piątek, 18 grudnia 2009

22.10.09. La Habana (ty durna ty i odcisk mojej stopy w alei gwiazd)

Przede wszystkim przepraszam, że zamilkłam na tak długo. Po drodze pomagałam przy remoncie w domu, potem pojechałam do Warszawy na koncert Gogol Bordello, z którego trafiłam do Krakowa na kolejny koncert, potem kilka dni żyłam w świecie równoległym i dopiero teraz mój tyłek na nowo boleśnie zetknął się z ziemią i to na tyle boleśnie, żebym sobie przypomniała, że czas jednak nie stoi w miejscu, lecz płynie dalej, nieubłaganie i nie pozwala mi zatrzymać się w przyjemnym momencie, a za to uświadamia, że każdy przyjemny moment musi się po prostu skończyć. Kurwa no… Mówiąc w skrócie.
W ramach rekompensaty sprzedam Wam lekkie zmiany, jakie wprowadziłam do dwóch piosenek wyżej wzmiankowanego „zepsołu”, a związane bezpośrednio z tym białym czymś co nam ciągle spada na łeb i co ktoś uparł się produkować w nadmiarze, nie zważając na niski popyt (przynajmniej ze strony mojej łopaty do odśnieżania).
Oto i one:
Snow Yeti Queen (Zamiast “Wonderlust King”)
Back in the day, yo as we learned
A man was not considered to be
Considered to be fully grown
Has he not gone beyond the drifts
Has he not fought fourteen feet snow
And fourteen feet is low
(…)

Oh yes (it’s true) (Zamiast “Oh no”)
(…)
People ringing one another
"Yo man, how's your whiteout?"

Suddenly there is more music
Made with the snowplow in the park
Girls are dancing with the shovels
I got only one guitar!
I can’t play it cause my fingers
Are just going to fall out
I can’t help it and I’m freezing
Like a snowman on the land












To tyle radosnej tfurczosci, przecież jesteśmy w Hawanie. Dojechałyśmy po wzmiankowanych już przygodach przed dziewiątą i od razu ruszyłyśmy z buta do ambasady. Nawet wpadłyśmy po drodze na pomysł, żeby spróbować podjechać choć kawałek autobusem, ale po zajrzeniu do pierwszego z nich i spojrzeniu na nasze plecaki musiałyśmy poddać się walkowerem – nawet profesjonalni upychacze z japońskiego metra by tu nie pomogli. Natomiast nasze nogi poddały się na wysokości Placu Rewolucji. Podeszłyśmy do dworca autobusowego złapać taryfę. Na nasze szczęście, czy nieszczęście – zależy czy z pojrzeć z punktu siedzenia, czy też stania – trafiłyśmy na oldsmobila. Samochodzik miał rodowód sięgający na bank połowy lat pięćdziesiątych, ale był tak utrzymany, że wyglądał jak nówka sztuka nieśmigany, a już na pewno od trzy nieba wypełnione najbardziej rozpasanym panteonem bóstw lepiej niż Łady, które przecież mają ledwie po dwadzieścia parę lat. Najpiękniejsze były niewątpliwie te guziczki do zamykania drzwi, z czaszeczkami błyszczącymi jak kondukt żałobny w deszczu. Istne cudo. Cudowna była też cena – za pięć minut przejażdżki zapłaciłyśmy 5 CUC (za tą kasę normalnie da się przejechać pół miasta).
Konsul nie dał nam na siebie długo czekać. Elegancki, dystyngowany pan w średnim wieku siadł naprzeciwko nas.
- Mam nadzieję, że opowiedzą mi panie swoje przygody.
Streściłyśmy więc nasze przygody z dnia poprzedniego, nie szczędząc jednak barw w opisie, szczególnie przy opowiadaniu, jak to nas urzędnik z Imigracyjniaka chciał odstawiać do Hawany policyjną taryfą (wspomniałam nawet o tym, że czytałam niedawno jak dwóch dysydentów tak odstawiono z Placetas). Konsul nabrał powietrza, wypuścił, znowu nabrał, zrobił grymas, który wyglądał jak powstrzymywanie śmiechu i w końcu wydał z siebie głos:
- Drogie panie…
Znowu umilkł, tym razem trochę się poddając i robiąc przerwę na szeroki uśmiech.
- Drogie panie, ja rozumiem, że nauczono was władzy potakiwać, ale żeby jej od razu słuchać?
Teraz to my nabrałyśmy powietrza i zapewne zrobiłyśmy dwa karpiki.
- W tym kraju problemy z transportem są tak duże, że nawet najwyższy hawański urzędnik nie byłby w stanie odesłać was do Hawany aż z Holguín. A na dworzec autobusowy, żeby sprawdzić, czyście pojechały, to by się im nawet dzwonić nie chciało. Ale niewątpliwie zrobiłyście sporą przyjemność panu w zielonym mundurku, bo przynajmniej przez pięć minut mógł poczuć się ważny…
Nie przytoczę epitetów, jakimi chciałam w tym jakże przepełnionym oświeceniem momencie obdarzyć sama siebie, dość powiedzieć, że poczułam się poirytowana własną, hmmm… jak to powiedzieć? Służalczością? Skrupulatnością? Określenie „brak odwagi” nawet nie przeszłoby mi przez usta. No i o ile łatwiej by mi było, gdyby Kasia dnia poprzedniego w fortecy nie wyszeptała do mnie po polsku:
- Ej, a gdybyśmy tak po prostu zawinęły manatki i pojechały do Santiago udając blondynki?
I gdybym jej wtedy nie odpowiedziała:
- Nie, skoro nas chce odsyłać policyjnym wozem, to też pewnie sprawdzi, czy pojechałyśmy.

Na szczęście Marta, u której mieszkałyśmy tuż po przyjeździe przyjęła nas bez problemów. Miała wolny pokój akurat na jedną noc. Nie chciałyśmy siedzieć na tyłkach w pokoju, więc poszłyśmy od razu kupić bilety do Matanzas na następny dzień i postanowiłyśmy pozwiedzać sobie Habana Vieja. Zrobiłam tylko jeden błąd – chciałam dać moim stopom odpocząć od sandałów, które poobcierały mi wszystkie możliwe delikatne miejsca i założyłam klapki. W sumie w tych kopalach zeszlifowałam już nie jeden karaibski bruk, a że kupowane były w Brazylii, to nie było podstaw, żeby sądzić, że mogą się nie sprawdzić w Hawanie. Nie przewidziałam tylko jednego – że w tym mieście nikt nie bawi się w oznaczanie miejsc, w których właśnie został położony świeży asfalt… Z pełną ufnością wlazłam więc w sam środek ulicy, już przy drugim kroku orientując się, że coś jest nie tak. Trzeci krok wykonałam już bez klapka na prawej nodze. Kasia złapała mnie pod rękę i pomogła doskoczyć do klapka. Odcisk mojej prawej stopy pozostał już na zawsze w tej egzotycznej alei gwiazd (co prawda, jak przechodziłyśmy tamtędy jakiś tydzień później, wyraźnego odcisku nie było, ale twierdzę, że ta dziura około metra od krawężnika to właśnie moja stopa). Siadłam na murku i próbowałam coś z tym fantem zrobić. Jakiś policjant parsknął śmiechem i powiedział, ze bez benzyny ani rusz. Starsza pani zatrzymała się obok i prawie płacząc ze śmiechu podała mi pierwszą stronę gazety „Juventud rebelde”, żebym mogła obetrzeć nogę. Ale cholerstwo niczym nie chciało zejść.
Jako, że nie miałyśmy z Kasią zwyczaju przejmować się pierdołami, poszłyśmy dalej, zakańczając dzień tradycyjnie na Maleconie, tradycyjnie rumem z kartonika i puszką coli. Do domu dotarłyśmy już dobrze ugotowane. Zjadłyśmy po pasztecie ze słodką bułką, żeby nie rozmawiać z panią Martą w stanie nieważkości, ale niewiele pomogło. Oddała nam nasze kserówki, które zostawiłam potem na tarasie i rano znalazłam wetknięte w szparę między drzwiami a futryną. Jednak najciekawszy był moment, gdy Kasia poszła się umyć, a ja wyciągnęłam wspaniałe nawilżające chusteczki do twarzy, które dostałam od mamy specjalnie na wyjazd, jako bardzo dobre. Obtarłam stopę. Asfalt zniknął bez śladu… Do twarzy już ich nie użyłam z obawy o moją opaleniznę.

















--------------------
Niezbędnik:
Bułki (6 sztuk w paczce) – 0,9 CUC
Viazul Holguín – Habana – 44 CUC
Juventud rebelde – 1 MN

Brak komentarzy: