteście z Niemiec?”, „czego szukacie?”, „guten tag”, „kanadyjki?”. No i dałyśmy się zaprowadzić, do prywatnej restauracji. Jeszcze przed przyjazdem czytałam, że nie należy się obawiać chodzenia w ciągu dnia do domów ludzi, którzy gotują u siebie i prowadzą coś na kształt mini-knajpki. Byłam pewna siebie, a wokoło ani śladu sklepu, więc dałyśmy się przekonać bez większych problemów. Za wodę i papierosy skasowali nas 5 CUC – załamałam się, bo nie wzięłam papierosów z Polski, gdyż przecież na Kubie miały być tanie. W przewodniku pisali, że woda kosztuje 2 CUC, czyli wyszło na to, że papierosy były za 3 CUC – 12 złotych to tanio???? Kilka przecznic dalej był sklep – woda kosztuje 0,65-0,7 CUC, destylowana jest tańsza od mineralnej, ale delikatnie mówiąc - ohydna. Holywood – papierosy kubańsko – brazylijskiej spółki tytoniowej, które znałam z wcześniejszej wizyty w rejonie kosztują 1,2 CUC, chociaż ja szybko przerzuciłam się na kubańskie Popularne – 0,6 CUC. Pierwsza lekcja została zaliczona i przy okazji rozprawiłyśmy się z mitem taniego jedzenia u ludzi w domach. Żeby zjeść u kogoś tanio trzeba naprawdę dobrze trafić, albo mieć wyjątkowego fuksa, ewentualnie przypaść komuś do gustu.
Quest nr 2 – kupienie biletów do Cienfuegos. Na szczęście dworzec autobusowy znalazłam na Google Earth jeszcze przed przyjazdem, więc trzeba było tylko dojść do Placu Rewolucji (dworzec jest o rzut kamieniem na północny-wschód). Bilety, mimo naszych obaw były, więc kupiłyśmy i zapytałyśmy skąd odjeżdża autobus, na co Pani odpowiedziała, że z Centro Zoologico, które znajduje się na ulicy 26-ej, w Nuevo Vedado. Kawał drogi, ale co to było dla nas – nakręconych adrenaliną? Znalezienie ulicy nie stanowiło problemu, ale dzięki mojej doskonałej znajomości hiszpańskiego zanim trafiłyśmy we właściwe miejsce, obeszłyśmy dookoła cały ogród zoologiczny, obok którego znajduje się dworzec linii Viazul. A był to chyba najsmutniejszy ogród zoologiczny świata. Wybiegi były puste, place zabaw dla dzieci zamknięte, tory dla kolejki, która pewnie kiedyś obwoziła zwiedzających po całym terenie, zniszczone. Jedynymi zwierzakami, jakie dostrzegłyśmy zza krat były wychudzona zebra i szalony, zabiedzony niedźwiedź. Jego wybieg był mikroskopijny, a zwierzak robił dwa kroki przodem i dwa tyłem na podeście zawieszonym nad pustym basenem. Wyglądał jakby już dawno zwariował z gorąca i głodu.
Właściwie jedynymi zwierzakami, których było pełno wszędzie i które nie wyglądały na bliskie śmierci głodowej były kury, które biegały po samym centrum miasta. Hawanę co dzień budzą bowiem odgłosy dżungli w postaci piania kogutów. Od tego momentu Hawana nie była już miastem utraconym, jak w filmie Andy’ego Garcii, ani tylko miastem marzeń, ale miastem rosołów. Rosoły mieszkały na ulicach, w domach, na dachach, rosoły na Kubie są wszędzie…
Wieczorem oczywiście obowiązkowo zawitałyśmy na Malecón, ale tym razem uzbrojone w puszki coli i rum z kartoników (jeden z najgenialniejszych kubańskich wynalazków) i najtańszy spokój na relaks po długim dniu), kupiony na stacji benzynowej gdzie można też było dostać chiński sos słodko – pikantny produkcji polskiego tao-tao i z polską etykietą. Po obaleniu kartoników ruszyłyśmy do kina – jeszcze w Polsce przeczytałam, że w tych dniach miał się odbywać festiwal polskich filmów w Hawanie, więc jako dwie zmyślne studentki opracowałyśmy plan – idziemy do kina, poznajemy hawańską polonię i po powrocie do Hawany mieszkamy u kogoś taniej za opowieści o ojczystym kraju, a przy okazji poznajemy od kuchni tajniki życia w kubańskiej stolicy. Tymczasem po drodze zatrzymało nas dwóch chłopaków okrzykiem (po hiszpańsku, bo to Kubańczycy byli, nie dajcie się zmylić) „cześć Polki” – jeden z nich uśmiechnął się do mnie i zapytał, czy go pamiętam. Nie pamiętałam, ale myślałam, ze to gość ze stacji benzynowej, w której tłumaczyłam na hiszpański polską etykietę w zamian za zdjęcie. Później okazało się, że to zdecydowanie nie był ten sam facet i na zawsze już pozostanie zagadką skąd mnie kojarzył… Podochocone rumem nie dałyśmy się co prawda zaprosić na dyskotekę, ale powiedziałyśmy, że idziemy do kina. Z resztą i tak nie było możliwe, żeby poszli za nami, byłyśmy pewne, że zostaną tam, gdzie siedzieli i poszukają lepszej okazji. To naturalne, prawda? Ale gdy dotarłyśmy do kina, oni w magiczny sposób już tam byli i na nas czekali. Oczywiście byłyśmy spóźnione, ale i tak postanowiłyśmy wejść. Tyle, że w krótkich spodenkach do kubańskiego kina wejść nie można. I trochę zajęło naszym towarzyszom przekonanie obsługi, żeby nas jednak wpuścili, bo jesteśmy z Polski i powiedziałyśmy w ambasadzie, że przyjdziemy. Ale jak to załatwili naprawdę też nie wiemy… Dość, że na „Długu” się co nieco wynudzili i uznali Polskę za bardzo niebezpieczny kraj. Polonii nie spotkałyśmy żadnej, więc pozostałyśmy w tym samym towarzystwie.
































Gdy czyta się przewodniki, człowiek dowiaduje się, że każdy czegoś od turysty chce. A tymczasem nie dość, że chłopacy w magiczny sposób załatwili nam wejście, to jeszcze postawili bilety. Odwdzięczyłyśmy się drinkami, na które zabrali nas dokładnie w to samo miejsce, w którym rano „kupiłyśmy” wodę i papierosy.
Najciekawsza jednak była rozmowa. Nie było żadnych podtekstów, podrywania, zaczepek. O swojej codzienności nie mówili z zachwytem, ale szczerymi opiniami też nie sypali. Na zawsze jednak zapamiętam odpowiedź Fransisca na pytanie o to, jak udaje im się przeżyć, jeżeli zarabiają około 17 CUC miesięcznie:
- You’ve got to be a magician. But not just a simple magician. You’ve got to be a damn David Copperfield.
No i jak tu się dziwić, że Kuba jest magicznym miejscem, skoro każdy w tym kraju jest magikiem?
-----------------------
Niezbędnik:
Adres Casa Particular w Hawanie: Ave. de Los Presidentes, num.301, Esq.13, apto.14.
Cena butelki wody (1,5l):0,65-0,7 CUC
Papierosy: Hollywood (jedyne dostępne w 3 wersjach - czerwonej, niebieskiej i zielonej) - 1,2 CUC, Populares - 0,6 CUC (w tej samej cenie jeszcze kilka innych gatunków, w tym H.Uppman też z filtrem, pozostałe, jak Las Vegas - bez filtra, hard core), Romeo y Julieta (słynna marka cygar) - 1,5 CUC, Cohiba (ta od najsłynniejszych cygar na świecie) - 1,8 CUC.
Bilet na autokar Viazul do Cienfuegos - 10 CUC
Kartonik rumu - 0,9 CUC
Drinki w tej samej formie - 1,2 - 1,3 CUC
Cola kubańskiej produkcji, podobnie jak inne "refrescos" (bardzo dobre) - 0,5 - 0,55 CUC
Coca - cola - min. 1 CUC

sobota, 7 listopada 2009

13.10.09, Hawana
























Właściwie ciężko jest opisać uczucia, które towarzyszą człowiekowi, gdy ląduje w miejscu, o którym marzył. Koła samolotu dotknęły ziemi, ludzie zaczęli klaskać, a ja nie musiałam szczypać się w rękę, bo wierzyłam, że lądujemy na lotnisku Jose Martí, że jesteśmy w Hawanie. Siedziałyśmy daleko od okienka, ale lawirując między głowami innych pasażerów mogłyśmy dostrzec liczne światełka.
- Na kryzys energetyczny mi to nie wygląda. – powiedziałam do Kasi. Miasto było olbrzymie.
Z niecierpliwością włączyłam telefon i ze zdumieniem odkryłam, że łapię CUBACEL. Potraktowałam to jako ostateczne potwierdzenie faktu, że nie śnię. Chociaż zabawny wydawał się fakt, że bliżej nam cywilizacyjnie do castrowskiej Kuby, niż demokratycznej jeszcze wówczas (już prawie cztery lata temu) Wenezueli, w której nie miałam roamingu.
W końcu mogłyśmy wstać z miejsc i dotknąć stopami kubańskiej ziemi. Lotnisko w Hawanie do wielkich nie należy, ale spacer korytarzem był dość długi. Wreszcie dotarłyśmy do hali, w której oczekiwało się na odprawę paszportową. Hala jak hala, ale za to cała obsługa poubierana była w maseczki. Niby czytałam przed wyjazdem, że na Kubie panuje epidemia świńskiej grypy, ale takiego widoku się nie spodziewałam. Każdy człowiek w hali miał jakąś maseczkę – większość była z materiału, porządnie uszyta, ale niektórzy nosili robocze maski przeciwpyłowe, a inni coś, co wyglądało jak uszyte ze starej, znoszonej koszulki. Po odprawie paszportowej, z obowiązkowym zdjęciem kamerką, w którą nie chciałam spojrzeć, przeszłyśmy do hali, w której musiałyśmy podpisać jakieś papiery dotyczące zdrowia. I nagle pani powiedziała do mnie coś o pięciu euro. Wydawało mi się, że podstawowe rzeczy po hiszpańsku jestem już w stanie zrozumieć, ale ten, kto myśli, że zna hiszpański, na Kubie zmieni zdanie. Tego sposobu mówienia, z połykaniem głosek, ucinaniem końcówek i zamienianiem liter trzeba się nauczyć – brzmi pięknie, ale jak muzyka, a nie język służący do komunikacji. Tak, czy owak wyciągnęłam grzecznie pięć euro, ale rozglądałyśmy się z Kasią, czy inni też za coś płacą. Nie, nie płacili.
- To może nie płać i zobaczymy, czy nas puszczą. – Ale w końcu podałam pani banknot. Okazało się, że chciała tylko zamienić monety na papierek, żeby móc za to kupić walutę wymienną…
Przed wyjazdem przygotowałam z koleżanką Gosią vlepki antyrządowe, z pięknym hasłem „Solidaridad para Libertad” z przeznaczeniem na Kubę, ale przed samym odlotem oddałam je rodzicom wraz z kubkiem, w którym były ukryte – słuchając opowieści osób, które były tam przed nami, przygotowałam się na wielkie kopanie bagażu i tłumaczenie się z ilości podpasek, które wiozłyśmy ze sobą jako podarunki (było tego około 200 sztuk), a tymczasem odebrałyśmy bagaże (zdążyłam się już oczywiście zestresować, bo Kasi plecak wyjechał na początku, a mojego ani śladu) i od razu mogłyśmy wyjść w duszną i gorącą kubańską noc.
Z taksówkarzem próbowałam rozmawiać o sposobach taniego podróżowania po Kubie, ale ten jak zaklęty powtarzał „Viazul, viazul” i jak się później okazało – miał skubany rację. Ale i tak byłam dumna z siebie, że jestem w stanie zrozumieć chociaż 10% tego, co nawijał.
Po dwudziestu paru minutach podjechałyśmy pod jasnożółty wieżowiec, wystający ponad niewysokie, stare budownictwo. Usiadłyśmy, żeby zapalić, ale od razu zwinął nas z ulicy gość z budynku i zabrał pod właściwy adres. Wjechałyśmy na 14-te piętro. Trzeba przyznać, że fakt, że właścicielka mówiła po angielsku uratował nam skórę, bo w natłoku emocji raczej trudno byłoby się dogadać w innym języku. Zapytałyśmy, czy możemy pójść na Malecòn. Kazała nam zostawić wszystkie rzeczy i z nikim nie rozmawiać, ale po kilkunastu minutach gapienia się na światła Hawany by night (widok naprawdę nieprzeciętny, jak tylko uda mi się wreszcie zrzucić zdjęcia, udowodnię) usiadłyśmy na najpiękniejszym bulwarze świata. Powietrze pachniało początkiem. I to początkiem czegoś wspaniałego…
Oczywiście zaraz po tym, jak usiadłyśmy, jak spod ziemi pojawiła się koło nas grupka młodzieży i co nas mocno zaskoczyło, nie dość, że dobrze mówili po angielsku, to jeszcze na odchodne zrobili nam zdjęcia całkiem niezłym modelem cyfrówki… Pojawiło się pytanie – „i gdzie ta kubańska bieda?”. Ale o tym już w kolejnych relacjach…
Na zakończenie dodam tylko, że tego wieczoru, pomimo 24 godzin w podróży, długo nie mogłam zasnąć.

--------------------------------
Niezbędnik, czyli ceny i inne przydatne informacje :
Taksówka z lotniska do Vedado - 25 CUC
Nocleg w Lilliam Vigil - 25 CUC (na skrzyżowaniu ulicy 13-ej i Avenida de los Presidentes, Pani mówi po angielsku, doskonałe, wręcz hotelowe warunki, zarezerwowane przez Hostelworld.com)
Warto wymienić pieniądze na lotnisku, bo odwrotnie niż w reszcie świata, kurs był rzeczywiście lepszy niż w innych miejscach - wcześniej już o tym czytałam i sądziłam, że bujda, ale okazało się zupełnie prawdziwe - kurs: za 1 euro dostałyśmy 1,36 CUC.

Akcja w Hawanie

Właśnie przeczytałam, że Claudia, Ciro, Yoani i jeszcze jeden bloger i pisarz, Orlando Luis Pardo Lazo zostali zatrzymani podczas pokojowego marszu w Hawanie. Akcja była zaplanowana jako performance, a nie manifestacja, czy protest polityczny. Kilkanaście osób szło ulicą 23-cią (którą szłyśmy z Kasią jeszcze przedwczoraj) niosąc kartonowe tabliczki z napisami "Stop przemocy", "O przyszłość dla naszych dzieci" itp. Niektórzy z "manifestantów" przyszli nawet z dziećmi. Po jakimś czasie (to był krótki odcinek) część osób została aresztowana i powsadzana do wozów policyjnych. Yoani, OLPL i Claudia zostali już wypuszczeni z samochodów w różnych miejscach Hawany, dziewczyny są poobijane. Nie wiadomo co z Cirem.
Mam nadzieję, że do jutra, kiedy znowu otworzę komputer, sytuacja się wyjaśni.
Żyjąc w XXI wieku w wolnym kraju nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak ponuro wygląda komunistyczna rzeczywistość. Cieszę się, że mieszkam w miejscu, z którego mogę się dowiadywać wszystkiego na bieżąco i komentować to tak, jak mi się podoba. Po wizycie w tym kraju i takich wiadomościach o ludziach, z którymi rozmawiałam jeszcze przedwczoraj mogę powiedzieć tylko jedno - jestem wdzięczna losowi za to, że rodzice nie wyprodukowali mnie o kilka lat wcześniej...