niedziela, 18 października 2009

Wiesci z raju

29 kraj, wymarzony rejon, a wszystko przechodzi nasze oczekiwania. Po 1 dniu w Hawanie, wizytach w waznych miejscach i przezyciach, jakich nie mial zaden turysta, a ktore opisze, jak bedzie czas, ruszylysmy w dalsza droge, do Cienfuegos, Trinidad, a teraz Camaguey. Poki co, odpukac, idzie dobrze, za noclegi placimy zazwyczaj polowe ceny, ktora zalozylysmy, trafiamy zazwyczaj do cudownych i otwartych ludzi.
Kuba jest zupelnie inna od reszty Karaibow ' ludzie sa piekniejsi, pelni dumy i niezwykle wprost zyczliwi. To swiat, jaki nawet nam sie nie snil.
Trudno jest na goraco opisywac wrazenia, mimo, ze minelo dopiero piec dni, przezylysmy juz tyle, co normalnie w kilka tygodni. mamy bardzo duze tempo przemieszczania i plany chyba ambitniejsze niz wiekszosc turystow. Na pewno pomaga, ze zamiast przesiadywac w knajpeczkach (dopiero dzis poszlysmy na kawe, bo padal deszcz i jakos nie chcialo nam sie moknac), ciagle chodzimy.
Hawana, mimo ze poznalysmy tylko kilka przedmiesc rzeczywiscie wciaz moze byc nazywana perla antyli i Paryzem zachodniem polkuli, i to pomimo faktu, ze o swicie, w centrum miasta budzilo nas pianie kogutow...
W Cienfuegos najwazniejsza chyba byla Pani u ktorej mieszkalysmy i ktora byla pierwsza osoba, z ktora przeprowadzilysmy dluzsza rozmowe po hiszpansku, przyjela nas jak wlasne dzieci.
Trynidd to rezeczywiscie kolonialna perelka z waskimi uliczkami, pastelowymi domkami i urokliwymi zakatkami. Widac biede, ktora wychyla sie z kazdego kata, ale mimo to wszystko jest czysciutkie i w miare skromnych zazwyczaj mozliwosci, zadbane.
A co najprzyjemniejsze, to to ze poza turystycznymi centrami jestesmyu traktowane jak rowne osoby, a nie glupie turystki, ktorym nie warto poswiecac¨nawet chwili.
Coz moge dodac, inernet jest bardzo drogi (6CUC za godzine, czyli 24 zlote), wiec pozostaje tylko napisac VIVA CUBA!

niedziela, 11 października 2009

BIBA Cuba!!!!

Co prawda wszyscy znają "hasło" Viva Cuba, czyli niech żyje Kuba, ale nie wszyscy wiedzą, że "v" można po hiszpańsku przeczytaż zarówno jako "w", jaki i "b", co oznacza, że "Viva Cuba" można też przeczytać jako "Biba Cuba", co oczywiście budzi pewne konotacje z popularnym w języku polskim słowem "biba". Daruję sobie przytaczanie definicji ze słownika języka polskiego...
Doszłam niedawno do wniosku, że to strasznie beznadziejne - ciągłe bycie sobą. To zwyczajnie nudne. Codziennie rano człowiek wstaje, patrzy w lustro i nie może stwierdzić nic ponad "to ja". Ta sama gęba - czasem trochę bardziej, czasem mniej wymięta... Można niby próbować coś zmieniać, ale prawdziwie uderzających efektów to nie przynosi. Próbowałam rzecz jasna złożyć w tej kwestii zażalenie do producentów, ale oni na to tylko odrzec mogli "bez paragonu reklamacje nie są uwzględniane". Hmmm... Dlatego muszę Wam poradzić - jak będziecie się zabierać za produkcję potomstwa, to zostawcie im chociaż paragon ze sklepu za wino, które kupicie do kolacji poprzedzającej proces produkcyjny. A jeśli nie będziecie w stanie stwierdzić, który z aktów produkcyjnych był tym właściwym, to zostawcie im chociaż rachunek z datą zbliżoną. Tak, żeby Wasz produkt miał chociaż minimalną szansę do składania zażaleń - np.: to wino było zbyt wytrawne i gorzkie i dlatego mam takie małe oczy, bo mama jak je piła to na pewno mrużyła oczy i tak już na mnie przeszło... Chodzi o jakikolwiek punkt zaczepienia - reklamację możecie potem przecież i tak odrzucić.
W związku z powtarzalnością mojego odbicia w lustrze poszłam niedawno do fryzjera, aby ziścić swoje marzenie o niebieskich pasemkach... W swym zakutym łbie wytwarzałam sobie obrazy błękitu paryskiego o srebrzystych refleksach pomiędzy lśniącą czernią... Wyszły fioletowe. W przytłumionym świetle łazienki w ogóle ich nie widać. Moja szanowna producentka po dokonaniu wstępnych oględzin zawołała sprawcę produkcji: poświecę latarką, a ty przynieś lupę, to może jakieś pasemka znajdziemy... To smutne odkrycie (że wyrzuciłam w błoto kupę nie swojej kasy i ta kupa z błotem wcale jakoś nie współgra) spowodowało, że doznałam oświecenia - to zapewne refleksy z niewidzialnych pasemek spowodowały naglą iluminację mózgu. Otóż odkryłam prawdziwy powód wyjazdu na Kubę.
Gdy człowiek się upija, przez krótką chwilę jest mu wszystko obojętne. Następnego dnia łeb napieprza tak, że jest się tylko bólem i krzykiem (niemym, żeby nie pogarszać sprawy), a nie sobą (przez chwilę nie sobą), ale potem wszystko i tak wraca do normy - jak tylko światło dzienne przestaje wypalać gałki oczne tuż po lekkim uchyleniu powiek, w lustrze znowu pojawia się ta sama gęba, tyle tylko, że chwilowo białka oczu mają kolory naszej flagi narodowej.
Powód wyjazdu jest więc prosty - jadę, żeby się upijać przez pełne trzy tygodnie i to bez kaca - nie rumem, bo tego nie wytrzymałby ani budżet ani mój żołądek, ale adrenaliną, wrażeniami, kolejnymi obrazami, dźwiękami, zapachami, kolorami tak intensywnymi, że dla przeciętnego zjadacza chleba ze strefy umiarkowanej aż nierealnymi...
Niech żyje więc (viva) BIBA Cuba!!!!!!!! :D