Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warszawa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warszawa. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 grudnia 2013

40/29


Urodziny minęły, czas leci, a ja nawet corocznej listy jeszcze nie opublikowałam. Ale tak się ostatnio składa, że na pisanie czasu nie ma, bo trzeba żyć. I w tym życiu do przeżycia jest więcej niż kiedykolwiek.
Rok temu, wcześnie rano, tudzież późno w noc, siedziałam na lotnisku w Singapurze, dokąd przyleciałam z Dhaki i czekałam, aż ruszy metro. Z głośników sączyły się w kółko irytujące dźwięki jednej i tej samej płyty z wyjątkowo sztucznymi, przesłodzonymi, elektronicznymi wersjami amerykańskich kolęd, które bardziej niż muzyką można by nazwać kompilacją paskudnych dzwonków telefonicznych.
Po Singapurze był Hong Kong. Macau. Minus pięć stopni w Pekinie. Powrót do kraju. Kilka ciężkich i niewesołych zimowych miesięcy. Wiatr w Dublinie. Wiosenna radość. Wygłupy z Zuźką w Tallinie. Chwilowe lenistwo. I od lipca – rollecoaster. Przyjechali moi Kubańczycy i wywrócili świat do góry nogami. Od lipca mam poczucie jakbym żyła na planie filmowym. Tylko scenariusz wciąż się zmienia , a ja dowiaduję się o tym jako ostatnia.



Pomogłam komuś zostać w Europie. Zajmuję się promocją dwóch zespołów. Poznałam w Warszawie więcej kubańskich opozycjonistów niż cztery lata temu w Hawanie. Przypomniałam sobie trochę hiszpańskiego, a ostatnio nawet odgrzebałam swój rosyjski. Zaangażowałam się w akcję pomocy Gorkiemu. Wkrótce po raz pierwszy mój artykuł ukaże się drukiem (i nie będzie to publikacja naukowa!). Poznaję mnóstwo wspaniałych ludzi. Szalałam w Brystolu (to dlatego spóźniłam się z urodzinowym postem). Zmarła moja babcia. Spotkałam starych znajomych ze szkoły średniej, którzy okazali mi się bardzo bliscy. Zaczęłam nowe studia. Prawie spłonęło nam mieszkanie. Z sąsiadką i wezwaną przez nią policją dobijałam się do jej mieszkania. Odkryłam, że Bydgoszcz jest całkiem przyjemnym miastem.
Nie nudzę się. Żyję. Chyba wreszcie pełnią życia. Tu, w Polsce. W Warszawie. Czegoś mi brak, czegoś mam w nadmiarze. Ale intensywność doznań wciąż wzrasta… Nie wiem czego sama sobie bym życzyła na ten ostatni rok przed trzydziestką. Moich planów podróżniczych już pewnie nie zrealizuję. Ale jestem pewna, że zrealizuję wiele rzeczy, których nigdy nie planowałam.
Jakiś czas temu ktoś mi powiedział, że nie odczuwa już potrzeby szukania odpowiedzi na pytanie o sens życia. Bo ten etap ma za sobą. Dla mnie to żaden etap. Każdy nowy dzień przynosi nową odpowiedź.



A oto lista:
1.Litwa
2.Łotwa
3.Finlandia
4.Szwecja
5.Norwegia
6.Dania
7.Niemcy
8.Czechy
9.Francja
10.Belgia
11.Holandia
12.Luksemburg
13.Hiszpania
14.Włochy
15.Słowenia
16.Słowacja
17.Węgry
18.USA
19.Kanada
20.Australia
21.Mauritius
22.RPA
23.Brazylia
24.Austria
25.Wielka Brytania
26.Wenezuela
27.St. Lucia
28.St. Vincent & Grenadines
29.Kuba
30.Rosja
31.Egipt
32.Ukraina
33.Rumunia
34.Mołdawia
35.Portugalia
36. Bangladesz
37. Singapur
38. Hong Kong / Macau (chińskie specjalne strefy ekonomiczne)
39. Irlandia
40. Estonia



My birthday has passed, time passes by and I haven’t even published my annual list yet. But so it happens lately that I have no time to write because I live. And I have more life to live now than ever.
A year ago, on the early morning or late at night I was seating in the airport in Singapore where I got from Dhaka and I was waiting for metro to start operating. The music coming from speakers was annoying – it was one record with kitsch and artificial, electronic versions of American Christmas Carols which resembled more of a terrible compilation of phone rings rather than music per se.
After Singapore there was Hong Kong. Macau. Minus five Celsius degrees in Beijing. Coming back to Poland. A few heavy and unhappy winter months. Wind in Dublin. Spring happiness. Mischief with Zuźka in Tallin. A moment of laziness. And Since July – rollercoaster. My Cubans have come and turned the world upside down. Since July I feel like if I were living on a movie set. It’s just the script that keeps changing and I am the last one to know.


I helped someone stay in Europe. I take care of promotion of two bands. In Warsaw I have met more Cuban dissidents than four years ago in La Habana. I have reminded myself my Spanish and lately – I have even dug up my Russian. I got engaged in the company of support for Gorki. Soon my first article will be published in paper (and it is not a scientific publication!). I meet loads of fascinating people. I got crazy in Bristol (that is why I am late with my birthday post). My grandmother died. I have met my old friends from high school who turned out to be very close to me. I have started new studies. Our flat has almost burnt down. With my neighbor and Police I was trying to get into her apartment. I have discovered that Bydgoszcz is quite a nice city.
I am not bored. I live. Maybe finally to the fullest. Here, in Poland. In Warsaw. I luck some things and have too many others. But the intensity of sensations is increasing… I have no idea what to wish myself for this last year of my twenties. My travel plans will probably stay unfulfilled.  But on the
Some time ago someone told me that He does not feel the Reed to ask himself about the sense of living. Because he is over this stage  of life. For me it is not a stage. Because each day brings me a completely new answer.


1.Latvia
2.Lithuania
3.Finland
4.Sweden
5.Norway
6.Denmark
7.Germany
8.Check Republic
9.France
10.Belgium
11.Netherlands
12.Luxembourg
13.Spain
14.Italy
15.Slovenia
16.Slovakia
17.Hungary
18.USA
19.Canada
20.Australia
21.Mauritius
22.Republic of South Africa
23.Brazil
24.Austria
25.UK
26.Venezuela
27.St. Lucia
28.St. Vincent & Grenadines
29.Cuba
30.Russia
31.Egypt
32.Ukraine
33.Romania
34.Moldova
35.Portugal
36. Bangladesh
37. Singapore
38. Hong Kong/Macau (Chinese special economic aerias)
39. Ireland
40. Estonia


czwartek, 13 czerwca 2013

Gogol Bordello & Thomas 'Tommy T.' Gobena - wywiad/interview



Rok temu pisałam jeszcze dla internetowego pisma podróżniczego "Travinger". Padło po drugim, albo trzecim numerze, już nawet dokładnie nie pamiętam. Nie pytajcie mnie o przyczynę, bo jej nie znam. Kontakt z założycielami urwał się nagle i odpowiedzi na maile już nie przychodzą...

Niemniej jednak, skoro jesteśmy ostatnio blisko tematów muzycznych, w dodatku w przyszłym tygodniu - 18 i 19 czerwca Gogol Bordello ponownie zagra w Polsce (Warszawa, Wrocław - i tak, będę na koncercie w Wawie...), postanowiłam odgrzebać nigdy nie opublikowany wywiad, który dla tego magazynu przeprowadziłam. W "Travingerze" miałam mieć swoją kolumnę zatytułowaną "Palcem Po Mapie", w której miałam opisywać ciekawostki kulturalne z różnych krajów. W tym celu przeprowadziłam wywiad z basistą Gogol Bordello, muzykiem solowym i producentem  jednej osobie - Thomasem "Tommy T.' Gobeną. Wywiad jest sprzed roku, więc odrobinę stracił na aktualności, ale to, co Thomas mówił o muzyce etiopskiej jest uniwersalne. A zatem, zapraszam do kolejnego na moim blogu wywiadu, tym razem bez słowa o polityce :)

A.P.: Jesteś bardzo zajętym człowiekiem. To że udało nam się porozmawiać wydaje się małym cudem. Ile koncertów gracz rocznie? Nie męczy cię ciągłe bycie w trasie? Czy podróżowanie wciąż sprawia ci przyjemność?

T.G.: Średnio dajemy 150 przedstawień rocznie. W tym roku będzie ich nieco mniej, ponieważ jesteśmy w trakcie złożonego procesu tworzenia i nagrywania naszego nowego albumu. Oczywiście koncertowanie, szczególnie z intensywnością, z jaką robi to Gogol Bordello, może być i jest fizycznie męczące, ale za każdym razem,  gdy wychodzimy na scenę, żeby zagrać dla tego niesamowitego tłumu, wszystkie problemy zanikają. Czerpiemy z tego siłę, moc i energię. Psychicznie i fizycznie się odnawiamy. To dzięki temu podróżowanie i bycie w trasie przez dziewięć miesięcy w roku wciąż jest przyjemne.

A.P.: Czy ta intensywność wpływa znacząco na muzykę – na sposób, w jaki ona powstaje?

T.G.: Kiedy podróżujesz po świecie, grając i rozmawiając z różnymi ludźmi, poznając coraz to nowe zespoły, festiwale itd., chłoniesz również kulturę i muzykę od każdego – co rozwija muzyczną wiedzę i oczywiście staje się bezpośrednią inspiracją podczas, gdy grasz i tworzysz własne utwory. 

A.P. Gogol Bordello często gra w Ameryce Południowej, Stanach Zjednoczonych i w Europie. Czy masz jakieś swoje ulubione miejsce, do którego najchętniej wracasz?

T.G.: Wszystkie miejsca mają swoją specyficzną, wyjątkową atmosferę i są wspaniałe na swój własny sposób. Co więcej – nasi fani zawsze są fantastyczni, nieważne skąd pochodzą, albo gdzie my akurat gramy. Ostatnio koncentrujemy się trochę bardziej na Ameryce Południowej więc oczywiście jestem bardzo podekscytowany tym, że znowu tam będziemy, bo mamy tam jeszcze sporo pracy do wykonania. Ale jak dotąd moim absolutnie ukochanym miejscem jest Portugalia. Uwielbiam tam grać. Uwielbiam tamtejszych ludzi. Tamten klimat, atmosferę.

A.P.: Jak więc udało ci się znaleźć czas na reprezentowanie twojego kraju, Etiopii, w dokumentalnym projekcie Toma Morello „World Wide Rebel Tour”? Dlaczego wsparcie tej inicjatywy było tak ważne?

T.G.: Przede wszystkim jestem wielkim fanem Toma Morello, poza tym jest on dobrym znajomym.  Bardzo szanuję jego dokonania z Rage Against The Machine i Night Watchman. Kiedy więc podjął decyzję o realizacji „World Wide Rebel Tour” i poprosił o pomoc przy reprezentowaniu Etiopii, byłem zaszczycony mogąc to zrobić. Akurat byłem w domu, kiedy się to wszystko odbywało, więc udział nie był aż taka trudny. Ale najważniejsze jest to, że cała praca Morello i przesłanie które stara się przez tę pracę i muzykę przekazać, jest na tyle istotne, że zaangażowanie się w ten projekt stało się dla mnie bardzo ważne.

A.P.: Chciałabym zapytać cię o Twój solowy projekt. Nie wszyscy wiedzą, że poza graniem na basie w Gogol Bordello, stworzyłeś bardzo interesujący i coraz szerzej znany materiał jako Tommy T. W ten sposób powstała piękna płyta zatytułowana „Prester John Sessions”. Co było twoją inspiracją?

T.G.: Oczywiście przede wszystkim muzyka i kultura Etiopii. Nie dość, że stamtąd pochodzę, to mam szczęście naprawdę z radością doceniać muzykę i kulturę, które stworzyły mnie takim, jakim dzisiaj jestem. Naturalnym porządkiem rzeczy chciałem znaleźć własny sposób na wyrażenie tego, kim jestem poprzez muzykę. A jestem etiopskim muzykiem, urodzonym i wychowanym w Etiopii. Teraz mieszkam w Stanach, gdzie olbrzymi wpływ na mnie mają takie gatunki muzyczne, jak Funk, Reggae, czy Jazz. Wszystkie te elementy „przepuszczone” przeze mnie są muzycznie dostępne na albumie „Prester John Sessions”.

A.P.: Dlaczego w tytule przywołujesz Księdza Jana?

T.G.: Jedną z moich inspiracji była książka, w której pojawiała się mityczna postać Księdza Jana. Ksiądz Jan to przydomek, który nadano nieznanemu chrześcijańskiemu królowi o wielkiej władzy i bogactwie, który zagrażał europejskim chrześcijańskim władcom w okolicach  XII wieku. Jako, że nie wiedziano kim ów król był, nazwano go Księdzem Janem. Dopiero Portugalczycy po kilku wiekach odkryli, że ów król był w rzeczywistości królem etiopskim. Stąd tytuł – chciałem, aby mój album miał w sobie moc i zaskakiwał bogactwem, a także, żeby każdy jego fragment był „opieczętowany” słowem „ETIOPIA”.

A.P.: Jest coś specyficznego w etiopskiej muzyce. Mam na myśli to, że pomimo, iż w żaden sposób nie da się mnie nazwać muzycznym ekspertem, zawsze kiedy usłyszę etiopskiego muzyka, instynktownie czuję, że pochodzi właśnie z tego kraju. Czy to jakiś specjalny rytm?

T.G.: Etiopia to wyjątkowe miejsce. Mówi się tam w 88 językach, zaś w muzyce panuje olbrzymia różnorodność stylów i rdzennych rytmów. Ale jest pewien rytm, z którego słyniemy – czyli nasza wersja taktu na 6/8, który nazywamy „Chikchika”. Ten rytm i takt  w skali pentatonicznej jest tak hipnotyczny, że naprawdę trudno jest nie dać mu się porwać. 

A.P.: Wiem, że dość często jeździsz do Addis Abeby. Jaką muzykę i jakich artystów najczęściej można usłyszeć w radio. Czego młodzież słucha podczas imprez? Czy regionalna muzyka wciąż jest popularna?

T.G.: Szczerze mówiąc, moja wizyta w Addis Abebie w lutym tego roku była pierwszą od dłuższego czasu. Ale w radio słyszałem dokładnie to samo, co w każdym innym miejscu na świecie. Od hiphopu, przez pop po reggae itd. Ale co mnie zaskoczyło to, że jazz również bardzo rośnie tam w siłę. Ale poza wszystkimi gatunkami, które wymieniłem, etiopska muzyka popularna jest zdecydowanie najsilniejszym nurtem zarówno na scenach, jak i w radio. Etiopczycy szanują swoją muzykę. 

A.P.: A co poleciłbyś zupełnym nowicjuszom w dziedzinie etiopskiej muzyki? Jakich wykonawców i twórców wybrać na początek?

T.G.: Doskonałych artystów jest mnóstwo. Wydali oni olbrzymią ilość doskonałego materiału. Oto króciutka lista dla początkujących:
GIGI 
Mahmoud Ahmed
Theodoros Tadesse
Debo Band (premiera ich płyty odbyła się 12 czerwca 2012 roku – wyprodukowałem ten album).
Poza tym warto zacząć od serii „Ethiopiques”.

A.P.: Z Gogol Bordello zagrasz w Polsce w lipcu, podczas Heineken Open’er Festival. A kiedy możemy się spodziewać w Polsce koncertu twojego, pod szyldem Tommy T?

T.G.: Bardzo chciałbym zaprezentować w Polsce mój własny projekt. Miejmy nadzieję, że uda się to wkrótce.


A year ago I had still been writing for an internet travel magazine "Travinger". There were two or three issues published - I don't even remember exactly - and everything fall apart. Do not ask me for the reason as I do not know it. I lost the contact with the founders and my emails are not answered any more...

Nonetheless as we are circling around topics connected with music, and in addition next week on June 18th and 19th, Gogol Bordello will play again in Poland (Warsaw and Wrocław - and yes I will attend the concert in Warsaw), I have decided to dig up an interview which I did for the mentioned magazine and which has never been published.  In "Travinger" I was supposed to have my own column untitled "With a Finger on a Map" in which I would describe cultural curiosities from different countries. And for this column I made an interview with the bass player for Gogol Bordello, a solo musician and producer - all in one person - Thomas 'Tommy T.' Gobena. The interview is one year old so it is slightly outdated but what Thomas said about Ethioppian music is universal. So therefore I invite you to read another interview on this blog - just this time - wihtout a word on politics :)

A.P.: You must be a very busy man. Catching you for this interview seems to be a little miracle. How many concerts do you play a year? A month? Aren’t you tired with changing places all the time? Is travelling still a pleasure? And how does it affect music - the love of playing and composing it?

T.G.: We do, on average, about 150 shows a year.  This year we are not doing as much because we are in the process of writing and recording our next album.  Touring, specially with the intensity of a GB tour, can be physically tiring but every time we step on the stage and play music to an amazing crowd, all things reset.  We gain strength and power and energy.  We are physically and mentally renewed.  That is why traveling and being on the road for 9 months out of the year is pleasurable.  And when you travel all over the world playing music and talking to people, getting to check out different bands at festivals etc., you are also absorbing culture and music from everywhere that will help you expand your musical knowledge, which in return will inspire you while playing or composing music.

A.P.: As a band you often play in South America, USA and Europe. Which of those places is your favourite and why?

T.G.: All are very unique and great in their own ways.  More than that, our fans are amazing wherever their from or wherever we're playing.   We recently started focusing a bit more on South America so I am a bit more excited to going back there and doing more work.  But my absolute favorite place so far has to be Portugal. Love playing there.  Love the people.  Love the vibes.

A.P: How did it happen that u managed to find the time to represent your country, Ethiopia in Tom Morello’s documentary “World Wide Rebel Tour”? Why did you find it important to support such a initiative?

T.G.: First, I am a fan of Tom Morello and he is a good friend, and I highly respect what he's done with Rage Against The Machine and the Night Watchman project.  So when he decided to do the "World Wide Rebel Tour" and asked me to help out in representing Ethiopia, I was honored to do it.  I happened to be home from tour when it happened so it wasn'treally hard to do.  But more importantly, the work that Morello does and the message that he tries to convey through his music is so important, it's also really important for me to get involved

A.P.: I would like to ask you more about your personal project. Not everyone knows that apart from being a bass player for Gogol Bordello you have a truly interesting and pretty successful solo project as Tommy T. You recorded a beautiful LP “The Prester John Sessions”. What was your main inspiration? Is it connected with traditional Ethiopian music? And how about the title - what does it refer to?

T.G.: The main inspiration is really the culture and music of Ethiopia.  Since I am from Ethiopia and happen to really appreciate the music and culture that made me who I am today, it was a very natural thing to do, to sort of make my own way of sharing who I am through music.  Who I am is an Ethiopian musician, born and raised in Ethiopia, Live in the USA, have been influenced by many styles of music from Funk to Reggae to Jazz.  All those things came through me and are available musically in the "Prester John Sessions" Album.  I also drew inspiration after reading a book, which mentions this mythical figure called Prester John.  Prester John was a name given to unknown Christian King with massive power and treasure that made all the European Christian Kings nervous around the 12th century.  Since they didn't know who he was, they named him Prester John.  Finally, a portuguese priest discovered this King was really a King from Ethiopia. I wanted my album to be powerful and full of treasures stamped with "ETHIOPIA" all over it :)

A.P.: What is it that’s so special about Ethiopian music - I mean, whenever I listen to artists coming from your country and although I am far from being a specialist on music a can somehow differ that “hey, this guy must be from Ethiopia”. What is this unique rhythm?

T.G.: Ethiopia is such a unique place with 88 different languages, many different styles of indigenous rhythms.  But mostly know for our version of 6/8 groove we call Chikchika.  This rhythm and groove, all in pentatonic scale, is so hypnotic, its hard not to be taken by it.    

A.P.: I know you travel to Addis Ababa quite often what kind of music and which artists can you hear on the radio. What do people play to have a good time at the party? Is regional music still the most popular?

T.G.: Actually, I travelled to Addis Ababa after a long time this past February. Basically what you would hear on the radio is what you would hear anywhere in the world.  Popular music.  From Hip Hop to Pop to Reggae etc. But what really surprised me is that, Jazz is really becoming big there too.  Besides all of the above I mentioned, Ethiopian Popular music is still definitely the biggest draw for Live or Radio.  Ethiopians have a very big respect to their own music. 

A.P.: What albums would you recommend to people who want to learn about Ethiopian music? What shall they listen for a start?

T.G.: There are amazing artists that have put out amazing work in the past. Here's a small list:-

GIGI
Mahmoud Ahmed
Aster Aweke
Theodros Tadesse
Debo Band (july 10, 2012 - produced by me ;) )

Start with The Ethiopique series.  It is a great source of early Ethiopian music.

A.P.: Gogol Bordello will play at this year Hineken Opener Festival in Gdynia. When can we expect Tommy T’s concert in Poland?

T.G.: Would love to play in Poland with my own project.  Hopefully soon. 


niedziela, 9 czerwca 2013

Żelazko / The iron


Jest pomarańczowo-białe, neonowe, tak wyraziste, że aż świeci. Ma jakąś super powłokę, samo czyści się z kamienia i samo wyłącza, jeśli zbyt długo jest włączone. Nie powiem, że brakuje mu wodotrysku, bo przecież wodotrysk też ma, na guziczek i do tego jeszcze podwójną funkcję parowania. Jest tak piękne, że postawiłam je na parapecie. Inna sprawa, że musiałam je podziwiać, skoro dałam za nie sto sześćdziesiąt złotych – za te pieniądze byłabym w stanie dolecieć do... Gruzji? Do Maroka... A po Europie starczyłoby na lot w dwie strony…

Wypróbowałam je na moim shalvar kameez... Prasuje jak złoto – wreszcie mogę moje bengalskie ciuchy ubrać do pracy.

Kupiłam też parasolkę. Bo nie mam już kurtki przeciwdeszczowej, poza tym nawet gdybym jakąś miała, to nie pasowałaby do butów na obcasie, ani do spódnic. Nie mogę tylko zrezygnować z plecaka, bo często noszę ze sobą mnóstwo dokumentów i gdybym nosiła je w torbie, jak wcześniej, to mój własny kręgosłup omówiłby się na randkę z kimś innym i odszedł ze słowami „nie chcę byś mnie nadal raniła”.

Bo noszę buty na obcasie i spódnice.
Nie żebym wcześniej takich rzeczy nie nosiła, ale teraz robię to na codzień.

Zastanawiam się nad kupnem lustra – wiem już, że nasza umowa na mieszkanie zostanie przedłużona, więc poczułam, że powinnam trochę zainwestować w mieszkanie i możliwość obejrzenia się w pełnym stroju. Potrzebna mi też lampka na biurko. I przydałyby się inne firanki, bo te wyglądają, jakby wisiały na moim oknie od dziesięciu lat. Do tego są szare od kurzu i sprawiają wrażenie, jakby miały rozlecieć się w praniu.
Nie przestaję tego wszystkiego przeliczać na możliwe podróże, ale... Mimo wszystko czuję, że to są potrzebne rzeczy. I muszę co chwila sprawdzać, czy dam radę wstać z krzesła, czy też będę musiała boleśnie odcinać korzenie.



It’s orange and white, neon like, so clear-cut that it almost shines. It has some super coating, it clears itself of the calc and turns itself off if it stays on for too long. I can’t say that the only thing missing is a fountain because it actually has one – turned on by a button and additionally – a double function for steam. It is so beautiful that I have put it on a windowsill. The other thing is that I actually had to admire it as I paid for it 160 PLN – and with those money I’d be able to fly to… Georgia perhaps? To Morocco… And in Europe I could actually fly both ways…

I tried it first on my shalvar kameez… It irons perfectly – now I can actually wear my Bengali clothes to work.

I have also bought an umbrella. Cause I don’t own a waterproof jacket anymore. An even if I had one it wouldn’t match my high-heeled shoes and skirts. O just can’t give up on my backpack as I often carry loads of documents and if I was carrying them in a hand bag, my own spine would decide to date someone else than me and leave with words “I can’t let you hurt me anymore”.

Cause I wear high-heeled shoes and skirts.
Not that I hadn’t done that before. But now it happens on the daily basis.

I am also wondering about buying a mirror – I know already that we can stay here for another year so I felt I should invest a bit into our apartment and the possibility of seeing myself fully. I also need a desk lamp. And maybe new curtains as the ones I have look like they have been hanging here for ten years or so. Plus they are grey cause of dust and it seems they will fall apart if try to wash them. I can’t stop converting it all into possible travels but… I still feel I need those things. And I need to check every day if I can actually get up from my chair without painfully cutting of the roots...

czwartek, 30 maja 2013

Yoani Sanchez


Gdyby cztery lata temu ktoś powiedział mi, że będę mieszkała w Warszawie i ze swojego mieszkania będę miała ledwie dziesięć minut drogi do Empiku, w którym odbędzie się spotkanie z Yoani Sanchez, promującą swoją książkę... Zdziwiłabym się.

Bo nie wiedziałam, że przeprowadzę się akurat tu.

Bo jeszcze nie zanosiło się na wydanie blogu Yoani w formie książkowej – ja dostałam go od niej na płycie CD.

Bo Yoani miała zakaz podróży.

Ale stało się. W poniedziałek, 27 maja 2013 roku w Empiku na Marszałkowskiej Yoani Sanchez opowiadała o swoim blogu i walce z systemem. Wiele rzeczy, które opowiadała pamiętałam z wywiadu, którego udzieliła mi niespodziewanie cztery lata temu w Hawanie, w swoim mieszkaniu na czternastym piętrze paskudnego wieżowca. Przygotowywałam się do tego wywiadu w poprzedzającą noc – jadąc na Kubę nawet nie śniłam, że mogłabym się spotkać z osobą tego formatu. Ale Claudia Cadelo, z którą miałam pierwszy kontakt, postanowiła, że muszę poznać Yoani i kropka. Umówiła nas (byłam z jedną z moich ulupionych podróżniczych partnerek – Kasią) na spotkanie, a Ciro Diaz, jej mąż, wytłumaczył nam jak tam trafić.

Byłam przeziębiona, przerażona i bardzo stremowana.

Pod blok dotarłyśmy za wcześnie. Krążyłyśmy po okolicy, starając się nie zwracać na siebie uwagi. I próbując nie zauważać urzędu kontroli obcokrajowców, który znajdował się naprzeciwko. Drzwi otworzył nam czternastoletni wówczas syn Yoani Sanchez, zupełnie niespeszony widokiem obcych twarzy i łamanym hiszpańskim, którym zapytałam go o mamę. A po chwili do pokoju weszła nieco jeszcze zaspana, najbardziej wpływowa blogerka świata.

Tamto spotkanie, dziwny wywiad, podczas którego ja mówiłam po angielsku, a ona po hiszpańsku, będę pamiętała do końca życia. To jedno z najważniejszych moich przeżyć. I będę o nim opowiadała przy niezliczonych okazjach – nie tylko dlatego, że jestem dumna z tego, że udało mi się ten wywiad przeprowadzić, że byłam w domu kobiety, która zmienia historię swojego kraju, ale również dlatego, że historie, które opisuje na swoim blogu są nadal niezwykle ważne.

Yoani Sanchez pisze o kubańskiej codzienności. Pisze w sosób brutalnie szczery. Nie wykrzykuje haseł, nie składa roszczeń – ot rozlicza swoją codzienność z anormalności. Pomijając już nawet wpływ, jaki ma na swoje otoczenie, jest niezwykle ważnym głosem, który pozwala zrozumieć ludziom z zewnątrz, na czym polega historyczna pomyłka, jaką jest komunizm.

Urodziłam się w Polsce, w roku 1984, dzięki czemu wciąż jeszcze pamiętam świat zza żelaznej kurtyny. Nie doświadczyłam go boleśnie, bo byłam dzieckiem. Kochanym, dopieszczanym i zadbanym. A to, co było dookola mnie zdawało się być naturalne. Moją wizją świata była Polska drugiej połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Musiało minąć wiele lat od przełomu i ja musiałam zobaczyć wiele krajów, by zrozumieć, że moje dzieciństwo nie upływało w normalnym miejscu. Ale dzięki moim doświadczeniom myśląc o Kubie ani przez chwilę nie wachałam się, po której stronie muru się opowiedzieć – po stronie rządowej, czy opozycyjnej. Bo wiedziałam, w jaki sposób fałszuje się obraz tego kraju w oficjalnych przekazach i rozumiałam czym jest strach blokujący głosy tych, którzy znali rzeczywistość. To wszystko było dla mnie oczywiste.

Ale ludzi z tej strony żelaznej kurtyny jest na świecie ograniczona liczba. A pozostali często nie są w stanie nawet wyobrazić sobie, jak wygląda życie w dyktaturze. Porównują kraje socjalistyczne, do kapitalistycznych, ale po prostu bardzo biednych. Nie rozumieją, ze kraje komunistyczne są biedne ze względu na prowadzoną w nich politykę, a nie niedostatek zasobów. I że nie posiadają one warstwy uprzywilejowanej ze względu na bogactwo, do której można dostać się swoją pracą, sprytem i pragnieniem. Nie wiedzą, że w kraju komunistycznym ludzie uprzywilejowani to ci, którzy jak roboty potrafią powtarzać jedynie słuszne hasła i poglądy. Że ludzie wartościowi, chcący się kształcić i rozwijać nie mogą przyczynić się do dobrobytu swojego kraju na przykład dlatego, że myślą inaczej, albo mieli w rodzinie kogoś, kto był władzy niewygodny. Nie rozumieją strachu, który obezwładnia każdego człowieka, który ma odwagę myśleć swoje własne myśli...



Zaledwie tydzień temu moja Kochana Ciocia zaprosiła mnie na spotkanie ze swoją rodziną. Poznałam jej Ciocię, lat pewnie siedemdziesiąt, w której zakochałam się bez pamięci (jakżeż ja chciałabym mieć tyle energii i młodości w sobie, będąc w takim wieku) i córkę Cioci – niezwykle sympatyczną Panią, której mąż jest Amerykaninem i w Stanach mieszkają. I męża już zdecydowanie nie pokochałam. Nie przeszkadzała mi jego niechęć do własnego kraju – polityka zagraniczna USA jest co najmniej dyskusyjna, imperialistyczne praktyki również. Ale żeby robić z Fidela Castro bohatera światowego, który uchronił Kubę przed pazernością Stanów i wprowadził na światłą ścieżkę socjalizmu... To już jest gruba przesada.

Facet podważał każde moje moje słowo. Że uważam, że na Kubie jest źle, bo rozmawiałam tylko z krytykami systemu (jakby łatwo było z takimi porozmawiać...), że krytykuję Fidela, bo nie chcę przyjąć jego dobrych intencji i wizjonerstwa (już chciałam powiedzieć, że dobrymi chęciami to piekło jest co najwyżej wybrukowane), że wszystko widzę czarno, bo... Bo, bo bo...

Bobo. Inaczej berbeć.

Kiedy zaczął mi mówić, ze Fidel jest dobry, ponieważ na Kubie jest najniższy odsetek analfabetów w Ameryce Łacińskiej, parsknęłam śmiechem.

- Dobry Wujek Fidel nauczył ciemnotę czytać, żeby móc jej lektury wybierać i szerzyć polityczną indoktrynację.  – w odpowiedzi zostalam zmierzona spojrzeniem, które mówiło mi, że jestem kosmitką.

Następne było wychwalanie szpitali i edukacji medycznej. Pan widział dwa szpitale, które w latach dziewięćdziesiątych były lepiej wyposażone, niż przeciętny szpital w USA. Zapytałam, kto go oprowadzal po szpitalach i wyspie. Oczywiście rządowi przedstawiciele. Nie było mu jak wytłumaczyć, że widział maleńki wycinek rzeczywistości dla partyjnych funkcjonariuszy. Że przeciętny mieszkaniec musi się zadowolić samym łóżkiem w szpitalu bez lekarzy (bo większość z nich została wysłana na misje do Wenezueli, albo Boliwii), bez pościeli i bez leków. I że to nie jest jak w Bangladeszu, że jak masz pieniądze, to rodzina ci przywiezie pościel i wykupi leki, bo na Kubie apteki sprzedają zioła i jak nie masz znajomości partyjnych albo dostępu do czarnego rynku, to nawet za grube pieniądze nic nie załatwisz.

Ludziom z wolnego świata te absurdy socjalistycznej codzienności w ogóle nie przechodzą przez głowę. Dlatego blog Yoani Sanchez jest ważny nie tylko dla Kubańczyków – ale i dla tych wszystkich, którzy w przywódcach socjalistycznej rewolucji widzą wybawców od kapitaliscztynego zła. Żeby mogli zrozumieć, ze chociaż kapitalizm nie jest wesoły, a demokracja idealna – naprawdę nic lepszego się stworzyć nie da.
Czytajcie zatem blogi kubańskich dysydentów i książkę „Cuba Libre. Notatki z Hawany”. Czytajcie i polecajcie znajomym. Na zdrowie!

Na zakończenie chciałam jeszcze wspomnieć o Claudii Cadelo. Claudia przestała prowadzić swój blog dwa lata temu. Zapytałam o nią Yoani Sanchez i w odpowiedzi usłyszałam, że Claduii zabrakło wsparcia rodziny i bliskich i że jej odwaga została zduszona. Nie chcę nawet myśleć o tym, jak okropne rzeczy ktoś zrobił, by tę wspaniałą, młodą kobietę złamać. Pamiętam Claudię, jej energię, pełne żaru i wiary słowa, jej zapał i wojowniczość… Czytajcie więc też po to, aby nigdy więcej żadnej dziewczynie nie odebrano już błysku z oka.



If four years ago I were told that I would be living in Warsaw and it would be only ten minutes walk to Empik in which there would be a meeting with Yoani Sanchez promoting her book… I’d be rather surprised.

Becuse I didn’t know that I’d move here.

Cause no one was expecting that Yoani’s blog would be published as a book – I got it from her on CD.

Because Yoani was forbidden to travel.

Yet it happened. On Monday, May 27th 2013 in Empik on Marszałkowska Yoani Sanchez was talking about her blog and her struggle with the system. I remembered many of those things from an interview I made with her unexpectedly four years ago in Havana in her flat on the fourteen floor of the ugly block. I was preparing for it during the preceding night because while I was going to Cuba I did not even dream about having a possibility of talking with such a meaningful person. Luckily Claudia Cadelo who I contacted as first person on the island, decided that I have to meet Yoani and that was it. She contacted us (I was there with one of my favorite travel partners – Kasia) and Ciro Diaz, Claudia’s husband explained us how to find the place.

I had a cold, I was scared and frightened.

We reached the block of flats too early. We walked around the neighborhood trying not to be too visible. And trying not to see the office of foreigners’ control which was situated just on the opposite side of the street. The doors were open by a then fourteen years old boy - Yoani’s son. He didn’t seem puzzled with the view of two strange faces and my bad Spanish when I asked him about his mom. And a moment later a still sleepy, most influential blogger in the world entered the room.

That meeting and a strange interview in which I was asking questions in English and was given answers in Spanish – I will remember for the rest of my life. It is one of my most important experiences. And I will keep talking about it on various occasions – not only because I am proud of it or because I managed to talk to her and even because I visited the house of the woman who keeps changing the history of her country but mostly because the stories she describes at her blog are still extremely important.

Yoani Sanchez writes about Cuban everyday life. And she writes with a brutal honesty. She does not scream out any slogans or voice any claims – she simply settles her everyday life for its abnormality. Even if we forget her impact on her own surrounding – she is still an extremely important voice which lets the people from outside Cuba understand what kind of historical mistake communism is.

I was born in Poland in the years 1984 thanks to which I still remember the world from behind the iron curtain. I did not experience it painfully as I was just a child. A loved, taken care of child. And what was around me felt simply very natural. Many years had to pass since the break and I had to see many countries to understand that my childhood was not spent in a normal place. But thanks to my experiences when started thinking of Cuba I had never hesitated to which side of the wall I shall choose – the governmental or oppositional. Because I knew exactly how the official media manipulate the vision of this country and I understood the fear blocking the voices of those who knew the reality. It was quite obvious to me.

But the number of people from behind the iron curtain in the world is limited. And most of the time all the others cannot even imagine what the life in dictatorship looks like. They compare countries which are communistic and those simply very poor. They do not understand that usually the poverty in communist countries is not a result of a shortage of some resources but simply a result of politics. Those countries do not have a wealthy class to which one can get by hard work, cleverness and wanting. They do not know that in a communist country privileged people are those who can change themselves into robots repeating the only right slogans and views. That brilliant people who want to educate and develop themselves cannot help their country because of e.g. different thinking or having in a family a person who was brave enough to think his or her own thoughts…



Just a week ago my lovely aunt invited me to the meeting with her family. I met her aunt, probably seventy or so years old in whom I fell in love with from the first sight (I’d do anything to have such an energy and youth in myself in her age). I also met this woman’s daughter – very nice person married to an American and living in States. And with the husband I most definitely did not fall in love with. I couldn’t be bothered with his antipathy towards his own country as US foreign policy is at least discussible same as imperialistic practices. But to make out of Fidel Castro a world hero who saved Cuba from US greediness and led his country on the enlighten pave of socialism… That is way too much…

The guy contested my every word. That I was thinking that Cuba’s situation is bad because I only talked to the critics of the system (like if it was so easy to speak to them…), that I criticize Fidel because I do not want to accept his good intentions and visions (I was about to say that hell is paved with good intentions) that I see all in black, cause… Because, because, because…

When he started saying that Fidel is so good because Cuba has the lowest number of illiterate people in the whole Latin America I burst out with laughter.

- Good Uncle Fidel taught them to read to get the chance to choose their reading and spread political indoctrination. – as an answer I received a look telling me that I am an alien.

What followed was praising of hospitals and medical education. Guy saw two hospitals in the nineties which were better equipped that regular hospitals in US at that time. I asked him who showed him around those places. Naturally those were governmental representatives. It was impossible to explain him that he saw just a very small fragment of the reality accessible only for functionaries of the party. And that a normal citizen can only get a bed in a hospital without doctors (because most of them were send for missions in Venezuela or Bolivia), without sheets or medicines. And that unlike in Bangladesh where if you at least have money, the family can bring you sheets and buy medicines. Because in Cuba drug stores sell only herbs and even if own a fortune (which is more than rare) without the access to the black market or friends from the party you are not able to get anything.

People from the free world simply cannot process the absurd of socialistic reality. And that is why Yoani Sanchez’ blog is so important and not only for Cubans but also for those who in the leaders of communistic revolution see the rescuers from the capitalistic evil. To let them understand that although capitalism is not the best and democracy is not ideal – it is really not possible to create anything better.

So read the blogs of Cuban dissidents and the book „Cuba Libre. Notes from Havana”. Read it and pass it to your friends. Let it bless you!

In the end I wanted to mention Claudia Cadelo. Claudia stopped writing her blog two years ago. I asked Yoani Sanchez about her and I was answered that Claudia did not get enough family support and her bravery was stifled. I do not even want to imagine what someone must have done to break this amazing young woman. I remember Claudia very well – her energy, her words full of fire and faith, her eagerness and bravery… So read also to stop people from taking the light off another girl’s eyes. 




sobota, 15 września 2012

Ucieczka do kina „Wolność”/Escape to the „Freedom” cinema



Z kina zwiać się w tej chwili nie da. Można zwiać do kina. A nawet nie tyle do kina, co przede wszystkim na film – będzie nosił tytuł „azjatyckie perypetie przygłupiej masochistki”. Streszczenie i recenzja każdej pojedynczej sceny pojawi się nie gdzie indziej, jak właśnie tu.
Przez ostatni tydzień trwały celebracje. Po pierwsze przeprowadzki – mieszkamy teraz w kamienicy z sufitami na wysokości prawie czterech metrów. Dziwny wpływ ma na mnie to mieszkanie. Muzyczny. Wpływ – w sensie. Ta gigantyczna kubatura (odziedziczyłam porządne głośniki po właścicielu) pozwala na słuchanie li tylko i wyłącznie opery. Tudzież muzyki klasycznej, ale tylko tej potężnej i nie kiczowatej. Z powodu braku miejsca na kicz – odpada Wagner. Z powodu braku miejsca na wszystko, co nie jest potężne – odpada Mozart. W ogóle wszystko, co związane z językiem niemieckim chwilowo odpada, bo ten nie podoba mi się bardziej niż zazwyczaj. I to z kilku powodów. No – to nagrzałam atmosferę i sobie teraz uprzejmie zamilknę.
Drugi powód celebracji jest nieco bardziej prozaiczny. Zakończyłam pracę numer cztery. Za tydzień będę już pracowała tylko w dwóch miejscach. A za dwa i pół w ogóle pracę będę miała w nosie, żeby nie powiedzieć, że na trzy miesiące upchnę ją jeszcze głębiej w pewnych ciemnych otworach fizjologicznych. I nareszcie mam czas oddychać. I podrapać się po dupie, którą ostatnio pięknie zapuściłam – z braku ruchu i przyjemności, jaką daje gotowanie…
No… To z okazji celebracji opowiem wam, jak wyglądała rozmowa o urlopie z moją szefową, bo tego kwiatka jeszcze nie słyszeliście (no bo i jak, skoro od dwóch miesięcy nie napisałam prawie słowa? Poza tym jeszcze taki kwiatek chyba nie powstał, którego dałoby się usłyszeć, ale pierdolę dziś stylistyczną kurtuazję).
Akcja dzieje się rano. Świeci sobie słoneczko, ptaszki ćwierkają, lekki wiaterek sobie skądś dokądś popierdziela. A ja idę do szefowej.
- Pani M. sprawa jest… Ale tak mi jakoś przez gardło, no nie tego…
- Co narozrabiałaś i ile mnie to będzie kosztować?
- O ile mi wiadomo, to nie dość, że nic, to jeszcze Pani zaoszczędzi.
- To mnie zainteresowałaś… Siadaj dziecię marnotrawne.
- Bo ja to bym tak chciała… No chciałabym, chciała.. Na urlop znaczy się bym chciała.
- No to masz wpisany, w październiku. A co, spieszy ci się?
- Pośpiechu to nie ma, ale na dłużej bym chciała.
- Na dłużej to znaczy, na ile? Pół roku? Rok?
- Nie no, tylko trzy miesiące.
- No to jedź. A dokąd jedziesz?
- A no do Bangladeszu Pani M.
- To weź mnie zabierz ze sobą, co?
I tak dalej w tym tonie pogawędziłyśmy jeszcze może ze dwie minuty. Ma ktoś zajebistszą szefową? No śpiewać ptaszki wy moje. Nie, nie ma nikt lepszej. Taką to tylko ja mam. I nie zawaham się użyć…
I tak za dwa i pół tygodnia będę się za te swoje grzechy smażyć w islamskim piekle. A potem odetchnę już nieco bliżej cywilizacji. A o koncercie GB też kiedyś napiszę – pewnie, jak mi się jakiś kolejny przydarzy…
A tymczasem powracam do marnego zachwytu nad codziennością. Jadę właśnie do Gdyni. Na dworcu autobusowym młody, na oko trzydziestoletni facet rozklejał dziś ogłoszenia o tym, że niedawno dostał jakieś prochy, został po tych prochach zgwałcony, a nagranie poszło do sieci. Prosił o pomoc przy szukaniu wszystkiego, co wylądowało online. (Strach się bać?)
Z mniej przyziemnych tematów – oglądałam przed chwilą kolejny koreański dramat z mojej listy – rzecz jasna, jak to w „Artystycznym Kinie Azjatyckim” – z odpowiednią ilością „momentów”. A obok mnie siedział gość i czytał sobie o nieskończoności boga. Chrząkał tak głośno i często, że dla dobra współpasażerów zmieniłam repertuar… ot uroki transportu publicznego w dobie wszechobecnej techniki…


Right now it’s hard to escape from the cinema. It only seems possible to escape inside. Even more – to escape for  a movie which is going to be untitled “Asian story of a dumb masochist”. The shortcut and review of  each and every scene will be published nowhere else but here.
During the whole last week I’ve been celebrating. Firstly – because of the fact that we moved. Right now we live in an old building with ceiling almost four meters high. This apartment has a weird influence on me. Musical influence. This giant space (I inherited damn good speakers after the owner) allows me only to listen opera. Along with classical music but only the monumental and non-kitsch one. Because of no space for kitsch – Wagner ain’t allowed in. because of the luck of space for anything non-monumental – Mozart ain’t allowed in. Basically anything connected with la lingua alemána  is temporarily forbidden because I dislike this language more than usual. For quite a few reasons. Ok – so I heated the atmosphere up and will shut myself up in all the right moment.
The second reason for celebration is way more prosaic. I finished the job no 4. In a week I will be working only in two places at the time. And in two and a half weeks I will be forget about the fact that I have any job at all. Finally I have time to breathe. And scratch my ass (which is getting bigger and bigger again) whenever I feel like it.
So… As for celebration I will tell you guys about the conversation I had with my boss about my vacations. This story you haven’t heard yet (not that I gave you any chance with me not writing a word for almost two months).
The action takes place in the morning. The sun is shining, birds are singing, the wind is slowly blowing. And I am going to my boss.
- Mrs. M. there is something i need to talk to you about. But somehow it ain’t that very easy.
- What is it that you messed up and how much Is that going to cost me?
- For as much as I know not only it will not cost you a cent but also you might be able to save up.
- You have my full attention. Take a seat kiddo.
- Because I wish… Oh I wish, I wish… I wish I could go for vacations.
- And if I remember well you have vacations planned for October. Or maybe you are in a hurry?
- No, there is no hurry. But a need for some more time exists.
- More time meaning what? Half a year? A year?
- Oh no, I wouldn’t dare… Just three months.
- Ok. So go. But where are u gong?
- To Bangladesh Mrs. M.
- So take me with you dear. Will you?
And so we continued for another minute of two. So does any of you have a more fucking fabulous boss? Tell me sweethearts. No. None of you have a better boss. Only I have one. And will not be afraid to use this fact…
And so in two and a half weeks I will be burning in Islamic hell for my sins. And then will have time to catch some air somewhere closer to the civilization. And about GB concert I will also write one – probably after the next one I will go to.
And in the meantime I shall get back to doubtful enjoying of the reality. I am on the bus to Gdynia. At the station a young guy was hanging posters saying that he was given some medicaments, raped and recorded. The tape naturally went online. He was asking for help in finding all published materials.
From slightly lighter topics – a moment ago I was watching another Korean drama from my list – with (as it has to be in “Artistic Asian Cinematography) a right amount of sex scenes. And next to me was seating a guy reading about the Infinity of God. He was meaningfully “coughing” so often and loud that I had to change the movie. Just a “taste” of public transport in the era of surrounding technique… 


wtorek, 26 czerwca 2012

Zawieście czerwone latarnie/Raise The Red Lanterns



„Zawieście czerwone latarnie” to historia kobiety powoli popadającej w obłęd. Dzień po dniu tracącej zmysły. Najmłodsza, czwarta  żona dojrzałego zamożnego mężczyzny wariuje z samotności w wielkim domu wypełnionym niechętnymi jej ludźmi. Nie może jej pomóc nawet najstarszy syn męża, który na jej nieszczęście jest gejem.
Młodej kobiecie brak jest uwagi, seksu – wszystkiego tego, czego potrzeba ludzkiej istocie do życia w momencie, gdy zapewnione ma konieczne do biologicznego przetrwania minimum. Chociaż jeśli wziąć pod uwagę piramidę potrzeb Masłowa, to seks wciąż należy do najniższego, podstawowego poziomu, czyli poziomu biologicznego przetrwania właśnie.
Ale przecież nie o potrzebach miało być. Te muszą zaspokoić się same.
Film pod tym tytułem, w reżyserii Yimou Zhanga widziałam wiele lat temu, jeszcze jako uczennica szkoły podstawowej – miałam chyba 13, może 14 lat. Był nagrodą od miesięcznika „Film”. Wtedy jeszcze można było pocztą przysyła do redakcji recenzje filmów i te najlepsze ukazywały się drukiem na ostatnich stronach magazynu. „Zawieście czerwone latarnie” dostałam w nagrodę za recenzję dokumentu „Hype – Zadyma” o fenomenie ruchu grunge’owego w USA.
Sama nie wiedziałam wtedy z czego bardziej się cieszę – z tego, że oto po raz pierwszy w moim bardzo krótkim jeszcze wtedy życiu, mój własny tekst ukazał się drukiem, czy z tego, że właśnie ten film na kasecie VHS dostałam w nagrodę (ach te piękne czasy, gdy magnetowid w domu jeszcze działał i dało się go podłączyć do telewizora). Wrażenie było olbrzymie. I chociaż nie byłabym w stanie powtórzyć choćby zarysu fabuły, gdyby nie przypadek z zeszłego tygodnia, to jednak do dziś wspominam go jako jeden z najważniejszych filmów, które widziałam. Przez wiele lat wymieniałam go jako mój absolutnie ulubiony. To przez ten film pierwszy raz zainteresowałam się kinem azjatyckim i później, podążając za reżyserami tzw. „chińskiej piątej generacji”, dotarłam do dzieł Wong Kar Waia.


W zeszłym tygodniu, czy może dwa tygodnie temu, albo może jeszcze wcześniej, przechodziłam koło składu tanich książek. Akurat skończyłam pozycję wypożyczoną z biblioteki, więc postanowiłam za sumę nie przekraczającą ośmiu złotych kupić coś na dalszą drogę – dzięki przebudowom w centrum Warszawy, czekało mnie dobre pół godziny stania w korku w dusznym autobusie. Wydałam dziewięć złotych. A w korku stałam czterdzieści minut. A kupiłam zbiór opowiadań Su Tonga, zatytułowany „Zawieście czerwone latarnie…”
Zabawne, jaka jest symbolika czerwonych latarni w Europie i w Chinach. Na kontynencie, z niewiadomych przyczyn zwanym starym, ich symbolika jest oczywista. Fakt, że w Polsce rzadkie są ogólnie wszystkim znane i „oznakowane” dzielnice czerwonych latarni wynika prawdopodobnie tylko z faktu, że przeszliśmy 50 lat w teorii bardzo pruderyjnej historii. W Chinach natomiast, choć odpowiednie dzielnice są dość powszechne – same czerwone latarnie znaczą coś o wiele innego  - są symbolem szczęścia i wieszane są, poza Nowym Rokiem, również z okazji zaślubin. Ale czy od tradycyjnego małżeństwa do prostytucji droga jest rzeczywiście aż taka daleka?
Niemniej jednak, czerwone latarnie zawisły w Warszawie. Oczywiście w Łazienkach. I będą wisiały już tylko do soboty, co oznacza, że jeśli się w tym tygodniu nie zbiorę chociaż raz wieczorem (w tzw. międzyczasie najlepiej) to już ich świecących nie ujrzę…
WIĘCEJ ZDJĘĆ


„Raise The Red Lanterns” is a story of a woman slowly turning mad. Day after day she loses her senses. The youngest, fourth wife of a rich old man is going crazy because of solitude in a huge house full of malevolent people. No one can help her – even the oldest son of her husband who unfortunately for her turns out to be gay.
Young woman lacks attention and sex – everything that is needed by a human being at the moment when all basic biological needs are taken care of. Though if we take into consideration the Maslov’s pyramid of human needs – sex still is one the most basic needs.
Still – not about Leeds it was supposed to be. These have to take care of themselves.
I saw the movie “Raise The Red Lanterns” directed by Yimou Zhang many years ago when I was still a primary school student. I was 13, maybe 14 years old. It was a prize from the magazine “Film”. Back then it was common for readers to send the reviews written by them to the redaction via post – and those best were chosen and published at last pages every month. “Raise The Red lanterns” was a prize for my review of the documentary “Hype!” about the phenomenon of grunge in USA.
Back then I wasn’t to decide which made me more happy – the fact that for the first time in my back then still very short life I had my own text published or that the prize was this particular movie on the VHS tape (good old time when the VHS player could still be plugged to the TV and it all worked). The impression was huge. And although if it wasn’t for some event from a week or two before – I wouldn’t be able to repeat even main pints of the story, I still call this movie one of the most important that I’ve ever seen. For many years I was listing it at the very top of my absolutely favorites. It’s because of this movie that I started being crazy about Asian cinema and later on, following the releases of the directors from the so-called “Chinese Fifth Generation”, I discovered Wong Kar Wai.


Approximately a week ago or maybe even earlier I was passing by a store with cheap books. A moment or two before I had just finished a book I borrowed from the library so I decided to spend no more than 8 PLN on something for the rest of my way – and thanks to the repair works in the canter of Warsaw I was facing another half an hour on the bus. I spent 9 PLN and stand in the traffic jam for 40 minutes. And I bought the collection of short stories by Su Tong entitled of course “Raise The Red Lanterns”…
Funny how the symbolism of red lanterns is different In Europe and China. At the continent called for no obvious reason “old continent” their meaning is wildly known. The fact that Poland rather does not have common and labeled red lantern districts is just a result of our 50 years long, officially prudish history. In China however – although these districts are rather popular – red lanterns themselves have completely different meaning. They’re a symbol of happiness and are raised for both – New Year and weddings. But is the difference between the traditional marriage and prostitution really so big?
Nevertheless red lanterns were raised in Warsaw. In Łazienki naturally. And they will hung there only until Saturday which means that if I do not find a free evening this week (best would be in the so-called meantime) – I will never see them shine…
MORE PICTURES


poniedziałek, 25 czerwca 2012

Wandering the streets of Warsaw - part 3



Dzisiaj trudno będzie mi pisać o włóczeniu się "ulicami" Warszawy, bo ten wpis jest ściśle tematyczny i poświęcony mojemu absolutnie ulubionemu miejscu w Warszawie - Łazienkom.
Zapytalibyście zapewne o przyczynę tej mojej dziwniej namiętności - otóż jest bardzo prosta - przy samych łazienkach pracuję. Przez Łazienki przechodzę idąc do pracy. Koło Łazienek z pracy wracam.


Przez Łazienki mogę przejść idąc na pocztę. Przez Łazienki przebiegam idąc biura jednego z naszych klientów. W Łazienkach czasem siadam na minutę - dwie, żeby zjeść drugie śniadanie.
Tu uciekam przed natrętnymi wiewiórkami, które znalazły sobie we mnie przyjaciółkę. Tu słucham krzyków pawi. Tu spiesząc się w deszczu do biura płoszę sarny.
I na piwo też tu mam najbliżej...
Dzięki temu, że byłyśmy tam razem z Adą - poszłyśmy dalej niż ja sama docieram zazwyczaj :D
WIĘCEJ ZDJĘĆ


Today it would be hard to write about wandering the "streets" of Warsaw because this post has it's stricly limited topic and is dedicated to my absolutely favourite place in Warsaw - Royal Museum of Łazienki.
You shall ask for the reasons of this specific passion - which are actually really simple - I work just next to it.  I go trough Łazienki on my way to work. Next to them I come back from work.


Through them I walk when I go to one of our client's office. There I seat sometimes for a minute or two to eat my second breakfest.
Here I escape crazy squirls which found a friend in me. Here I listen to peacocks' screams. Here I scary off the deers while harrying to my office.
And here is the closest location for grabbing a beer...
Thanks to the fact that I was with Ada - we managed to find places where I hadn't been before...
MORE PICTURES

niedziela, 24 czerwca 2012

Wandering the streets of Warsaw - part 2


Cisza zapadła.
Nie, nie lenię się, po prostu naprawdę mam czas wyładowany do granic i dlatego ciężko blogować. "Międzyczasu" brak...
Dlatego kolejny to będzie post "obrazkowy", którym odeślę Was do nienowego, ale wciąż odnawianego ALBUMU  poświęconego sztuce miejskiej. Warszawa jest bowiem nie mniejszą kopalnią graffiti, czy "malarstwa szablonowego" niż Barcelona.
Szczególne dla mnie "zagłębia" to okolice Rozbratu, galerii "Zachęta", pawilony przy Nowym Świecie... Perełki można odkryć wszędzie.


Silence.
No, I am not lazy, just simply truly busy with my life which makes it hard for me to blog. I lack the "meantime".
That is why I am gonna serve you another "picture" post, with which I am gonna send you back to the ALBUM which is not new but regularly refreshed and dedicated to the urban art. The reason is simple - Warsaw is as big a "mine" of graffiti and stencil painitng as Barcelona.
Most interesting places for me are: surroundings of Rozbrat street, the "Zachęta" gallery, pavilions next to Nowy Świat...
But rare pearl might be discovered everywhere.


poniedziałek, 18 czerwca 2012

Wandering the streets of Warsaw - part 1


Rozleniwiłam się. Dzisiejszy post to będą zdjęcia i tylko zdjęcia.
Przyjechała do nas Ada. I jak zawsze z Adą - uderzyłyśmy w miasto. Na piechotę. Leczę odciski, ale zdjęć jest mnóstwo - oto pierwsza partia tematyczna. A tu: ALBUM

I got lazy. So today post is all about pictures and only pictures.
Ada came to visit us. And as it always happens with Ada - we hit the pavements of Warsaw. Now I gotta heal my feet but pictures are plenty - and here you go with the first part. And here is the ALBUM.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Kopciuszek nie w 3D (znaczy-trzeźwy) / Cinderella not in 3D



Baletu na scenie nie oglądałam daaaawno… Oj dawno. Nie przyznam się nawet jak dawno. I może to był jeden z impulsów. A może czas nie odgrywał żadnej roli.
W piątek wieczorem poszłam na swój tradycyjny wieczorny spacer (jednak po Warszawie raczej nocą nie biegam). Różne widoczki mi się po drodze podobały – a to kot pod blokiem, a to ciemna zieleń wieczornego parku. Ale najbardziej mi się w oczy rzucił wiszący na pobliskim przystanku plakat. Plakat „Kopciuszka” do muzyki Prokofiewa. A Prokofiew budzi we mnie same pozytywne skojarzenia – często słuchałam go podczas moich spacerów dziennych po Barcelonie. Ale plakat – puenta w plastikowej torbie na dowody rzeczowe. Genialne w swej prostocie. Nowoczesne. Doskonałe. I dużo ciekawsze od plakatu „Kopciuszka” w 3D, który sprawia wrażenie, jakby jego twórca był w 3D narąbany…
Wróciłam do domu. Odszukałam plakat w Internecie. Pokazałam bratu. Piętnaście minut później byliśmy już szczęśliwymi posiadaczami rezerwacji.
Trzeba przyznać, że Teatr Wielki / Opera Narodowa w Warszawie ma doskonałych grafików. Wszystko – od repertuaru po plakaty – zachwyca prostotą pomysłu, projektu i wykonania. Graficzne materiały promocyjne na długo pozostają w pamięci, są charakterystyczne i łatwo rozpoznawalne. I doskonale wprowadzają w błąd…
Spodziewaliśmy się współczesnego nowatorskiego widowiska, z zaskakującymi dekoracjami, kostiumami  à la dyskoteka w centrum Nowego Jorku, fajerwerkami i wodotryskiem. Otrzymaliśmy za to w pełni dosłowną klasykę. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmieniła się moja wrażliwość. Schemat odbioru. Potrzeba bombardowania wzroku…
Doskonałość techniczna i sprawność oraz gracja tancerzy zachwycały. Ale ja wciąż czekałam na przyspieszenie tempa. Na element zaskoczenia. Coraz trudniej jest mi po prostu wczuć się w opowieść. Mogę obejrzeć niespieszny film pod warunkiem, że będzie miał świetne zdjęcia, ale… Krew zdaje się pulsować szybciej niż zmieniają się obrazy… Odwykłam.


I haven’t watched an on stage ballet for a veeeery long time. I will not admit how long. But maybe it was one of the factors that created an impulse. Or maybe time had nothing do to with it.
Friday afternoon I went for my “traditional” walk (I don’t happen to wander the streets of Warsaw by night). I liked a few sights – like a cat under the block of flats or the deep dark green of the park. But what really caught my eye – was a poster. The poster for “Cinderella” – a ballet to the music by Prokofiev. I have positive associations with his music – I often had listened to him while my day walks in Barcelona. The poster showed a ballet shoe in a bag for material evidence. Simple. Modern. Perfect. The poster was way more interesting than the one for “Cinderella in 3D”.
I got back home. Searched for the picture on the internet. Showed it to my brother. Fifteen minutes later we were happy owners of the reservation for two tickets.
I need to admit that the Grand Theatre / National Opera has really great graphic designers. Everything – starting with repertoire and ending with posters – is amazingly simple in the form and design. Graphic promotional materials stay in memory for a long time, they’re characteristic and easy to identify. And they leave perfectly false impression…
We were expecting a modern, innovative spectacle with surprising decorations and costumes à la New York discotheque, fireworks and fountain. But what we received was a literal classic. I realized how much my sensitivity has changed. My reception. The need of sight bombing…
Technical precision, grace and dexterity of dancers was amazing. But all the time I was waiting for the tempo to raise. For some element of surprise. It’s becoming more and more difficult for me to just watch the story. I can watch a slow movie but only if it’s beautifully shot. The blood seems to go faster than the pictures are changing. I went out of the habit…

piątek, 8 czerwca 2012

Boże Ciało (i fiut Stalina zza komina) / Corpus Christi (and Stalin's dick fomr behind the chimney)


Dobra, zapytacie, co „stara” ateistka robi najlepszego opisując na swoim blogu bardzo w Polsce znane, katolickie święto. Ano, dokumentuje je. Tym bardziej, że obchody trudno przegapić – procesja przechodziła pod moimi oknami i to z nich (a dokładniej – z kuchni) robiłam zdjęcia.
Jeżdżąc po świecie często staram się dokumentować różnego rodzaju uroczystości – czy to państwowe, czy to religijne w różnych krajach. A własne? Przegapiam. Jeżeli mam choćby próbować opisywać życie miasta, w którym przyszło mi mieszkać – staram się w miarę możliwości – niczego nie omijać. EURO też pewnie zasłuży na choćby jeden post…


Dla tych, którzy mówią po polsku, więc zapewne w Polsce mieszkają, a tradycji nie znają, bądź nie rozumieją – krótki fragment z Wikipedii (nie kopiowałam całego artykułu – chętni wiedzą, gdzie szukać):
Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej (w formie nadzwyczajnej rytu rzymskiego: Święto Najświętszego Ciała Chrystusa (Festum Sanctissimi Corporis Christi), potocznie zwana także Świętem Ciała i Krwi Pańskiej, a w tradycji ludowej: Boże Ciało) – w Kościele katolickim uroczystość liturgiczna ku czci Najświętszego Sakramentu, święto nakazane.


Wierni szczególnie wspominają Ostatnią Wieczerzę i Przeistoczenie chleba i wina w Ciało i Krew Jezusa Chrystusa. Pamiątkę tego wydarzenia Kościół katolicki obchodzi także w Wielki Czwartek, wtedy jednak rozpamiętuje się również Mękę Jezusa Chrystusa, uroczystość Bożego Ciała natomiast ma charakter dziękczynny i radosny. W Polsce obchodzi się ją w czwartek po Uroczystości Trójcy Świętej, a więc jest to święto ruchome, wypadające zawsze 60 dni po Wielkanocy. Najwcześniej może przypaść 21 maja, najpóźniej 24 czerwca. W niektórych krajach przenoszone jest na kolejną niedzielę.
(…)
W Polsce obchody uroczystości wiążą się z procesją z Najświętszym Sakramentem po ulicach parafii. Procesja zatrzymuje się kolejno przy czterech ołtarzach, przy których czytane są związane tematycznie z Eucharystią fragmenty czterech Ewangelii.
Więcej zdjęć

Filmik na dole


You May ask what the „old” atheist is doing writing in her blog about the very well know in Poland, Christian holiday. Well… She’s making a coverage. Mostly because it would be hard to miss the celebration – procession was passing by straight under my windows from which I took the pictures (from the kitchen to be more exact).
Going around the world I often try to cover all kinds of celebrations – both national and religious. And in my own country? I usually miss it as the obvious. Still – if I want at least try to document the life of the city I chose to live in,  I need to – if possible – not omit anything. Even EURO 2012 will probably have at least one post…


For those who do not know this tradition or are not familiar with it or do not understand what it all is about – I quote a short part of Wikipedia (not the whole article – those interested know where to find more information…):
The Feast of Corpus Christi (Latin for Body of Christ) is a Latin Rite liturgical solemnity celebrating the tradition and belief in the physical body and blood of Jesus Christ and his Real Presence in the Eucharist.
In the present Roman Missal, the feast is designated the solemnity of The Most Holy Body and Blood of Christ.[1] It is also celebrated in some Anglican, Lutheran and Old Catholic Churches who hold similar beliefs regarding the Real Presence.


The feast is liturgically celebrated either on the Thursday after Trinity Sunday or, "where the Solemnity of the Most Holy Body and Blood of Christ is not a Holy Day of Obligation, it is assigned to the Sunday after the Most Holy Trinity as its proper day".  At the end of Holy Mass, there is often a procession of the Blessed Sacrament, generally displayed in a monstrance. The procession is followed byBenediction of the Blessed Sacrament.
A notable Eucharistic procession is that presided over by the Pope each year in Rome, where it begins at the Archbasilica of St. John Lateran and makes its way to the Basilica of Saint Mary Major, where it concludes with Benediction of the Blessed Sacrament.

And a movie:


niedziela, 3 czerwca 2012

Cui Jian, korzenie i piła / Cui Jian, roots and a saw



Moja pasja do kina azjatyckiego jest, jak sądzę, powszechnie znana. Przynajmniej moim przyjaciołom i czytelnikom tego bloga. To przez filmy made In Hong Kong, China, Japan, South Korea etc. zapałałam miłością do ostatniego niezalodzonego kontynentu, którego jeszcze nie odwiedziłam. Do miejsca, które nieustająco mnie fascynuje, przyciąga i hipnotyzuje. Momentami zastanawiam się, czy to na pewno dobry pomysł, aby tam wreszcie pojechać, jeżeli w mojej głowie wszystkie te miejsca są już tak wyraźne, jakbym je wiele razy zwiedziła. Pocieszam się faktem, że pomimo, iż swoje w życiu zobaczyłam, wyobraźnią jeszcze nigdy nie przegoniłam rzeczywistości i to zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym sensie.
Pasja do kina zabiła też w pewnym sensie (na szczęście nie trwale) miłość do literatury pięknej. Beletrystykę w bibliotekach omijam ostatnio szerokim łukiem, skupiając się na literaturze popularno-naukowej i książkach historycznych (oczywiście przede wszystkim dotyczących Bangladeszu). Tylko czasem, gdy potrzebuję odpoczynku od wysiłku intelektualnego również w środkach komunikacji miejskiej, a nie czytać nie chcę, pożyczam jakąś powieść. Mam jednak problem z wyborem – brak mi klucza, zainteresowania konkretnymi powieściami. Konkretnymi autorami.
Przez krótką chwilę mile zaskoczyła mnie polska autorka Grażyna Plebanek. Połknęłam wszystko, co było w naszej bibliotece pod domem. Ale jak pozycje się skończyły, zabrakło mi pomysłu. Kręciłam się bez żadnego konkretnego celu między półkami, aż kierowana znajomymi pasjami, przystanęłam pod króciutkim działem z literaturą chińską. Książkę wybrałam odruchowo – była żarówiasto-różowa, czyli zapewne współczesna, a z powieściami liczącymi sobie lat więcej niż ja jestem ostatnio na bakier. Była to powieść „Panda sex” chińskiej pisarki Mian Mian. Spodobała mi się na tyle, że sięgnęłam po kolejną , choć chronologicznie wcześniejszą – „Cukiereczki”. Nie, jeszcze jej nie skończyłam. Nie, skończę jej dzisiaj. Ani jutro. Bo w pewnym momencie stała się dla mnie za trudna. Za bliska, za osobista, za bardzo „wróżebna”, by nie powiedzieć „złowróżbna”. Ale nie o moich podobieństwach do bohaterki Mian Mian miało być. Najważniejsze, że słucha ona muzyki, którą postanowiłam sprawdzić. I tak trafiłam na Cui Jiana.
„Power of the powerless” to płyta pochodząca z nie mam pojęcia, którego roku. Nie rozumiem tytułów piosenek, ani rzecz jasna słów. Mandaryński chyba ciężko zaśpiewać. Po mandaryńsku się skanduje. Do rytmu muzyki, która w pierwszym momencie zabrzmiała dla mnie jak kakofonia. Dużo różnych głośnych dźwięków na styku rocka, tradycyjnej muzyki chińskiej, hałasu… Nie mogę przestać jej słuchać. Jak kiedyś „Rock para las masa (Carnicas)” Porno Para Ricardo. Jak „Gypsy Punks – Underdog World Strike” i „Super Taranta” Gogol Bordello. Albo L7. Będzie mi Cui Jian grał w słuchawkach jeszcze wiele miesięcy…
Nie wiem jakie są związku rytmu z neuronami. Nie wiem jaki jest wpływ muzyki na pamięć i świadomość. Wiem co najwyżej jaki jest wpływ wiecznego trzymania słuchawek na uszach – w wieku lat dwudziestu siedmiu co chwila powtarza się „proszę?!”. Ale Cui Jian swoją muzyką, która wprawia mnie jakby w lekki trans i unosi kilka centymetrów nad ziemię i to nie na skrzydłach radosnego uniesienia, ale buntu i złości, przypomniał mi, że czas użyć piły.
Zapuściłam korzenie. Jeszcze nie głębokie. Ale trzymające na tyle mocno, by czas było je odciąć. W Warszawie mieszkam zaledwie osiem miesięcy. To tyle, co nic. To tak krótko. Ale to tak strasznie długo. W pracy, która męczy monotonnością. W mieście, którego nie mam czasu porządnie zwiedzić. W mieście, które nie chce stać mi się bliższe i wciąż straszy mundurami podobnych sobie ludzi. Plemię garniturów. Plemię zbuntowanych. Plemię hipsterów. Plemię szaraczków. Plemię nastolatków. Plemion jest kilka, ale wszystkie bardzo zdyscyplinowane.
Zapuściłam korzenie w mieście, w którym nie mogę w piżamie pójść do sklepu rano, żeby klientka stojąca za mną w kolejce nie straszyła mną kilkuletniej córki. Może gdybym mieszkała w innej dzielnicy… W innym miejscu. Może czułabym się bardziej u siebie… Może Azja nie wołałaby za mną „nie chcesz mieszkać tam, chcesz mieszkać tu, łap piłę, łopatę i karczuj maleńka!”
Plan zawiera w sobie trzy miesiące. Za mało na zapuszczenie nowych korzeni. Za mało na to, by otrząsnąć się z wrażenia nowości. Za mało, żeby zdążyć zatęsknić. I co będzie kiedy wrócę do mojej dziury w ziemi?
Wiem tylko, że jeżeli jednak spróbuję być rozsądna i zostanę, zacznę „wydeptywać ścieżkę kariery” – za kilka miesięcy wdrapię się na szczyt Pałacu Kultury i zacznę wyć. Albo sprawdzę jak to jest uprawiać bungie jumping bez liny. Piła sama już wypada z kieszeni, wyciąga ją chyba grawitacja…
Wiem, że nudzę z tym powtarzaniem, „jak ja bym chciała być w drodze”, kiedy tylko w niej nie jestem, czyli wciąż, niestety, przez większość czasu. Ale te momenty, jak teraz, gdy autokar, którym jadę do trójmiasta, na jutrzejszą prezentację w Pucku, wyprzedza trzy ciężarówki na raz tuż przed zakrętem… One uzależniają. Tak samo jak nowe widoki z okien autokarów, autobusów, samochodów, samolotów… Z pokładów.
Nie palę. Piję wciąż rozsądnie, przynajmniej na razie, ale wiem, kiedy jedno i drugie ciągnie. Tak samo jak wiem, jak to jest w zimowe wieczory, kiedy płaczę skulona na podłodze, bo nie mogę ot tak wsiąść w pociąg do Przemyśla, żeby kolejnego dnia przekroczyć granicę. Bo nie mam pieniędzy, albo mam zobowiązania. Bo na każdy wyjazd muszę czekać, zbierać, przygotowywać… Któregoś wieczoru wyłam już tak bardzo, że stwierdziłam, że nie dam już dłużej rady. Spakowałam plecak, sprawdziłam pociągi i już miałam wychodzić z domu, żeby pojechać na dworzec, kiedy zorientowałam się, że mój paszport został w Gdyni. Nie wiem dlaczego zawsze chcę uciekać przez Przemyśl, zawsze na wschód. Ale wiem, jak to jest, kiedy odmawiam niektórym znajomym wyjazdu, wyjścia, wypadu, bo zawsze jest jakiś ważniejszy cel oddalony o odpowiednią ilość kilometrów. Bywa, że to jest droga przez mękę. I wiem, że moment odlotu będzie krótki i pozostawi po sobie tylko większą pustkę, którą coraz trudniej będzie przetrzymać, przeczekać do kolejnego wyjazdu…
Ta książka o której pisałam. „Panda sex”. Nie zacytuję dokładnie, bo Internet nie działa, a egzemplarz grzecznie zwróciłam do biblioteki. Jest o tym, że po Szanghaju krąży dziwny wirus. Zakażeni uprawiają seks jak panda – dwa razy w roku. A gdyby ten wirus dotyczył podróży? Wynalazłabym na niego lek…
Posłuchajcie sobie Cui Jiana. I kupcie piłę…


FIRST – I AM REALLY SORRY FOR TRANSLATION – I AM NOT BEING MODEST – IT IS REALLY BAD, SOMEHOW I HAD TRULLY BIG DIFFICULTIES WITH INTERPRETING THIS POST L
My passion for Asian cinema is, as I suppose, well known. At least among friends and the readers of this blog. It’s because of the movies made in Hong Kong, China, Japan, South Korea etc. that I started to love the last “free of ice” continent that I have not yet stepped on. The place which does fascinate me, hypnotize me, which pulls me towards itself all the time. Sometimes I wonder if it really is a good idea to finally go there - as all those places are already so well pictured in my head. As if I already visited them. Luckily I know that although I’ve seen things in life my imagination never managed to go ahead of the reality – in both positive and negative sense.
My passion for the cinema also in some sense (luckily just for some time) killed my love for literature. I omit it in the libraries choosing rather popular science or historical books (mostly about Bangladesh of course). Just sometimes when I need a break from intellectual effort in means of public transport and I do not want to not read – I borrow some novel. But I have problem with choosing – I miss the key of choice, one special interest. Special author.
For some time I was nicely surprised by Polish author Grażyna Plebanek. I read all her books available in the library just right under my windows. But as I run out of her books I had no idea what to borrow. I was walking among the shelves with no goal until directed by old passions I stopped in front of the short shelf with Chinese literature. I chose a book driven by its’ neon pink cover. It made me believe that it’s a new book and classic literature hasn’t lately been my favorite. It was “Panda sex” by Chinese author Mian Mian. I liked it enough to start reading another one “Candy”. And no I haven’t finished yet. I won’t finish it neither today nor tomorrow. Because it became too difficult for me at some point. Too close, too personal, too prophetic. Anyway -  not about my similarities to Mian Mian’s heroine I was supposed to write. I decided to check the music she was writing about. And that was how I got to know about Cui Jian.
I have no idea when „Power of the Powerless” was released. I do not understand titles of songs or of course lyrics. But mandarin sounds difficult to sing. Words sound like if they were chanted. To the rhythm of the music that initially sounded to me like a cacophony. There are many loud sounds mixing rock, traditional Chinese music and noise… I cannot stop listening to it. Like I used to listen to „Rock para las masa (Carnicas)” Porno Para Ricardo. Or Gypsy Punks – Underdog World Strike” and „Super Taranta” Gogol Bordello. Or L7. Cui Jian will play in my headphones for many months…
I have no idea what is the relation of the rhythm and neurons. I have no idea what is the influence of music on memory and consciousness. I can only tell what is the influence of wearing headphones all the time – at the age of twenty seven you can’t stop asking everyone “what?!”. But Cui Jian with his music which puts me in some kind of trans and makes me walk a few centimeters above the ground and makes me full of anger and riot – he reminded me that it’s high time to use a saw.
I became rooted. Maybe not very deeply. But those roots are still deep enough to make it necessary for me to cut them. I’ve been living in Warsaw for just eight months. It’s almost nothing. And it’s so long. At work which kills me with monotony. In the city which I have no time to visit properly. In the city which does not want to became fully mine and scares me with the uniforms of similar people. The tribe of suits. The tribe of rebellious. The tribe of hipsters. The tribe of everymen. The tribe of teenagers. There are a few tribes but all very disciplined.
I am rooted in the city where I cannot go to the shop in my pajamas in the morning because the client standing in the line behind me tries to scare her daughter with me. Maybe if I were living in different district. Other place. Maybe I would feel more in the place. Maybe Asia would not be calling me ‘you do not want to live there, you want to live here so take the saw, take the shovel and root yourself out baby’!
My plan covers three months. It’s not enough to get rooted. It’s not enough to get used to the place. It’s not enough to miss the other place. So what will happen when I’ll get back to my hole in the ground?
I only know that if I stay and start to follow „my path of career” in a few months I will climb the top of Palace of Culture and Science and start to howl. Or I will check how it is to bungee jump without a line. The saw is falling out of my pocket like if gravity was pulling it out…
Maybe my repeating the phrase “how I wish I could hit the road again” whenever I am not which means unfortunately most of the time is boring. But those moments like now when the bus which takes me to Gdańsk for the presentation that I have in Puck tomorrow – overtakes three trucks at once just before the bend… They’re highly addictive. Same as new views from buses, cars, planes… From decks.
I don’t smoke. I drink reasonably – at least for now – but I know how they both are missed. Same as I know how it is on winter evenings while I cry cowered on the floor because I cannot take the train to Przemyśl just to cross the border. Because I have no money or I have some obligations. Because for every trip I have to wait, collect, prepare… One night I was howling so loud that I decided I cannot go on like this anymore. I packed my backpack, checked timetable for trains and I was about to live home when I realized that my passport was left in Gdynia. I don’t know I why I always want to run trough Przemyśl, always to the east. But I know how it is to refuse trips, parties, going out because of some more important goal which is distant enough. Sometimes it is really tiring. And I know that the moment of being high will be short and will leave me only a bigger emptiness which will be more and more difficult to survive, to wait until the next trip…
This book that i wrote about. “Panda sex”. I cannot quote accurately because the internet is not working and the book I did return to the library. It’s about a strange virus infecting Shanghai. Infected people have sex like pandas – twice a year. And what if this virus woud concern travelling? Oh I would invest a cure…
Now listen to Cui Jian. And buy a saw…