czwartek, 26 listopada 2009

20-21.11.2009, Kaliningrad (czyli o tym, dlaczego Rosjanie to świetni ludzie i jeszcze o tym, jak ola została przemytniczką)


























Naprawdę nie wiedziałam, jak to będzie, kiedy przyjadę sama do obcego miasta. Nie raz już samotnie zwiedzałam, ale nigdy sama nie mieszkałam. Zawsze musi być ten pierwszy raz…
Wysiadam przy dworcu kolejowym i w ostatniej chwili przed odjazdem busa wpadam na pomysł, żeby na wszelki wypadek zapytać, czy aby na pewno powrót jest z tego samego miejsca.
- Ależ broń boże! Powroty są z Prospektu Moskiewskiego. Na drugim końcu miasta.
Idę do budynku dworca, nówka sztuka, pseudo marmury, czysto i tak dalej, żeby poszukać jakiejś informacji turystycznej. Jest tylko jedna, ogólno kolejowa. Ale myślę sobie – stanę w kolejce, jakoś się dogadam i dowiem, gdzie znajdę jakieś centrum pomocy dla turysty. Próbuję jeszcze podpytać ludzi w kolejce, ale nikt nie wie. Po dwudziestu minutach jednak daję sobie spokój, bo jakaś Pani przede mną sprawdza pociągi chyba na podróż dookoła świata. Zaczynam się kręcić w kółko najpierw w poszukiwaniu toalety, która jest w kierunku dokładnie przeciwnym niż kierunkowskaz sugeruje, potem w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, co by tu zrobić, żeby się dowiedzieć, jak trafić do hostelu. W końcu otwiera się kiosk i kupuję mapę miasta. Kolejne zadanie – ustalić, gdzie jestem. Pytam jakiegoś starszego Pana, ale ten jeździ palcem po całej mapie i najwyraźniej w ogóle nie ma pojęcia, jak znaleźć dworzec w tym gąszczu. Podchodzi jakiś młody chłopak i udaje mu się namierzyć właściwe miejsce. Pyta czy chcę pojechać taksówką. Pytam za ile. 300 rubli. O, to nie, dzięki, ale ja mam mało pieniędzy. Nie spuszcza z ceny, więc idę na piechotę. Pogoda taka sobie, ale w sumie nie najgorzej, tylko pochmurno. No i zimno. Po drodze mijam chyba wszystkie atrakcje turystyczne miasta, o których wcześniej słyszałam i stwierdzam, że wcale nie musiałam brać starego, lekko porwanego plecaka, żeby nie wyróżniać się z tłumu. Miasto jest piękne, odremontowane, biedy jakoś nie widać – ludzie porządnie poubierani, dziewczyny na bieżąco z najnowszymi trendami, aż chciałabym się zapaść pod ziemię z moimi zabłoconymi butami i szmatą na plecach.
Ale brnę dalej. Powoli, przystaję, żeby porobić zdjęcia (te, które mi wcięło, bo oczywiście musiało się okazać, że to nie karta mi na Kubie nawaliła, ale aparat), poprzyglądać się miastu, czy zapytać ludzi, czy idę właściwą ulicą (bo niestety nie uświadczy się tabliczki z nazwą). Docieram do hostelu. Otwiera mi dziewczyna – od razu widać, że sympatyczna, choć rzadko się uśmiecha. Pozwala mi wybrać pokój, a jak pytam, czy można palić na balkonie, to mówi, jasne, chodź, to zapalimy razem, a ty mi powiesz, dlaczego przyjechałaś sama.
Jak wyszłam było już dość późno, więc tylko poszłam wymienić pieniądze i na pocztę, żeby załatwić rejestrację, której „można dokonać na poczcie w całym kraju, wysyłając listem zawiadomienie do Federalnych Służb Migracyjnych” (to z informacji z konsulatu rosyjskiego). Cytuję dalej: „Na poczcie trzeba wypełnić w dwóch egzemplarzach druczek migracyjnego powiadomienia, który można kupić na poczcie lub pobrać na” - tu jest adres strony, która rzecz jasna nie działa. No i dalej, że jak się nie będzie grzecznym to się zostanie deportowanym i ukaranym. Na poczcie (identycznej jak u nas) odstałam swoje w kolejce i dostałam od pań druczki do wypełnienia. Wszystko po rosyjsku i należy w dodatku wypełniać cyrylicą (szczerze mówiąc nie wiem jak się pisze cyrylicą np. nazwę ulicy na której mieszkam). Podchodzę z powrotem i pytam, czy mogę przynieść jutro, bo będę potrzebowała pomocy przy wypełnianiu, pani coś tam odpowiedziała, to mówię, że ja po rosyjsku to nie wszystko rozumiem. Na co pani odwraca się do koleżanki:
- Czielowiek nie wsio pa ruski panimajet…
No da…











Julka (dziewczyna z hostelu) oczywiście próbuje mi pomóc, dzwoni do szefa i okazuje się, że hostel nie ma możliwości przeprowadzenia rejestracji. Julka mówi, że może przecież wpisać swoje dane, bo co to za różnica, ale ja mam wizę na pobyt w hotelu… No to następnego dnia pójdzie ze mną do biura podróży, które to załatwia. Koszt – drobne 800 rubli, czyli wszystko co zamierzałam wydać…
Ale choć wymieniłam jeszcze potem złotówki, a nawet wyrwałam gotówkę ze ściany płaczu, nie żałuję ani kopiejki. Julia prowadząc mnie kolejnego dnia do biura podróży podzwoniła i nagle oznajmiła:
- Wiesz co? Nie będziesz się tak sama włóczyć po mieście. W pracy (bo Julka projektuje meble, a w hotelu tylko dorabia, bo w meblach zastój) nie mam żadnego nowego projektu, oprowadzę cię.
Spędziła ze Mną dokładnie cały dzień, pokazując wszystkie najfajniejsze miejsca, których zdjęć Wam nie pokażę, bo nie mam. Złaziłyśmy się ostro. Śniadanie zjadłyśmy w gruzińskiej restauracji (wszyscy powinni spróbować haczapuri!), wieczorem poszłyśmy na pizzę, w ciągu dnia poznałam jej chłopaka – Wiktora, który jest fotoreporterem, jednym z najbardziej wziętych w Kaliningradzie, umówiłyśmy się, że przyjedzie z nim do Polski na koncert Gogol Bordello, zgadałyśmy się, że lubimy podobne filmy, słuchamy tych samych kapel, nawet jadłyśmy w tym samym tempie. Zszokowałyśmy jakąś panią przewodniczkę, która chciała nas samochodem obwozić po mieście, naszym dziwacznym sposobem dogadywania się – no bo jak to – ja prawie nic po rosyjsku, Julia ani w ząb po polsku i tylko rozmawiacie tym dziwacznym angielskim mieszanym ze wszystkim po trochu? A co!
- Wieczorem zabieram cię na imprezę, a teraz idziemy do zoo!
W zoo nie byłam chyba od stu lat. Rzecz jasna o tej porze roku większość zwierzaków chowała się w różnych norkach, dziurkach i innych zakamarkach. Po wybiegach chodziły głównie smutne niedźwiedzie. A hipopotamy sprowokowały dyskusję o różnicach między językiem polskim i rosyjskim – bo hipcie to po rosyjsku behemoty…
- A jak ja byłam w Warszawie na praktykach to najbardziej mnie bawiło, że u was są salony urody, bo po rosyjsku urod to brzydki, no i że jak my zapamiętujemy, to wy zapominacie („zapomnieć”, trochę inaczej pisane, to po rosyjsku „zapamiętać”).
Jeździłyśmy autobusami, tramwajami, zobaczyłyśmy prawie wszystko, co jest w Kaliningradzie do obejrzenia. Julia poopowiadała mi o historii miasta – a ma skubana świetną pamięć. Pokazywała mi jak się zlicza cyfry numeru na bilecie, żeby sprawdzić, czy jest szczęśliwy, jednego dolara w portfelu, którego noszą wszyscy Rosjanie na rozmnożenie i wyjaśniła, że Kaliningrad to nie Rosja, tylko pół Rosja i pół Europa.
- A teraz masz godzinę dla siebie w hostelu, żeby odpocząć i się przygotować, potem przyjdziesz do mnie, napijemy się przed wyjściem i idziemy tańczyć – na Michael Jackson Tribute Party (w klubie Wagonka). Zaczynam odliczać!
Wnętrze jak z amerykańskich niszowych filmów o naszym pokoleniu – naprzeciw wejścia lustro oblepione fotografiami, nad nim kolekcja okularów, przeciwsłonecznych i ozdobnych. Korytarz też cały w zdjęciach. W dużym pokoju pełen minimalizm – regał i duży materac na podłodze, rama od łóżka stoi pod oknem i służy za wieszak. Wszystko nowe, świeże, ładne – w końcu cały Kaliningrad się buduje, z okien widać same place budowy. Zrzucam Julce Gogol Bordello i Porno Para Ricardo – propaganda pornografii w muzyce zakończona sukcesem. Julka zakłada konto na facebooku, żebyśmy miały ułatwiony kontakt, wypijam dwa piwa, ona wódkę z redbullem. Dzwoni Wicia – przecież słyszę baranie, że jesteś pijany jak świnia, dzisiaj już więcej nie pijesz.
Jedziemy do centrum. W fast-foodzie Wicia z kumplem, wstawiony, ale jeszcze daleki od stanu agonalnego. Kumpel szalenie sympatyczny, całkiem nieźle mówi po angielsku. Wicia gorzej, ale przedrzeźnia mnie powtarzając angielskie słówka, ale nie, nie robi tego złośliwie. Pod supermarketem czekają Niczka i Wika. Witają się i od razu gadają jak ze starą kumpelą – a co u ciebie słychać? Znam takie jedno polskie powiedzonko, powiedz, czy dobrze wymawiam. Kupujemy dalszą dostawę, ja postanawiam nie mieszać, biorę łańcuch choinkowy, połowę daję Julce, połowę okręcam sobie wokół szyi. Idziemy nad rzekę i udajemy, że nie jest nam zimno. Częstuję kubańskimi popularnymi. Dołącza Aleksiej. Wysoki. Jest marynarzem. Pływał na Kruzenszternie. Jakoś uśmiech mi się nagle poszerza. Gadamy o żeglarstwie. Opowiadam mu o kobiecych regatach.
- To jest kulturowy szok. Mam depresję. Nie mogę tego pojąć. Tej nocy jesteś moja, musisz mi wszystko opowiedzieć. – ale jeszcze się upewnia od znajomych, czy dobrze zrozumiał po angielsku.
Jedziemy do Wagonki, Wicia stawia mi B-52, o ile dobrze pamiętam nazwę – urodzinowo, z najlepszymi życzeniami i oświadcza, że już dzisiaj więcej nie pije. Biorę piwo. Idziemy na pięterko, robimy głupie miny, aparat idzie w ruch. Aleksiej uczy mnie kroku, który pasuje do każdego tańca. Tańczymy jakoś coraz bliżej. Dziewczyny zabierają mnie na parkiet. Rosjanie tańczą jeszcze bardziej monotonnie niż my – takie podrygi tylko, nóżka w lewo, nóżka w prawo i ręce do góry. Ale nie moje towarzyszki – Wika parodiuje ruchy Jakcsona i robi sobie mikrofon ze słomki od piwa. Przenosimy się do mniejszej salki. Julka przedstawia mi coraz to innych znajomych – jesteś z Polski? Super. Mój dziadek był Polakiem. A ja byłem w Warszawie, jak jechałem do Nowego Jorku. Piliśmy polską wódkę i zgubiliśmy kumpla. Ale policja go znalazła i nam oddała. A ja mówię po ukraińsku, tam dużo słów jest podobnych do polskiego. Aleksiej zamiast kolejnego drinka zamawia colę i z każdą chwilą staje się mniej przebojowy. Próbuję go ośmielić, ale Julka mówi, że jak trzeźwieje, to sobie przypomina, że jest nieśmiały.
- Ale nie martw się, jak się przeprowadzisz do nas i zamieszkamy w penthousach nad rzeką, to będziesz ze mną pracowała w hostelu i znajdziemy ci rosyjskiego męża.
Wicia przed drugą chce iść do domu. Ja się troszkę ociągam, więc Julka postanawia ze mną zostać dłużej. Wracamy o czwartej.
- Ale proszę nie kładź się jeszcze spać, bo Wicia się wkurzył, że chciałam zostać i napisał, że zablokował drzwi. Może będę spać w hotelu, masz klucze.
Na szczęście Wicia tylko straszył. Jak wyglądałyśmy rano – możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć – dwa słowiańskie zgony…
Ciężko było się spakować i pojechać na dworzec. Ale musiałam. Kupiłam 16 paczek papierosów, za które zapłaciłam 16 złotych i wsiadłam w taryfę. Z busika jeszcze tylko widziałam, że to jednak może i bogata, ale wciąż słowiańska kraina – pod mostem jakiś facet pry pomocy kija od szczotki dociskał do filaru innego gościa i kobietę z zakrwawioną twarzą, a inna kobieta wymachiwała kamieniem przy jego głowie. Byli tak pijani, że ruchy mieli jak na spowolnionym filmie. Zasnęłam.
Obudziłam się przed granicą – od razu mówię – nie opłaca się jechać samochodem, bo kolejka prawie od miasta. PKS mija wszystko. Rosjanie sprawdzili papiery, o słynną rejestrację pies z kulawą nogą nie zapytał, zabrali tylko kartę migracyjną i podbili wizę na wyjazd. Zabawne tylko, że karta była na Federację Rosyjską i Republikę Białorusi, tak samo przejścia – Federacja Rosyjska i Białoruś, a osobno reszta świata. A potem strefa bezcłowa. I nagle się dowiaduję, że przewieźć można tylko dwie paczki papierosów…
Zgadzam się, żeby jakaś pani kupiła na mnie wódkę, bo nie mam żadnego alkoholu i ona załatwia mi u innych osób przewiezienie czterech paczek. Trzy mam przy sobie (uznaję, że otwarta się nie liczy). Kierowca mówi – pani upchnie w kieszeniach, włoży do rękawa, nikt nie maca. Ale ja się nie nadaję na przemytniczkę. Szukam śmietnika, ale pasażerowie mówią, że jak zgłoszę celnikom, że mam za wiele, to nic nie będzie, tylko zabiorą. Postanawiam więc nie śmiecić, bo śmietnika nie ma chyba w całej okolicy.
Polacy sprawdzają paszporty, nadchodzi kontrola celna, oddaję karton. Celnik wywołuje mnie z autobusu:
- Pani wie, że może się z tymi papierosami do Rosji cofnąć?
- To znaczy?
- No wrócić i jeszcze raz.
Nie kumam o co mu chodzi, to mówię, że nie dzięki, już nie chcę problemów robić i wolę oddać, szczerze mówiąc wydaje mi się, że proponuje ponowne przekroczenie, żebym mogła więcej przewieźć, ale okazuje się że nie o to chodziło. Przychodzi młoda, grzeczna i sympatyczna celniczka i wyjaśnia:
- Mogła Pani Rosjanom oddać, ale na piechotę, to by Pani trochę zajęło. A tak muszę spisać protokół, a za miesiąc około powinien przyjść rachunek za koszty składowania.
- A ile?
- No tak za miesiąc to około 90 złotych naliczają.
- A nie mogę po prostu tych papierosów wyrzucić?
- Oj, ja już do komputera wprowadziłam. Ale się pani nie martwi – jeden karton to szybko raczej zniszczą, przecież z pani żadna przemytniczka.
No cóż, tak drogich fajek, to chyba w życiu nie paliłam…
Ale wizytę w Kaliningradzie każdemu polecam.











-------------------
Niezbędnik:
Wiza – żeby dostać wizę trzeba niestety skorzystać z usług biura podróży i dostać voucher. Koszt: 273 zł bez ubezpieczenia (mam kartę ISIC). Dobrze załatwiać u pani, która mi pomogła – przyspieszyła mi wystawienie wizy, bez konieczności płacenia za ekspres, orientuje się lepiej niż ludzie z biur w Gdyni: Irina Góral, ul. Grunwaldzka 76/78, biuro Holidays, Tel: 502355023
Nocleg: Amberland Hostel, ul. Mayskaya 4/115, Tel: 84012368873, koszt: 13,5€
Rejestracja: 800 rubli
Papierosy: 10-80 rubli
Bułka: 7-10 rubli
Pizza, czy proste danie w restauracji: 200-300 rubli
Herbata dla dwóch osób w czajniczku: 70 rubli
Bilet autobusowy (zawsze tyle samo): 10 rubli
Mapa miasta: 79 rubli
Taksówka zamawiana telefonicznie (niestety nie mam numeru, ale zawsze można kogoś zapytać): 100 rubli, bez względu na odległość, taxi łapana na ulicy – 2-3 razy drożej
Piwo w klubie: 90 rubli
Wódka, shot z cytryną: 60 rubli
Chusteczki higieniczne, paczka: 45 rubli

3 komentarze:

Czarna Owca Apostołki pisze...

zamienię jedną podóż po wyobraźni na jedną podróż z OLą

be_bronze... pisze...

zapraszam serdecznie!!!!!!
to kiedy jedziemy?
gdzie nie wazne, bo i tak bedzie ponadczasowo:D

Ania pisze...

Niespodziewajka...