środa, 11 listopada 2009

16-17.10.09, Trinidad (dobra – nie dobra, właściwie jaka?)

























Na dworcu w Trynidadzie czekała na nas Pani z tabliczką z wypisanymi imionami, czyli tak, jak obiecała nam Pani Violeta jeszcze w Cienfuegos. Miałyśmy więc załatwiony kolejny nocleg za 15 CUC – cieszyło nas to, bo przed wyjazdem zakładałyśmy czarny scenariusz – 30 CUC za Casa wszędzie. A tu proszę – nie dość, że miałyśmy zapłacić już w drugim miejscu o połowę mniej, to jeszcze nie musimy szukać właściwego miejsca, bo czeka na nas Pani wyglądająca jak rasowa… Meksykanka. Szłyśmy za nią całe zadowolone. U niej w mieszkaniu zastałyśmy dwoje Hiszpanów, oboje z dredami, niby wyglądali sympatycznie, ale nawet nie odpowiedzieli na nasze cześć. Pokój był dość dziwny – co prawda schludny, z łazienką i wszystkim czego trzeba, ale ciemny i utrzymany w ohydnie kiczowatym stylu. Oczywiście nam nic nie przeszkadzało, ale powiedzmy, że dalekie byłyśmy od zachwytu, tym bardziej, że żeby wejść do pokoju, trzeba było przejść przez salon i kuchnię i ciężko było nawet wyjść na papierosa komuś nie przeszkadzając.
Nie wiem, czy już o tym pisałam, ale na Kubie istnieje obowiązek meldunkowy – w każdym miejscu, w którym się zatrzymuje turysta, musi się podpisać w niebieskiej książce meldunkowej. Właściciele domów wpisują tam jego narodowość, obywatelstwo, imię, nazwisko i numer paszportu. Formalności zawsze dokonuje się na początku. Dałyśmy więc Pani nasze papiery. No i zaczął się lament – a dlaczego nie oryginały, skąd te kserówki, jak ona ma potwierdzić, że są prawdziwe itd. Daję Pani więc wizytówkę polskiej ambasady, ale Pani nie chce tam zadzwonić. Rozpoczyna za to telefoniczną konferencję ze wszystkimi chyba kumami z miasta. W końcu po pół godziny zaczyna nam tłumaczyć, że jest w domu sama, że nie ma jej męża i że nie może nas przyjąć, bo nie wie, co na te papiery powie urząd imigracyjny. Próbuję jeszcze tłumaczyć, że przecież rejestrowałyśmy się na te papiery w Hawanie (taka drobna ściema) i Cienfuegos i że nie miałyśmy żadnych problemów, ale w potoku jej hałaśliwego monologu ciężko jest w ogóle dojść do słowa. W końcu sobie odpuszczam i postanawiamy z Kasią zobaczyć, co będzie, bo choć Pani odmówiła nam przyjęcia, to jednak znalazła kumę, która miała nas przyjąć. Jednak, żeby nikt nie pomyślał, że chce nam wynająć pokój, każe nam zaczekać przed wejściem. O tyle lepiej, że przynajmniej mogę wreszcie zapalić.
Po kolejnych kilkunastu minutach przed domem zatrzymał się rykszarz z „Bicitaxi” – to taka ryksza ciągnięta rowerem. Pojazd wyglądał mało przekonująco, ale nie miałyśmy innego wyjścia, jak wsiąść i pojechać. Próbowałam jeszcze prosić, żeby nam podała adres, to pójdziemy na piechotę, ale usłyszałam tylko, że to za daleko, chociaż mam niejasne wrażenie, że Pani po prostu nie chcciała się męczyć z tłumaczeniem mi jak dojść do właściwego domu (pomijam fakt, że niestety większość Kubańczyków, chociaż wiedzą gdzie co jest, to nie potrafią się odnaleźć na mapie). Strasznie żałuję, że nie miałam jak wyjąć aparatu podczas jazdy – trzymałyśmy bowiem na kolanach Kasi plecak – mój jechał przytroczony z tyłu i jedną ręką jeszcze próbowałam go podtrzymywać, bo ciężko było uwierzyć, że nie wypadnie podczas tego rozhuśtanego tańca na kilkusetletnim bruku. Chyba nigdy w życiu nie czułyśmy się równie zażenowane jak wtedy – pod górkę gość ledwie zipał – taka żylasta to była chudzina, z dobre dwadzieścia centymetrów niższa ode mnie. Jedną ręką zmieniał tylko kasety na takie z szybszą muzyką (bo miał radyjko samochodowe podwiązane do brezentowego daszku nad głową i kasety zatknięte za rozciągniętą między pałąkami gumkę). Ale ciekawie zrobiło się dopiero z górki – bo obciążony ponad miarę pojazd (dwie Europejki, a na Kubie to już nie ludzie tylko ponadwymiarowe giganty + prawie czterdzieści kilogramów bagażu) nie chciał dać się zatrzymać. Hamulce piszczały ze skargą, a rowerek chińskiej produkcji podskakiwał dalej i wcale nie chciał wygrać z grawitacją. W końcu kierowcy udało się zatrzymać parę metrów za miejscem, w którym jak sądził, miał nas wysadzić, a dokładnie przed właściwym. Wysiadłyśmy jakoś, chociaż kolana się nam nieco trzęsły i próbowałyśmy nie dać po sobie poznać jak bardzo byłyśmy zażenowane całą sytuacją. Zgodnie postanowiłyśmy wynagrodzić Pana sowitym napiwkiem i już nigdy więcej nie wsiadać do Bicitaxi.
W drzwiach naszego nowego domu powitała nas Pani nieco starsza, o chytrym i nie do końca przyjemnym wyrazie twarzy. Trzeba przyznać, że co sekundę przerywała wypowiedź na słodkie „mi amor”, ale jakoś ciężko był wyczuć w niej te nieogarnięte pokłady miłości. Wyjaśniła nam, że może nas przyjąć, bo miała kontrolę tego samego dnia rano i nie spodziewa się już wizyty z Urzędu Imigracyjnego. Zaraz potem zapytała, czy chcemy śniadanie – rzecz jasna odmówiłyśmy, bo nie po to dźwigałyśmy pasztety w plecakach, żeby jeszcze dopłacać za śniadania. Ale tego już było dla Pani za wiele i powiedziała, że skoro nie chcemy jeść u niej śniadań mimo, że tak się dla nas naraża, to będziemy płaciły za pokój więcej i żebyśmy nawet nie myślały o przenosinach, bo nikt nas w Trynidadzie z takimi papierami nie przyjmie, bo w tym mieście jest dużo kontroli i nikt nie będzie ryzykował dla dwóch panienek. Darowałam sobie szczegółowe tłumaczenie, ale Kasia z tonu głosu i tak się domyśliła, że sytuacja nie nadawałaby się do opisania w książeczce dla miłych dzieci na dobranoc. Trzeba jednak przyznać, że warunki w pokoju były dużo lepsze, przez żaluzje wpadało o wiele więcej światła, była klimatyzacja i wiatrak, świeżutka łazienka, no i miałyśmy do dyspozycji własny taras, na którym Pani kazała nam zaczekać, aż przygotuje pokój. Po chwili pojawiła się z powrotem ze słodkim jak ulepek uśmiechem i dwoma szklankami. W szklankach był różowy nektar bogów – przysięgam, że świeży sok z gujawy (bo tak chyba nazywa się po polsku guayaba) to jedna z najpyszniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek próbowałam. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję tego spróbować, to chociaż byście mieli na to wydać ostatnie pieniądze – naprawdę warto. Atmosfera jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki natychmiast się poprawiła, a jędza stała się uśmiechniętą starszą Panią.
Po tych wszystkich przejściach i po tarasowej przerwie byłyśmy tak spocone, że nie obeszło się bez prysznica, więc wyszłyśmy z domu dość późno. Jednak późne popołudnie jest czasem idealnym do poznawania Trynidadu – upał już nie zabija, tylko trochę przydusza, a wąskie uliczki wyłożone brukiem, prowadzące między kolorowymi kolonialnymi domkami stają się naprawdę pełne uroku. Główny, wymuskany placyk, Plaza Mayor, przy którym znajduje się katedra i większość najważniejszych (i odnowionych) zabytków w miasteczku w tym oświetleniu stawał się miejscem z marzeń. Z daleka nawet pordzewiałe ławeczki wydawały się być śnieżno białe. Poszłyśmy na szczyt wzgórza, na którym niszczeją ruiny kościoła i szpitala wojskowego. Do środka wejść się nie da, z resztą wszystko jest zarośnięte trawą i w środku właściwie nic już nie ma. Za to widok ze wzgórza jest niesamowity – można obejrzeć panoramę całego Trynidadu i ujrzeć mocno oddalone od niego wybrzeże. Przed wejściem do kościoła dorwały nas Panie (trzy pokolenia jednej rodziny) proszące nawet nie o pieniądze, a jakieś rzeczy do ubrania. Najstarsza prosiła przede wszystkim o lakier do paznokci – bo trzeba Wam wiedzieć, że kobieta na Kubie może chodzić w łachmanach, ale zawsze ma zadbane paznokcie. Niestety na to, żeby zabrać ze sobą lakiery do paznokci nie wpadłam, z resztą pewnie i tak Niemcy wyciągnęli by mi je z dużego bagażu na lotnisku w Berlinie, tak, jak i zapalniczki, które kupiłam na podarunki (zostawili mi w ich miejsce kartkę uprzejmie informującą, że mieli do tego prawo). Wracając do naszej rodzinki – obiecałyśmy im przynieść różne rzeczy kolejnego dnia.

























Za kościołem, dosłownie o kilka metrów dalej, znajduje się dyskoteka umieszczona w jaskini. Pomysł fajny, chociaż podejrzewam, że jak miejsce jest napakowane ludźmi, to w środku musi być duszno. Pan pilnujący wejścia pozwolił nam zwiedzić wnętrze i nawet włączył nam oświetlenie – żarówki umieszczone były na skalnych półeczkach i osłonięte kolorowymi butelkami po różnorakich trunkach. Trzeba przyznać, że miejsce miało klimat, ale nastawione było wyłącznie na turystów i z głośników sączyła się jakaś amerykańska papka, więc imprezę postanowiłyśmy sobie odpuścić. Wieczorem powłóczyłyśmy się jeszcze trochę po wąskich uliczkach, zajrzałyśmy do Casa de La Trova (tradycyjna piosenka kubańska) i kupiłyśmy sobie „Santero” – aguardiente de Cuba – rodzaj rumu, całkiem dobrze wchodził z limonowym refresco. Trzeba przyznać, że całkiem przyjemnie się siedziało na naszym prywatnym tarasiku. Puściłyśmy sobie muzykę z radyjka – a kubańskie radio gra głownie kubańskie przeboje – na jednym z kanałów udało mi się nawet usłyszeć „Arenas de soledad” – piosenkę z filmu „Habana Blues, ale zaraz radio zaczęło trzeszczeć – śmiałyśmy się, ze film jest niepoprawny politycznie, więc piosenka została zagłuszona. Wracając do samego tarasu – jedna z jego ścian ozdobiona była fragmentami glinianych naczyń – wazonów, doniczek itp. Poza tym u góry przyklejone były dwie gumowe figurki – żaba i jaszczurka. Takie kiczowate, jak kiedyś sprzedawane u nas figurki dinozaurów – z czerwonymi szkiełkami zamiast oczu. Poza tym mimo, że miały to być dwa różne gatunki, to miały nawet ten sam kolor. Trochę się zdziwiłyśmy, jak kolejnego dnia rano figurki zniknęły, a potem jednak z nich nagle zaczęła łazić po ścianie…
Poza tym z tarasu mogłyśmy zajrzeć do sąsiadów – wystarczy, jak powiem, że warunki u ludzi prowadzących domy dla zagranicznych turystów od tych „normalnych” różnią się diametralnie. Łatwo nam było zrozumieć w jak wielkim żyjemy jak na kubańskie warunki luksusie…

















Kolejny dzień upłynął nam na intensywnym zwiedzaniu. Jedyne, co sobie odpuściłyśmy, to wycieczkę na plażę, bo poirytowane wydarzeniami z mieszkaniem postanowiłyśmy nie wydawać dodatkowej kasy, a dojazd był dość drogi. W międzyczasie w jednym z parków zostałam narysowana przez miejscowego ahtystę. Efekt możecie sami ocenić. Fakt, że sądziłyśmy z Kasią, że Pan jest szukającym natchnienia poetą i troszkę się z niego ponabijałyśmy, więc jak podszedł ze swoim dziełem, to było mi nieco głupio. Tym bardziej, że nie raz mi grożono uwiecznieniem, ale jakoś dotąd nikt swojej groźby nie spełnił. W tym samym parku przysiadł się do nas na chwilę Pan, który twierdził, że jest nauczycielem chemii i biologii (prawie wszyscy napotykani po drodze ludzie przedstawiali się jako nauczyciele tego i owego, jakaś edukacyjna plaga w kraju, w którym dzieci uczą starsze dzieci, bo brakuje pedagogów) i był prawie obrażony, bo powiedziałyśmy mu, że nie poszłyśmy na dyskotekę w jaskini, bo była dla nas za droga:
- Dla was jest droga? To co my, Kubańczycy mamy powiedzieć, skoro zarabiamy w walucie narodowej? Drogo im! Żarty sobie robicie?!
Na szczęście zaraz sobie poszedł, bo szczerze mówiąc nie wiem jak się tłumaczyć za nie swoje winy, a nie czułam się na siłach, żeby tłumaczyć Panu, żeby może oskarżył za takie problemy własny rząd i naród, bo rewolucję przecież zrobili sobie sami.
Poza tymi różnymi problemami możemy jednak stwierdzić, że Trynidad jest rzeczywiście pięknym miastem. Niestety na każdym rogu jest jakiś turysta, co powoduje, że w porównaniu do wszystkich innych miejsc odwiedzonych przez nas na Kubie jest bardzo drogi. Chleb w piekarni dla miejscowych, w której ceny wywieszone były na tablicy, a więc nie zostały na poczekaniu stworzone dla naszych potrzeb, kosztował 4 CUC – 16 złotych… Oczywiście poza tym chleb jest na kartki, ale nie dostaje się go dużo.
Za to żałowałyśmy, że nie skorzystałyśmy bardziej z targu pamiątek, bo rzeczywiście rzeczy można było kupić ciekawe i stosunkowo niedrogie. Kupiłam tylko ręcznie szytą koszulę dla kolegi, w sklepiku należącym do szalenie miłego starszego Pana, który z radością z nami podyskutował i poopowiadał różne ciekawostki. Wspominał nawet czasy przedrewolucyjne.
































W Trynidadzie też po raz pierwszy spotkałyśmy Polaków – była to para, kobieta koło czterdziestki i facet po pięćdziesiątce. Zatrzymałyśmy ich, żeby zapytać, czy przemieszczali się kiedyś czymś tańszym niż Viazul i czy mogli by nam coś doradzić. Facet powiedział, że wracają taksówką do Hawany, wiec mogą nas zabrać, co prawda i tak wyjdzie drożej, ale wygodnie. Podziękowałyśmy, bo i tak było nam nie podłodze. Cały czas się jednak zastanawiałam, skąd ja gościa kojarzę, bo że kojarzę, byłam pewna. Zanim moje przegrzane upałem szare komórki zaczęły jednak współpracować, gość już zniknął – a dam sobie łapę uciąć, że był to ten sam polski dokumentalista, mieszkający w Hawanie, który wraz z Jose Torresem miał spotkanie z publicznością podczas Festiwalu Solidarności w Gdańsku. Niestety nie dążyłam swoich przypuszczeń potwierdzić…
Ostatniego, drugiego wieczoru w Trynidadzie siedziałyśmy na tarasiku popijając drinki z czystej wody, bo zaczęłyśmy u siebie zauważać objawy lekkiego odwodnienia. Wmuszenie w siebie 1,5 litra wody nie jest wcale łatwe… W międzyczasie zaliczyłyśmy black-out (mało dotkliwy, bo nasz domek był wyposażony we własny agregat) i burzę z piorunami. No i figurka żaby zaczęła skakać po tarasie…
Odwiedziła nas nasza Pani i dała nam po sznurze koralików z nasionek. Przy okazji zapytała, czy chcemy, żeby nam załatwić pokój w Camagüey, które było naszym kolejnym celem. Zapytałyśmy za ile. Za 20. No to nie, dziękujemy, poszukamy same. Twarz jędzy nagle wróciła na swoje miejsce.
- No to będziecie miały problem, bo tam też nikt was nie przyjmie.
Ale rano, kiedy szłyśmy na autobus, mimo wczesnej pory Pani wstała i powiedziała, że udało jej się przekonać koleżankę, że jesteśmy miłe i żeby nas wzięła za 15… Nagle jędzy znów nie było, a miła starsza Pani uściskała nas na pożegnanie.
Ciąg dalszy niestety będzie później, bo szczerze mówiąc padam już na pysk. Wróciłam do domu z „cuban catarro”, jak to nazwała Claudia i cholerstwo nie chce odpuścić. Poza tym w ramach utrzymywania wspaniałej linii (dawno nie byłam z siebie tak zadowolona, hehe) obżarłam się właśnie serem pleśniowym, który musiałam najpierw upolować, bo już chciał zwiać z lodówki i teraz cierpię…













-----------------
Niezbędnik:
Autokar Cienfuegos - Trinidad - 6 CUC
Casa Particular za 15 CUC(2 łózka): Olga Sanchez Bastida, Calle Simon Bolivar No.256, e/ Frank Pais y Jose Marti
Casa Particular za 20 CUC(2 łózka): Barbara Torres Pardo, Calle Anastacio Cardenas No. 619, e/ Fidel Claro y Piro Guinart, e-mail:cosmemendoza2003@yahoo.es
Chleb: 4 CUC
Bułka: 0,8 CUC
"Santero", 035L - 2 CUC
Wejście do kościoła przy Plaza Mayor - bezpłatne
Można kupić tanie cygara. Niestety nie pamiętam nazwy ulicy, ale to była ulica prostopadła do tej, przy której znajduje się Casa de La Trova, po lewej albo po prawej, nr 35, łatwo poznać, bo było na niej też sporo straganów z pamiątkami.
Warto kupić pamiątki - duży wybór i stosunkowo niedrogo.

2 komentarze:

voilier pisze...

czekam na więcej;]

Ania pisze...

Swietne sis! :D