sobota, 17 marca 2012

Jeden dzień w Warszawie / One day in Warsaw



































Dzień jak co dzień. Na Wawelskiej wsiadam w zatłoczone 187. Mówię chłopakowi, którego plecak wbija mi się w brzuch, że ma ten plecak rozpięty. Chłopak najpierw mi dziękuje a potem zaczyna się odsuwać patrząc na mnie spode łba - a nuż sama mu ten plecak rozpięłam?
W urzędzie skarbowym jak zawsze nikt nie odbiera telefonu, a tak poza tym to system im padł, strona nie działa, a jak już ktoś odbiera to trzeba wrzeszczeć, żeby przekrzyczeć wwiercający się w uszy sygnał faksu. Bo “linia telefoniczna też awarię ma”. Nie będę przecież dobrodziejce tłumaczyć, ze jak wyłączy faks, to będziemy rozmawiać normalnie, bo sygnał to nie z linii a z tego urządzenia przez które rozmawiamy idzie...
Jakieś uzupełniam papierki, drukarka zacina się trzy razy. Ksero wypluwa luźne śrubki. Przychodzi listonosz, sam sobie podbija listę z poleconymi firmową pieczątką, ale nie tej firmy pieczątkę wziął i teraz złorzeczy. Spod góry listów ze swojej torby wyciąga ser żółty, już lekko pływający, no bo jednak dzisiaj jest słoneczko.
- Piętnaście złotych za kilogram, świeżutko z Ostródy przyjechał.
Przynosi z samochodu nóż i z pomocą miarki oraz biurowej linijki, dzieli czterokilogramową kostkę na kawałki, bo chętnych już jest kilku. Ta gouda i tak smaku nie ma, ale jak się ją roztopi na tostach, to jest jadalna. Nad składem postanowiliśmy się nie zastanawiać, ale że listonosz dostarcza nam ten ser już od kilku miesięcy i wszyscy póki co żyjemy, to może trujący nie jest.
Czas się ruszyć do urzędu. Warszawa-Wawer tym razem. W jednym okienku nie chcą mi przyjąć papierów i jeszcze sobie czynnego żalu życzą (tak tak, jest w polskim prawie podatkowym taka “instytucja” i cudzysłów jest tu nie do końca na miejscu, bo instytucją się to nazywa). Wychodzę więc zaczerpnąć świeżego powietrza a po powrocie staję w kolejce do innego okienka, chowając się za nieco wyższym ode mnie panem. Tym razem papiery mi pani przyjmuje i jeszcze na moją prośbę dopisuje na nich ołówkiem, że do pilnego wprowadzenia, bo będą rozpatrywane do zaświadczenia.
Słoneczko przygrzewa, autobus podjeżdża całkiem szybko, przesiadam się w tramwaj i już przed następnym przystankiem napiera na mnie babcia z wózkiem na zakupy, bo “ona musi wysiąść” i na nic się nie zdają tłumaczenia, że do przystanku to jeszcze kawał drogi i że ja żaden ninja, do sufitu się nie przykleję, ściany nie przesunę, przez okno nie przeniknę, pani wysiada już i kropka. Wypchnięta babcinym wózkiem wypadam na kolejny przystanek.
Jedna spółka, druga spółka, po drodze jakiś bank i oto trafiam w nie swoje otoczenie. Krucza na odcinku od Żurawiej, przez Wspólną aż do Pięknej. Rząd drogich knajp, do tej ulicy moje sportowe ciuchy nie pasują. Czuję się jak lump, kiedy spojrzenia znad drogich garniturów i kostiumów łaskawie ześlizgują się po mnie niby nie widząc, bo przecież lepiej dla mnie żebym nie istniała. Przynajmniej w tej okolicy. Zaimponować warszawskiej ulicy raczej trudno, ale łatwo byłoby ją zaszokować - wystarczyłoby jak na starej poczciwej Calle d’Hartzenbusch w Barcelonie, wyjść w piżamie po bagietkę na śniadanie. Tego mi strasznie brak...
Na pocztę codziennie chodzę tę samą. Na Wiejską. Pod Sejm prawie. Bo blisko, bo pusto i przyjemna zazwyczaj okolica. Znowu dzisiaj nowa wersja obsługi listów. Bo pieczątkę to nie wystarczy tu, trzeba jeszcze tu, a z temi zwykłymi to gdzie mi tu pani, to do skrzynki trzeba.
- Ale wczoraj panie w okienku przyjmowały.
Wczoraj to wczoraj, a dzisiaj to dzisiaj. Nie ma zmiłuj, trzeba do skrzynki.
Pod Sejmem zazwyczaj pusto, czasem tylko pod kancelarią jakaś wycieczka szkolna stoi. Tłum widziałam tylko raz, na Manifie. Jednak dzisiaj, jakaż odmiana, z każdej strony, nawet spod poczty, ciągną grupki z transparentami, których treści nie udało mi się odczytać. Spokojnie maszerują i ustawiają się na parkingu po drugiej stronie ulicy. Za Górnośląską w cieniu pod ambasadą Francji ustawia się rząd suk. Gotowi na demonstrację? To jedyne podobieństwo z Barceloną - stosunkowo częste demonstracje, manifestacje. Tylko strajków mniej.
Myślę o miejscach, które w tej okolicy lubię - krasnalach w mojej ukochanej bramie, o ulicy Profesorskiej, o pokrytych graffiti wspornikach na Rozbracie, o... maszerującym przed moim nosem kordonie policji (obrywam nawet kaskiem w kolano, bo wąsko, a ja nie zdążyłam nóg schować, ale pan władza zaraz mnie grzecznie przeprasza). Ale oto niespodzianka - nie idą pod sejm, tylko w dół w kierunku stadionu Legii. “No tak, pewnie znowu meczyk będzie” - myślę sobie. Czekam jeszcze trochę i przypadkiem podsłuchuję rozmowę dwóch pań o tym, że “wybuchła” magistrala ciepłownicza na skrzyżowaniu Sobieskiego i Sikorskiego i że cały Mokotów zakorkowany, na Ursynów się nie da dojechać ani z niego wrócić, pasażerów ewakuowano z autobusów. No to lipa. Nie czekam już na autobus, bo chociaż powinien przyjechać od centrum, to jakoś się nie pojawia. Postanawiam wrócić na piechotę. Dość spokojnym spacerkiem, bo jednak zdrowa nie jestem i pot się ze mnie leje strumyczkiem a nawet rwącym potokiem, dochodzę do Torwaru, gdzie najwyraźniej kibice Legii postanowili sobie urządzić miejsce spotkań. Na widok łysych dżentelmenów w czerwono-zielono-białych szalikach przyspieszam jednak kroku i prawie dobiegam do miejsca gdzie policja już się ustawia w równych rzędach. Ot impreza sportowa.
Mijam Łazienki i pierwsze autokary z turystami i wreszcie docieram do biura. Właściwie jest już czwarta, więc robię porządek, trochę sprzątam, uzupełniam jeszcze jakąś tabelkę i ledwie żywa wlokę się na autobus. Ale ten jak na złość nie chce wcale szybko przyjechać. Agrykola już zamknięta, policyjny patrol przepuszcza tylko autobusy. Kiedy wreszcie moja karoca podjeżdża jest już zawalona ludźmi, więc nici z nadrabiania zaległości w lekturze książek do zrecenzowania. Nie mogąc czytać, mimowolnie słucham jak jeden pan drugiemu panu i przy okazji wszystkim dookoła, robi wykład o tym jakiego obiektywu należy używać w Indiach i że te portrety pod Marszałkowską to kicz i że powinny być reliefy. Autobus zjeżdża na pobocze trzy razy, żeby przepuścić ambulanse jadące na sygnale.
Dopiero w domu jest względna cisza...



































A day like any other. On Wawelska street I get on the crowded bus no 187. The backpack of a guy standing in front of me is practically laying on my stomach and it’s open so I inform the guy about the fact. First he says “thank you” and than he starts moving away looking at me angrily - who knows maybe it was me who opened this backpack?
In the tax office - as usually - no one is answering the phone. Their system doesn’t work, web site is dead and when you finally get someone on the phone you have to scream to make yourself louder than the fax signal they send cause “the phone line is also damaged”. It wouldn’t be proper to explain that if the lady did switch the fax off we would talk normally cause the signal is not sent by the line but by this machine she is talking through right now...
I fill in some papers, the printer jams three times. Xerox machine is spitting some loose screws. Postman comes and stamps the list of registered letters and than he discovers he used the stamp of the wrong company and now he complains. From under the pile of letters in his bag he takes out a yellow cheese - a bit fluid by now cause we finally have sun.
- Fifteen zloty per kilo. It’s fresh - just brought from Ostróda.
He brings a knife from his car and with a help of measuring tape and office ruler he cats the 4 kilo block of cheese into smaller pieces cause there already are a few willing to buy. This Gouda is tasteless anyway but if you melt it on a tost - it’s eatable. We decided long ago not to think of the ingredients - but as long as we’ve been eating this cheese and it’s already been a few months - no one has died so maybe it’s not poisonous.
It’s time to go to the tax office. Warsaw-Wawer this time. They do not want to accept my papers in one counter and the lady insists that I shall use active repentance (yes there is such an “institution” in polish tax law and even using inverted commas is not proper in here cause it’s really called institution). I go outside to get some fresh air and after I get back I stand in another line hiding myself behind a taller man. This time documents are accepted and the lady even signs them with a pencil as “urgent” cause they are needed for certification.
The sun is getting warmer, bus comes really quickly and in a moment I change into tram and long before the next stop I am pushed on the doors by some granny with the shopping cart cause “she needs to get out”. And it’s useless to explain that there is a long way to the next stop and I am not a ninja so I will not stick myself to the ceiling, I will not move the wall or intermingle with the window because the lady is getting out and that’s it. Pushed out by granny’s bags I fall out on the next stop.
One company, next company, some bank on the way and I fall into the hostile environment. Krucza street starting from the crossroad with Żurawia through Wspólna down to Piękna. The row of expensive restaurants, my sport clothes do not fit this street. I feel like a tatter while the gazes from above the expensive suits are looking through me without seeing cause it would be better if I didn’t exist. At least in this neighbourhood. It is hard to impress the streets of Warsaw but it’ easy to shock - it would be enough to walk outside like on the old friendly Calle d’Hartzenbusch in Barcelona in my pajamas to buy a bread for breakfast. I miss it a lot...
I go to the same post office everyday. On Wiejska street. Almost under the Parliament. It’s close, it’s empty and the neighbourhood is friendly. There is a new version of letter management every day. One day it’s enough to put a stamp in one place next day you have to put it also in the second place and regular letters can be left on the counter or put into the letterbox or both. Yesterday ladies took them from me. Today I have to put them in the box. Yesterday was yesterday and today is today.
It’ usually quiet under the parliament - just a school trip is sometimes seen next to the reception. Crowd I saw only once - on the Feminist demonstration. But today for a change from every direction I can see coming groups of people carrrying banners with some slogans I cannot read. They march peacefully and gather on a parking lot in front of the Parliament. Behind Górnośląska in the shadow of embassy of France police cars are standing in a row. Are they getting ready for demonstration? It is the only resemblance of Barcelona - manifestations. Just less strikes.
I think of places which I like in this area - dwarfs in my beloved gate, Profesorska street, covered with graffiti brackets under Rozbrat and... of marching just in front of me big group of policemen (I’m even hit with the helmet - it’s narrow and I didn’t have time to hide my legs but the officer says “sorry” straight away). And here comes a surprise - they’re not marching towards the Parliament but down the road in the direction of football stadium. “Here comes the match” - I think. I wait for a bus for a little longer and I overhear the conversation of two ladies behind me - the central heating main had exploded on the crossroad of Sobieskiego and Sikorskiego and the whole Mokotów is blocked, it’s impossible to go to Ursynów or get back from there and that the passengers were evacuated from buses. That sucks. I am not waiting for a bus any longer
cause although it’s coming from different direction it doesn’t seem to be coming anyway. I decide to walk back. Walking slowly - as I am not fully well and sweat is already floating down my back - I reach Torwar and see a gathering of Legia football club fans. On the sight of bald gentleman with red-green-white scarfs I speed up and almost run to the place where police is forming rows. Just a sport event...
I pass by Łazienki and first tourist buses this year and I finally reach the office. It’s almost four p.m. so I just clean a bit, fill in some last table and half dying I go to the bus stop. And this bus is also not coming. Agricola is closed - the police patrol is only letting buses pass by. When my carriage finally comes it’s so crowded that I can forget about reading a book I shall review for next week. I cannot read so I have to listen to one gentleman lecturing the other one along with all other passengers about what kind of lenses shall be used in India and that those portraits under Marszałkowska are kitch and some reliefs shall be there instead. The bus three times stops to let ambulance drive by.
I have to reach home to have it quiet...

Brak komentarzy: