wtorek, 27 marca 2012

Kuba w chaosie raz jeszcze / Cuba in chaos once more

Krótko i na temat, bez zdjęć. W odpowiedzi na apel Ciro Diaza, czyli gitarzysty Porno para Ricardo.
Przed wizytą papieża Benedykta XVI na Kubie robi się porządki. Wiosenne rzec by można, gdyby nie fakt, że nie jest to zabawne.
Telefony opozycjonistów są poblokowane. Komunikacja zawieszona. Aresztowany został między innymi Ismael de Diego - ten sam, który zagrał Gorkiego w filmie Havana Blues oraz basista Porno para Ricardo.
Więcej informacji na blogu Cira oraz innych blogach kubańskich.
W specyficzny sposób następuje mieszanie się religii do komunistycznej polityki...

Shortly and straight to the point. As an answer to the appeal of Ciro Diaz, the guitar player of Porno para Ricardo.
Before the visit of Pope Benedict XVIth on Cuba authorities are "cleaning" the island. As for the spring coming one could say but the point is - it ain't funny.
Mobile phones of oppositionists are blocked. The communication is stopped. Among many others who were arrested are: Ismael de Diego - the same who played Gorki in the movie Habana Blues and the bass player of Porno para Ricardo.
More information on Ciro's blog and other Cuban blogs.
In the most strange ways is religion influencing the communist politics...

poniedziałek, 26 marca 2012

Cud nad Wisłą / Miracle at the Vistula



































To będzie post krótki i absurdalny.
Ludzie, którzy znają mnie od przynajmniej pięciu lat, wiedzą o mnie na pewno przynajmniej dwie rzeczy.
1. Nie chcę i nie umiem gotować.
2. O roślinach wiem tyle, że cokolwiek się dzieje, to zielone powinno być u góry.
Ludzie, którzy ze mną przez tych przynajmniej pięć lat wytrwali wiedzą więcej. A mianowicie, że rok temu z okładem zaczęłam gotować. Zmusiły mnie do tego okoliczności, a wkrótce motywowała przyjemność.
Więc teraz mam dla tych wszystkich, bliskich mi osób niespodziankę. Trzy tygodnie temu kupiłam niecałe pół kilo świeżego chilli. Zapłaciłam tyle, że byłam gotowa ogłosić upadłość finansową. Wkurzyłam się. Dwa tygodnie temu wyszukałam w internecie instrukcję. Zasiałam nasiona.
A dzisiaj - odkryłam kiełkujące pędy chilli. Moja pierwsza w życiu roślinka. Pierwsza zasiana. Wyhodowana. Z szansami na przeżycie.
Jeśli ktoś napisze, że w ramach kolejnego kroku powinnam zafundować sobie psa - skwituję milczeniem i udam, że nic się nie stało.
Jeśli ktoś napisze, że krokiem trzecim powinno być zrobienie sobie dziecka - przysięgam, że odnajdę. I nie będę miła.


This post will be short and absurd.
People who know me for at least five years know about me at least two things.
1. I don’t want to and I don’t know how to cook.
2. About plants I know only one thing - that the green part shall go up.
People who stayed with me for those five years know more. They know that a year ago I started to cook. First because I had to - second because I started to want to.
So for all those people who are close to me I have a surprise. Three weeks ago I bought less than half a kg of fresh chilli. I paid a small fortune which pissed me off. So two weeks ago I found an instruction on the internet. I seeded it.
And today - I discovered germinating seeds. My first plant in life. First seeded. First grown. First about to survive.
If someone writes that my next step shall be getting a dog - I will say nothing and pretend I didn’t notice.
If someone writes that my next step shall be having a baby - I swear I will find this person. And I will not be nice.

sobota, 24 marca 2012

czwartek, 22 marca 2012

Pani Pink Ping czyta / Mrs Pink Ping reads



































O - na przykład Wysokie Obcasy czyta. I stwierdza, że tej wiosny będzie niezwykle modna. Cała ona - Pani Pink Ping będzie wyznacznikiem chodzącym mody. Kwintesencją po prostu. Tej mody oczywiście...
Ale Pani Pink Ping na wiosnę to nie tylko o modzie czyta. Pani Pink Ping się też na wiosnę dokształca. Ukulturalnia się. I wiedzę zdobywa. Ksiażki czyta - o takie, na ten przykład, o takie:
Jared Diamond “Dlaczego lubimy seks? Ewolucja ludzkiej seksualności”. A dlaczego takie książki czyta? A bo dla Pani Pink Ping nic proste nie jest. Ona wie, że pod powierzchnią rzeczy to sporo nieodkrytego jest. Na ten przykład - syf pod łóżkiem... A teraz Wam Pani Pink Ping na wiosnę cyctatę piękną przytoczy. O!:
“W swojej istocie fallokarp (nakładki na penisa noszone przez mężczyzn jednego z plemion nowogwinejskich jako jedyne okrycie - przyp. P.P.P.) reprezentuje wyrazisty i ogromny pseudoczłonek w stanie erekcji - odbicie tego, jak wyglądałby penis, gdyby mógł być kształtowany zgodnie z męskimi oczekiwaniami. Wielkość członka została jednak w toku ewolucji ograniczona długością kobiecej pochwy. Fallokarp pokazuje, jak wyglądałby nasz członek, gdyby nie podlegał tym mechanicznym ograniczeniom. Jest to bardziej nawet wyrazisty sygnał niż ogon wdówki rajskiej. Prawdziwy członek, choć skromniejszy niż fallokarp, jest i tak nadzwyczaj wielki jak na standardy naszych małpich przodków; tylko penis szympansa może pod względem wielkości równać się z naszym. Ewolucja członka odzwierciedla bez wątpienia działanie fisherowskiej lawiny selekcyjnej. Zaczynając od długości 3,5 centymetra u najwcześniejszych homindów (podobnej jak u współczesnych goryli czy orangutanów), penis człowieka lawinowo wydłużał się w czasie, jako sygnał męskości jego właściciela, aż osiągnął kres, gdy włączyły się mechanizmy hamujące, związane z ograniczeniami, wynikającymi z pojemności pochwy.
Męski członek, jako struktura kosztowna i nie przynosząca bezpośrednich korzyści, może również odzwierciedlać zasadę modelu handicapu Zahaviego. Z pewnością jest mniejszy i zapewne mniej kosztowny niż ogon pawia. Już przy jego wielkości nie byłoby jednak z pewnością bez znaczenia, gdyby ta sama ilość materiału tkankowego zużyta została do budowy kory mózgowej: tak powiększony mózg mógłby okazać się wielce korzystny dla zmienionego w ten sposób mężczyzny. WIelkość penisa można rozpatrywać w kategoriach zmarnowanych szans: ponieważ dostępna wielkość energii metabolicznej jest ograniczona, jej ilość kierowana na budowę jednej struktury jest automatycznie stracona dla wszystkich innych sruktur. Wielki penis jest rodzajem ewolucyjnej przechwałki: “Jestem już tak mądry i wspaniały, że nie muszę dalej inwestować w mój mózg; mogę za to sobie pozwolić na zupełnie zbyteczne wydłużanie mojego członka”.
Mniej jasne jest, do kogo właściwie adresowana ma być reklama. Większość mężczyzn uzna zapewne, że ich męskość wywołuje szczególne wrażenie na kobietach. Jednakże w sondażach kobiety deklarują zwykle, że pociągają je inne części męskiego ciała, i że widok członka, jest - w najlepszym razie - mało atrakcyjny. Prawdziwą fascynację długością penisa wykazują za to inni mężczyźni. W łaźniach lub szatniach to mężczyźni zwykle bacznie mierzą wzrokiem przyrodzenie współtowarzyszy."

Za: Diamond J. “Dlaczego...”, Wydawnictwo CiS, Warszawa 1998, seria Science Masters, tłum. Marcin Ryszkiewicz.



































Like for instance “High Heels” she reads. And she realizes that this spring she is going to be very trendy. Her whole self - Mrs Pink Ping will be a fashion dictator. It’s essence. The fashin’s essence of course...
But Mrs Pink Ping does not read only about fashion this spring. Mrs Pink Ping is working on her education. And culture. She gathers knowledge. She reads books. Like this one:
Jared Diamond “Why is Sex fun? The Evolution of Human Sexuality” And why does she read such books? Because for Mrs Pink Ping nothing is easy. She knows that under the cover of reality there is a lot to discover. Like some shit under bed for example... And know Mrs Pin Ping will give you a nice quote. O!:
“In effect, the phallocarp is a conspicuous erect pseudo-penis representing what a man would like to be endowed with. The size of the penis that we evolved was unfortunately limited by the length of a woman's vagina. A phallocarp shows us what the human penis would look like if it were not subject to that practical constraint. It is a signal even bolder than the widowbird's tail. The actual penis, while more modest than a phallocarp, is immodestly large by the standards of our ape ancestors, although the chimpanzee penis has also become enlarged over the inferred ancestral state and rivals men's penises in size. Penis evolution evidently illustrates the operation of runaway selection just as Fisher postulated. Starting from a 1/4-inch ancestral ape penis similar to the penis of a modern gorilla or orangutan, the human penis increased in length by a runaway process, conveying an advantage to its owner as an increasingly conspicuous signal of virility, until its length became limited by counterselection as difficulties fitting into a woman's vagina became imminent.
The human penis may also illustrate Zahavi's handicap model as a structure costly and detrimental to its owner. Granted, it is smaller and probably less costly than a peacock's tail. However, it is large
enough that if the same quantity of tissue were instead devoted to extra cerebral cortex, that brainy redesigned man would gain a big advantage. Hence a large penis's cost should be regarded as a lost-opportunity cost: because any man's available biosyn-thetic energy is finite, the energy squandered on one structure comes at the expense of energy potentially available for another structure. In effect, a man is boasting, "I'm already so smart and superior that I don't need to devote ounces of protoplasm to my brain, but I can instead afford the handicap of packing the ounces uselessly into my penis."
What remains debatable is the intended audience at which the penis's proclamation of virility is directed. Most men would assume that the ones who are impressed are women. However, women tend to report that they are more turned on by other features of a man, and that the sight of a penis is, if anything, unattractive. Instead, the ones really fascinated by the penis and its dimensions are men. In the showers in men's locker rooms, men routinely size up each other's endowment.”

After: Diamond J. “Why is...”, UK 1997, Brockman Inc., “Science Masters” collection.

środa, 21 marca 2012

Kraków Shanties 2012



























Jakoś tak się zawsze składa, że posty z moich wyjazdów, czy to bliskich, czy to dalekich, pojawiają się jakiś czas po powrocie. Nie wiem, może to syndrom “refleksu schodowego”? A może raczej “udawajmy, że to się wcale jeszcze nie skończyło”...
Miesiąc temu byłam na festiwalu Shanties w Krakowie. Jak ktoś nie wie, co to za festiwal, to na jego stronie może się dowiedzieć. Niezrozumiałe może też być słowo “szanta”, w skrócie definiując - jest to pieśń morza, pieśń żeglarska, niegdyś wykonywana na żaglowcach w celu nadania rytmu przy pracy typu “kręcenie kabestanem”. Na Wikipedii można znaleźć nieco dłuższe wyjaśnienie tego terminu - może nie podpisałabym się pod całym artykułem, ale laikowi powinno trochę wyjaśnić.
Wracając do samego wyjazdu - tak się składa, że moi szanowni Producenci, również Rodzicami zwani, przez czas jakiś się w tworzenie rzeczonych szant bawili. Co więcej - ta zabawa świetnie im wychodziła, założyli własny zespół “Packet”, a następnie nagrali płytę, która do dziś jest sprzedawana, a wiele piosenek (w większości słowa były autorstwa mojej Mamy, a muzyka - Taty), jak choćby “Mona”, która wzbudza powszechną histerię (do tego stopnia, że niektórzy śpiewają ją na stojąco, z zapalniczkami w rękach i co więcej - odezwać się nie można w trakcie, bo gadule grozi publiczny lincz), ma status kultowych. I w tym roku w Krakowie zespół obchodził swoje dwudziestopięciolecie.
Toteż się wybrałam, posłuchałam, obejrzałam. Nie żałuję, bo koncert był świetny, a piosenki niewiele młodsze ode mnie nic nie straciły ze swojego kopa. I teraz się publicznie Producentami chwalę. Więcej zdjęć jak zawsze w albumie, zaś po youtubie krążą fragmenty występów (tych poszukajcie sami, bo nie są moje, a nie chcę się pod cudzym podpisywać).

PS. Jak kiedyś powiedziałam kumplowi, że jadę na szanty do Krakowa, to w odpowiedzi rzucił starym kawałem:
Dzwoni Dubczek do Breżniewa:
- Dni Morza chcemy u siebie Towarzyszu urządzić. W przyszłym miesiącu.
- Co?! Wy? Dni Morza u siebie?!
- A no tak, towarzyszu Breżniew. Dni Morza. Przecież jak wy u siebie Dni Kultury urządzacie, to my się nie czepiamy!





























Somehow it has become a rule that posts describing my trips - no matter if they’re far or not - appear long after I get back home. Is it a “hindsight” syndrome or just the one called “let’s pretend it’s not over yet”?
A month ago I went to Cracow for the shanties festival. You can check the website (they even have English section) if you haven’t heard about it. For those who does not know what “shanty” means - I can say it’s a sea song and the rest you can read in Wikipedia.
Coming back to the trip itself - my producers also known as parents had this episode in their lifes when they used to create some of those songs. What is more - it was not just simple fun or pleasure - they created their own band “Packet” released a LP which still at sale. Many of their songs (my mom was writing lyrics and dad most of the music) like for instance “Mona” which is by many sang while they’re on their feet, with lighters in their hands and whole celebration going, are extremely popular until now. And this year in Cracow they celebrated 25 years of their existence.
So I went, listened and watched. And I’m glad I did cause the concert was awesome and songs not much younger than me - have lost none of their power. And now I am all proud and sound. More pictures in the album - as usual. Some recorded parts of the concert can be found on youtube but you have to search for them by yourself cause they’re not mine.

PS. Once I told my friend that I am going to listen to shanties in Cracow. He commented with an old joke:
Dubček calls Brezhnev and says:
"We want to organize Days of the Sea. Next month."
"What?! You?! Days of the Sea?!!!!"
"Yes Comrade Brezhnev, Days of the Sea. And when you organize Days of Culture at your place we will have no objections!"

sobota, 17 marca 2012

Jeden dzień w Warszawie / One day in Warsaw



































Dzień jak co dzień. Na Wawelskiej wsiadam w zatłoczone 187. Mówię chłopakowi, którego plecak wbija mi się w brzuch, że ma ten plecak rozpięty. Chłopak najpierw mi dziękuje a potem zaczyna się odsuwać patrząc na mnie spode łba - a nuż sama mu ten plecak rozpięłam?
W urzędzie skarbowym jak zawsze nikt nie odbiera telefonu, a tak poza tym to system im padł, strona nie działa, a jak już ktoś odbiera to trzeba wrzeszczeć, żeby przekrzyczeć wwiercający się w uszy sygnał faksu. Bo “linia telefoniczna też awarię ma”. Nie będę przecież dobrodziejce tłumaczyć, ze jak wyłączy faks, to będziemy rozmawiać normalnie, bo sygnał to nie z linii a z tego urządzenia przez które rozmawiamy idzie...
Jakieś uzupełniam papierki, drukarka zacina się trzy razy. Ksero wypluwa luźne śrubki. Przychodzi listonosz, sam sobie podbija listę z poleconymi firmową pieczątką, ale nie tej firmy pieczątkę wziął i teraz złorzeczy. Spod góry listów ze swojej torby wyciąga ser żółty, już lekko pływający, no bo jednak dzisiaj jest słoneczko.
- Piętnaście złotych za kilogram, świeżutko z Ostródy przyjechał.
Przynosi z samochodu nóż i z pomocą miarki oraz biurowej linijki, dzieli czterokilogramową kostkę na kawałki, bo chętnych już jest kilku. Ta gouda i tak smaku nie ma, ale jak się ją roztopi na tostach, to jest jadalna. Nad składem postanowiliśmy się nie zastanawiać, ale że listonosz dostarcza nam ten ser już od kilku miesięcy i wszyscy póki co żyjemy, to może trujący nie jest.
Czas się ruszyć do urzędu. Warszawa-Wawer tym razem. W jednym okienku nie chcą mi przyjąć papierów i jeszcze sobie czynnego żalu życzą (tak tak, jest w polskim prawie podatkowym taka “instytucja” i cudzysłów jest tu nie do końca na miejscu, bo instytucją się to nazywa). Wychodzę więc zaczerpnąć świeżego powietrza a po powrocie staję w kolejce do innego okienka, chowając się za nieco wyższym ode mnie panem. Tym razem papiery mi pani przyjmuje i jeszcze na moją prośbę dopisuje na nich ołówkiem, że do pilnego wprowadzenia, bo będą rozpatrywane do zaświadczenia.
Słoneczko przygrzewa, autobus podjeżdża całkiem szybko, przesiadam się w tramwaj i już przed następnym przystankiem napiera na mnie babcia z wózkiem na zakupy, bo “ona musi wysiąść” i na nic się nie zdają tłumaczenia, że do przystanku to jeszcze kawał drogi i że ja żaden ninja, do sufitu się nie przykleję, ściany nie przesunę, przez okno nie przeniknę, pani wysiada już i kropka. Wypchnięta babcinym wózkiem wypadam na kolejny przystanek.
Jedna spółka, druga spółka, po drodze jakiś bank i oto trafiam w nie swoje otoczenie. Krucza na odcinku od Żurawiej, przez Wspólną aż do Pięknej. Rząd drogich knajp, do tej ulicy moje sportowe ciuchy nie pasują. Czuję się jak lump, kiedy spojrzenia znad drogich garniturów i kostiumów łaskawie ześlizgują się po mnie niby nie widząc, bo przecież lepiej dla mnie żebym nie istniała. Przynajmniej w tej okolicy. Zaimponować warszawskiej ulicy raczej trudno, ale łatwo byłoby ją zaszokować - wystarczyłoby jak na starej poczciwej Calle d’Hartzenbusch w Barcelonie, wyjść w piżamie po bagietkę na śniadanie. Tego mi strasznie brak...
Na pocztę codziennie chodzę tę samą. Na Wiejską. Pod Sejm prawie. Bo blisko, bo pusto i przyjemna zazwyczaj okolica. Znowu dzisiaj nowa wersja obsługi listów. Bo pieczątkę to nie wystarczy tu, trzeba jeszcze tu, a z temi zwykłymi to gdzie mi tu pani, to do skrzynki trzeba.
- Ale wczoraj panie w okienku przyjmowały.
Wczoraj to wczoraj, a dzisiaj to dzisiaj. Nie ma zmiłuj, trzeba do skrzynki.
Pod Sejmem zazwyczaj pusto, czasem tylko pod kancelarią jakaś wycieczka szkolna stoi. Tłum widziałam tylko raz, na Manifie. Jednak dzisiaj, jakaż odmiana, z każdej strony, nawet spod poczty, ciągną grupki z transparentami, których treści nie udało mi się odczytać. Spokojnie maszerują i ustawiają się na parkingu po drugiej stronie ulicy. Za Górnośląską w cieniu pod ambasadą Francji ustawia się rząd suk. Gotowi na demonstrację? To jedyne podobieństwo z Barceloną - stosunkowo częste demonstracje, manifestacje. Tylko strajków mniej.
Myślę o miejscach, które w tej okolicy lubię - krasnalach w mojej ukochanej bramie, o ulicy Profesorskiej, o pokrytych graffiti wspornikach na Rozbracie, o... maszerującym przed moim nosem kordonie policji (obrywam nawet kaskiem w kolano, bo wąsko, a ja nie zdążyłam nóg schować, ale pan władza zaraz mnie grzecznie przeprasza). Ale oto niespodzianka - nie idą pod sejm, tylko w dół w kierunku stadionu Legii. “No tak, pewnie znowu meczyk będzie” - myślę sobie. Czekam jeszcze trochę i przypadkiem podsłuchuję rozmowę dwóch pań o tym, że “wybuchła” magistrala ciepłownicza na skrzyżowaniu Sobieskiego i Sikorskiego i że cały Mokotów zakorkowany, na Ursynów się nie da dojechać ani z niego wrócić, pasażerów ewakuowano z autobusów. No to lipa. Nie czekam już na autobus, bo chociaż powinien przyjechać od centrum, to jakoś się nie pojawia. Postanawiam wrócić na piechotę. Dość spokojnym spacerkiem, bo jednak zdrowa nie jestem i pot się ze mnie leje strumyczkiem a nawet rwącym potokiem, dochodzę do Torwaru, gdzie najwyraźniej kibice Legii postanowili sobie urządzić miejsce spotkań. Na widok łysych dżentelmenów w czerwono-zielono-białych szalikach przyspieszam jednak kroku i prawie dobiegam do miejsca gdzie policja już się ustawia w równych rzędach. Ot impreza sportowa.
Mijam Łazienki i pierwsze autokary z turystami i wreszcie docieram do biura. Właściwie jest już czwarta, więc robię porządek, trochę sprzątam, uzupełniam jeszcze jakąś tabelkę i ledwie żywa wlokę się na autobus. Ale ten jak na złość nie chce wcale szybko przyjechać. Agrykola już zamknięta, policyjny patrol przepuszcza tylko autobusy. Kiedy wreszcie moja karoca podjeżdża jest już zawalona ludźmi, więc nici z nadrabiania zaległości w lekturze książek do zrecenzowania. Nie mogąc czytać, mimowolnie słucham jak jeden pan drugiemu panu i przy okazji wszystkim dookoła, robi wykład o tym jakiego obiektywu należy używać w Indiach i że te portrety pod Marszałkowską to kicz i że powinny być reliefy. Autobus zjeżdża na pobocze trzy razy, żeby przepuścić ambulanse jadące na sygnale.
Dopiero w domu jest względna cisza...



































A day like any other. On Wawelska street I get on the crowded bus no 187. The backpack of a guy standing in front of me is practically laying on my stomach and it’s open so I inform the guy about the fact. First he says “thank you” and than he starts moving away looking at me angrily - who knows maybe it was me who opened this backpack?
In the tax office - as usually - no one is answering the phone. Their system doesn’t work, web site is dead and when you finally get someone on the phone you have to scream to make yourself louder than the fax signal they send cause “the phone line is also damaged”. It wouldn’t be proper to explain that if the lady did switch the fax off we would talk normally cause the signal is not sent by the line but by this machine she is talking through right now...
I fill in some papers, the printer jams three times. Xerox machine is spitting some loose screws. Postman comes and stamps the list of registered letters and than he discovers he used the stamp of the wrong company and now he complains. From under the pile of letters in his bag he takes out a yellow cheese - a bit fluid by now cause we finally have sun.
- Fifteen zloty per kilo. It’s fresh - just brought from Ostróda.
He brings a knife from his car and with a help of measuring tape and office ruler he cats the 4 kilo block of cheese into smaller pieces cause there already are a few willing to buy. This Gouda is tasteless anyway but if you melt it on a tost - it’s eatable. We decided long ago not to think of the ingredients - but as long as we’ve been eating this cheese and it’s already been a few months - no one has died so maybe it’s not poisonous.
It’s time to go to the tax office. Warsaw-Wawer this time. They do not want to accept my papers in one counter and the lady insists that I shall use active repentance (yes there is such an “institution” in polish tax law and even using inverted commas is not proper in here cause it’s really called institution). I go outside to get some fresh air and after I get back I stand in another line hiding myself behind a taller man. This time documents are accepted and the lady even signs them with a pencil as “urgent” cause they are needed for certification.
The sun is getting warmer, bus comes really quickly and in a moment I change into tram and long before the next stop I am pushed on the doors by some granny with the shopping cart cause “she needs to get out”. And it’s useless to explain that there is a long way to the next stop and I am not a ninja so I will not stick myself to the ceiling, I will not move the wall or intermingle with the window because the lady is getting out and that’s it. Pushed out by granny’s bags I fall out on the next stop.
One company, next company, some bank on the way and I fall into the hostile environment. Krucza street starting from the crossroad with Żurawia through Wspólna down to Piękna. The row of expensive restaurants, my sport clothes do not fit this street. I feel like a tatter while the gazes from above the expensive suits are looking through me without seeing cause it would be better if I didn’t exist. At least in this neighbourhood. It is hard to impress the streets of Warsaw but it’ easy to shock - it would be enough to walk outside like on the old friendly Calle d’Hartzenbusch in Barcelona in my pajamas to buy a bread for breakfast. I miss it a lot...
I go to the same post office everyday. On Wiejska street. Almost under the Parliament. It’s close, it’s empty and the neighbourhood is friendly. There is a new version of letter management every day. One day it’s enough to put a stamp in one place next day you have to put it also in the second place and regular letters can be left on the counter or put into the letterbox or both. Yesterday ladies took them from me. Today I have to put them in the box. Yesterday was yesterday and today is today.
It’ usually quiet under the parliament - just a school trip is sometimes seen next to the reception. Crowd I saw only once - on the Feminist demonstration. But today for a change from every direction I can see coming groups of people carrrying banners with some slogans I cannot read. They march peacefully and gather on a parking lot in front of the Parliament. Behind Górnośląska in the shadow of embassy of France police cars are standing in a row. Are they getting ready for demonstration? It is the only resemblance of Barcelona - manifestations. Just less strikes.
I think of places which I like in this area - dwarfs in my beloved gate, Profesorska street, covered with graffiti brackets under Rozbrat and... of marching just in front of me big group of policemen (I’m even hit with the helmet - it’s narrow and I didn’t have time to hide my legs but the officer says “sorry” straight away). And here comes a surprise - they’re not marching towards the Parliament but down the road in the direction of football stadium. “Here comes the match” - I think. I wait for a bus for a little longer and I overhear the conversation of two ladies behind me - the central heating main had exploded on the crossroad of Sobieskiego and Sikorskiego and the whole Mokotów is blocked, it’s impossible to go to Ursynów or get back from there and that the passengers were evacuated from buses. That sucks. I am not waiting for a bus any longer
cause although it’s coming from different direction it doesn’t seem to be coming anyway. I decide to walk back. Walking slowly - as I am not fully well and sweat is already floating down my back - I reach Torwar and see a gathering of Legia football club fans. On the sight of bald gentleman with red-green-white scarfs I speed up and almost run to the place where police is forming rows. Just a sport event...
I pass by Łazienki and first tourist buses this year and I finally reach the office. It’s almost four p.m. so I just clean a bit, fill in some last table and half dying I go to the bus stop. And this bus is also not coming. Agricola is closed - the police patrol is only letting buses pass by. When my carriage finally comes it’s so crowded that I can forget about reading a book I shall review for next week. I cannot read so I have to listen to one gentleman lecturing the other one along with all other passengers about what kind of lenses shall be used in India and that those portraits under Marszałkowska are kitch and some reliefs shall be there instead. The bus three times stops to let ambulance drive by.
I have to reach home to have it quiet...

czwartek, 15 marca 2012

Wzgardzone/Despised
























Wzgardzone, bo zbyt charakterystyczne. Jakby Warszawa naszpikowana była wieżowcami. Jakby była Hong Kongiem, albo Nowym Jorkiem, a nie swojską Warszawą, z jej dwoma brzegami, kamienicami, śladami po wojnie, obdrapaną Pragą. Jest ich mało, ale je lubię. Drapacze chmur.



































Despised because they're too characteristic. As if Warsaw was full tower blocks. As if it was Hong Kong or New York and not familiar Warsaw itself with it's two banks, maisons, traces of war and squalid Praga. There's just a few of them but I like them.
Scyscrappers.











niedziela, 11 marca 2012

Słońce jest kobietą-Manifa/Sun is a woman-Feminist Demonstration





















W piątek mgła. Wczoraj szaro. Dzisiaj obudziło mnie wpadające przez okno słońce, ostre jak skierowana prosto w oczy przesłuchiwanego lampa. Kobiety mają szczęście.
Na Manifę wybierałam się wiele razy, ale w trójmieście zawsze organizowano ją w Gdańsku (jak na złość, akurat w tym roku przeniesiono ją do Gdyni) - daleko, mało czasu, o której ja wrócę?
Tym razem dotarłam.
Pod Pałacem Kultury i Nauki na samochód z prowadzącymi pochód wdarł się jakiś mężczyzna. Wyszarpał mikrofon i ryknął "Lucyna, nie wygłupiaj się, wracaj do domu!!!!" Gdy policja zdjęła go z samochodu, padła odpowiedź "Lucyna teraz odleci na miotle. A pan będzie musiał sobie z tym poradzić. Lucyna, nie wygłupiaj się, zostaw tego palanta i chodź z nami!!!"



















Tylko policjantki mogły nie czuć radosnej atmosfery - do obstawy oddelegowano prawie wyłącznie kobiety. Na tę niedzielę nie mogły mieć innych planów niż maszerowanie z obojętnymi jak ich mundury minami w tłumie roześmianych, krzyczących kobiet i mężczyzn.
Podobała mi się silna laicka postawa akcentowana podczas pochodu. I chociaż niektóre skandowane hasła niestety mocno upraszczały rzeczywistość i były raczej demagogicznymi zagrywkami, niż konkretnymi argumentami, czułam się dziś dumna z faktu, ze jestem kobietą.
Więcej zdjęć w albumie.
GIRL POWER!!!































On Friday there was fog. Yesterday the day was grey and gloomy. Today I was waken up by a sun sharp like a lamp directed on the eyes of an intervied person. Women are lucky.
I was about to join this demonstration many times but in 3city it was always organized in Gdańsk (unlike this year - girls were demonstrating in Gdynia today) - which is far.
This year I made it.
Under the Palace of Culture and Science some man climbed up the car with the leaders of demonstration, he took the microphone and started shouting "Lucyna, don't be silly, come back home!!!" When the police took him down, the answear came: "Lucyna will now fly away on her broom. And you will have to deal with it. Lucyna, don't be silly - leave that idiot and come with us!!!"

























Only police officers might have not felt the cheerful atmosphere - mostly women were delegated to guard the demonstration. They couldn't have had different plans for this Sunday - other than to march with faces serious like their unforms among laughing and screeming crowd.
I liked the secular tone of most speeches. And although some of the slogans chanted by the crowd were a bit too naive and sounded more like pure demagogy than logic reasons - today I've felt proud of the fact that I am a woman.
More pics in the album.
GIRL POWER!!!

piątek, 9 marca 2012

Dyrektorski palec / Boss's finger



































Tak wygląda mój palec od czwartku. A oto wersje wydarzeń:
1. Oficjalna
Należę do klanu yakuzów. Nigdy Wam o tym nie mówiłam, ale cóż - o takich rzeczach po prostu się nie mówi. Moim zadaniem było zlikwidowanie żony szefa konkurencyjnego klanu. Umówiłysmy się w SPA. Masaż. Algi. Maseczki. Utłukłam jej siostrę - niestety w maseczkach wyglądały tak samo. Mój starszy brat lekko się zirytował. W ramach przeprosin musiałam odciąć sobie palec. To spora zniewaga, więc jak tylko przyszyli mi go z powrotem, zlikwidowałam starszego brata (nie chadza do SPA). Teraz to ja jestem na czele klanu.
2. Dla szefowej.
- Pani prezes, mam wzmocnienie na najważniejszy palec. To teraz mogę być dyrektorem?
3. Filmowa
Krew trysnęła na deskę do krojenia. Fontanna zalewała mieszkanie, gdy budziłam brata, żeby zatamował krwotok. Łazienka już zawsze będzie czerwona. Gdyby wpuścić tu Quentina Tarantino z kamerą, byłby hit.
4. Gabinetowa.
Lekarz: Opatrunek założony, to teraz zrobimy anatoksynkę.
Igła ląduje w moim ramieniu (do dzisiaj mam siniaka). Podskakuję na kozetce.
Lekarz: Przecież to nie boli.
Ja: Wiem. Podskakuję profilaktycznie.
5. Lekarska
“Rana cięta palca II ręki prawej”
6. Religijna
Oto jest palec boży. Bóg jest kobietą. I ukarze wszystkich mężczyzn (już ona wie za co).
7. Faktyczna
Bo bułka była za twarda, a nóż za ostry.

That is how my finger looks since thursday. And these are versions of the story:
1. Official
I belong to the yakuza clan. I’ve never told you about it - but well you simply don’t talk about such stuff. I was assigned to a mission - to eliminate other’s clan boss’s wife. We made an appoitment at SPA. Massage. Algae. Beauty masks. I killed her sister - in their masks they looked pretty much the same. My older brother got a bit irritated. As for an apology I had to cut off my finger. It’s a kind of an insult so after I got my finger sewed back I eliminated my elder brother (he doesn’t go to SPA). No I am the boss of the clan.
2. For the CEO.
- My most important finger is strenghtened now. Does it mean that I can be the boss?
3. Movie
Blood has spilled all over the kitchen. The fountain has been pouring over the flat when I woke up my brother to help me stop the stream. The bathroom will stay red forever. If I did let Quentin Tarantino in - this moive would be a hit.
4. Surgery
Doctor: The bandage is done. No we will make the anatoxin injection.
The needle lands in my arm. I’m jumping on the bed.
Doctor: But it doesn’t hurt.
Me: I know. It was just a preventive jump.
5. Doctor’s
“II hand (right) finger stab wound”
6. Religious
It is the god’s finger. And god is a woman. Now she will punish all the men (yeah, she does know what for).
7. Factual
No, the soup was not too salty. But the roll was too hard and the knife too sharp.

czwartek, 8 marca 2012

Od dupy strony / From the wrong side


























Nie będzie o seksie analnym. Nie tym razem. (A szkoda?)
Zacznę od małego fragmentu rozmowy na czacie:
ja: hej, wiesz, że z delhi do dhaki jest tylko 1800 km? to dobra wiadomość :D
S: haha, tak wiem
ja: i bilety do delhi są tysiąć złotych tańsze niż do dhaki :D
S: ale za to bilety z delhi do dhaki są koszmarnie drogie!
ja: autobusowe też? bo o lotach to wiem
S: nie, autbusowe są w dość rozsądnej cenie
ja: bardzo dobrze : dobrze dobrze dobrze :D jak długo jedzie autobus?
S: nie mam pojęcia po ile są bilety, ale ponoć ceny są znośne. no i nie ma zbyt wielu bezpośrednich autobusów, trzeba jechać przez kalkutę i stamtąd do dhaki. no i zajmuje to strasznie dużo czasu.
ja: świetnie :D

Ucieszyłam się. Bo dla mnie to świetna wiadomość. Nie tylko może uda się dojechać taniej, zobaczyć więcej, zaliczyć dodatkowy kraj. Będzie jeszcze sposobność, aby powąchać smród autobusu (mam nadzieję, że po tej trasie nie jeżdżą nówki sztuki, jaki “Polski Bus”), jechać po nierównej drodze, podskakiwać na wybojach, patrzyć zmęczonym wzrokiem w zaczerwienione oczy współpasażerów. Słuchać ich rozmów, których się nie rozumie. Uśmiechać się do obcych ludzi.
Brakuje mi drogi jak powietrza. Brakuje mi strachu pomieszanego z ekscytacją. Brakuje przemieszczania.
W mojej głowie rodzi się plan. Zdradziłam go kilku osobom. I często słyszałam, że jest zły, że zabieram się za życie od dupy strony. Niech będzie, że od dupy strony. Nie martwi mnie to. Nie jestem nieszczęśliwa. Ale mogę być bardziej podekscytowana. Mam mało pieniędzy. Mogę mieć mniej.
Jestem chroniona. Mam dom, rodzinę, przyjaciół. Asekurajcę. Miękki materac, na który zawsze mogę upaść. Jestem szczęściarą. I wiem, że trzeba to wykorzystać.
Zajmuję się ostatnio administrowaniem Travingerową stroną blogipodroznicze.pl Dorzucam nowe wpisy, gdy naczelni (nie jako rząd ssaków naczelnych, tylko redaktorzy) zwiedzają Sri Lankę. Nie lubię blogów podróżniczych. Nie lubię pism podróżniczych. Nie lubię czytać o tym, że ktoś jest, był lub będzie w miejscu, w którym mnie nie ma. Mogę pisać, administrować, dorzucać. Ale nie czytać. Zżera mnie zazdrość. Nie nadaję się. Uznaję co najwyżej przewodniki i mapy. Nie relacje, nie reportaże.
Dlatego ruszę. Czuję to jak kiedyś czułam, że Kuba przestanie być tylko marzeniem. Teraz jest wspomnieniem.

A wszystkim kobietom życzę dziś jako kobieta w dzień kobiet jednego - spełniajcie swoje marzenia, bez pytania innych o opinię.



















































FROM THE WRONG SIDE*
*in polish we say “from the ass side” - means the same but sounds “better”
This post is not going to be about anal sex. Not this time (What a pitty?)
I shall start with a piece of conversaion I had with my friend on chat:

ja: hey
do u know it's just 1800 km from delhi to dhaka?
good news :D
S: haa haa, yes i know that.
ja: and tickets do delhi are 1 k pln cheaper than to dhaka :D
S: but the tickets from deli to dhaka are insanely expensive!
ja: bus tickets as well?
i mean i know about flights
S: no the bus tickets are quite reasonable.
ja: very good :D good good good :D how long does the bus take?
S: I have no idea actually how much the bus fare is, but i heard its quite reasonable. and there aren’t any direct busses, u have to come to kolkata first and then from there to dhaka.and it takes an insane amount of time.
ja: cool :D

I was really happy. Cause it is good news to me. Not only may I get there in a cheaper way, see more and check a new country on my list. It will be a chance to smell the odour of the bus (I hope that buses on that route are not as new as those from “Polski Bus”), go the bumpy roads, jump on the holes, see with your tired eyes the red gaze of other passengers. To listen to their conversations that you cannot understand. To smile to strangers.
I miss the road more than the air. I miss fear combined with excitement. I miss changing places.
Some kind of plan is growing up in my head. I told some people about it. I often heard “it’s a bad plan”, “you’re taking your life from the wrong side”. Ok - it might be from the wrong side. Nevermind. I am not unhappy. But I definitely can be more excited. I have little money. I can have less.
I’m protected. I have home, family, friends. Safeguard. A soft mattress on which I can always fall. I am a lucky girl. And I know it’s time to use it.
Lately I’ve been administrating the Travinger website with travel blogs. I add new entries while editors in chief are visiting Sri Lanka. I don’t like travel blogs. I don’t like travel journals. I don’t like reading about places where somene is, were or will be and I am not. I can write, administrate or add. But not read. I’m jealous. I can’t do that. All I can accept are tourist guides and maps. No stories or coverages.
And that is why I will move on. I feel it like I used to feel that Cuba is not only a dream. Today it’s just a recollection.

And to all the women today on our day I wish - make your dreams come true without asking anyone about opinion.

wtorek, 6 marca 2012

100

To mój setny post... Nie wiem co napisać z tej okazji, tym bardziej, że ostatnio niewiele się dzieje - praca, praca, praca. Wrzucę więc kilka zdjęć, to będzie mój "Warszawski Wong Kar Wai" - nieśmiertelne marzenie o Hong Kongu tak dalekim, lecz coraz bliższym...

It is my hundreth post... I do not know what to write on this occasion especially because nothing much has been going on lately - just work, work, work. So I'll just post some pics - it will be my "Warsar Wong Kar Wai" - immortal dream of Hong Kong which is so far but coming closer...