sobota, 27 listopada 2010

Lizbona - Dzień pierwszy / Lisbon - Day one





















Lizbona – dzień 1-szy – kniazini odmawia dorosłości
Przy wyjściu z lotniska kawa za 1,5 euro i strefa dla palaczy – zaczyna się dobrze. Kniazini kończy palić i karoca nr 44 podjeżdża. W mieście korek, ludzie stoją sobie na głowach, ale kniazini Aleksandra ma gdzie siedzieć, a nazwy przystanków są elegancko wyświetlane na tablicy, żeby się przypadkiem nie zgubiła. Za oknem leje, ale dziś świat pada jej do stóp. Restauradores - wysiada, wyciąga adres z kieszeni, porównuje z ulicą i widzi, że pod numerem 65 jest owszem – Tabacaria. No cóż, może nie będzie miała gdzie mieszkać, ale papierosów nigdy za dużo. Wchodzi, a tam lustrzane odrzwia o złoconych klamkach i krzywy napis „Kitsh Hostel”. Są więc i papierosy i królewskie łoże w sali 10-cio osobowej.
Wita ją urocza młoda dama, dwórka jak się patrzy i z miejsca wyrzuca na bruk, bo check – in jest od 14ej. Onieśmielona jej urodą kniazini jednak poddaje się bez walki i ulatnia (bez aparatu fotograficznego, co okaże się zbawienne, bo w lizbońskim deszczyku utopi paszport, notes, portfel i własną głowę) niczym duch. Z radości zjada ciastko, na tekturowej tacce – przy dobrym oświetleniu na pewno wyglądałaby na srebrną.























Pierwsza jej obserwacja jest następująca – jak i w Barcelonie, tu również wszystkie pierdółkarnie prowadzone są przez Hindusów, Pakistańczyków, Bengalczyków – zawsze uprzejmych i nieraz przystojnych – z uśmiechem na twarzy przepłaca więc za parasol (i tak jest taniej niż w Barcy, poza tym we własne urodziny kniazini mieć za kołnierzem sucho musi) i śmiało rusza na podbój wąskich, brukowanych uliczek. I równie szybko odkrywa też swój obuwniczy błąd – przyzwyczajona do płaskiej, ale ostatnio zimnej Barcelony, zabrała bowiem tylko jedną parę butów – ciepłych i owszem, ale za to na obcasie. Dochodzi do rzeki, zakręca w prawo i dostojnym, choć chwiejnym krokiem, zagłębia się w wąskie uliczki, pomiędzy obdrapany tynk, brudne kafelki, powybijane okna, opuszczone domy. Na ulicach syf i miejscami smród. Znajomy. Falami wracają wspomnienia z Salvador da Bahia – kniazini znowu ma 22, a nie 26 lat. Przecież Brazylia też ją witała karnawałową ulewą, na wejściu do portu – gdy po dwóch tygodniach przebijania się jachtem ze Świętej Heleny, musiała swym okrętem stać u wybrzeży nowego lądu przez dwie godziny, by zacząć coś widzieć na odległość większą niż 10 metrów i słuchała dochodzących z brzegu odgłosów ostatniej parady na nabrzeżu… I tu jest tak podobnie, tylko, cholera zimno i na placach brak półnagich, błyszczących od potu, młodych bogów ćwiczących capoeirę. W ogóle ludzi coś na tych ulicach brak – czasem słychać gdzieś przemykających amerykańskich turystów, którzy dziwią się wszystkiemu – od bezpańskiego psa, który im przebiegł drogę, po kawałek szkła na chodniku. Nie są pewni, czy mają się zachwycać, czy odwracać z obrzydzeniem głowy.























Ale księżna Aleksandra Wysoka jest w swoim syfiarskim żywiole – księżniczka, na śmiecio – tronie. I jedynym, co powoduje lekki dyskomfort są nie tyle hektolitry wody, które już po pół godzinie powodują, że jej spodnie mają podwójny kolor, w torebce pływają dokumenty, a w butach ma kałużę, tylko fakt – księżna nie jest drobiazgowa, bo wielka jest duchem - że bruk robi się śliski. Zaczyna więc księżna dumać nad tym, dlaczego w dzieciństwie porzuciła lekcje łyżwiarstwa figurowego – zdążyła już bowiem dotrzeć w okolice Bairro Alto – czy pod górkę, czy z górki, ślizga się biedna na wszystkie strony i zachowanie pozy dostojnej kniazini przychodzi jej z wielkim trudem. Cóż za wstyd! Nogi bolą od ciągłego napięcia. Ale wnet Aleksandra przypomina sobie, że w urodziny spróbować miała absyntu – więc trochę po to, żeby go znaleźć, a trochę po to, żeby się ogrzać i podsuszyć, zaczyna odyseję po wszystkich sklepach z flaszkami. Uliczki po drodze coraz bardziej falują. Kolana wyją „te, księżniczka, jak już mózg zostawiłaś w domu, to chociaż oszczędzaj ścięgna!”. Niestety portugalscy ignoranci absyntu wszędzie mają tylko jeden rodzaj – przezroczysty, w nieładnej butelce (a przecież miał być w kryształowej karafce na czerwonej poduszce) i jeszcze drogi jakby to co najmniej był rum Havana Club Anejo (15-to letni). W tej sytuacji księżna nie może zgodzić się na zieloną wróżkę pozbawioną koloru – fason trzeba trzymać – więc gdy po kolejnym, przymusowym ześlizgnięciu z kostki brukowej, kniazini ląduje tyłkiem pod supermarketem, kończy się czas na zastanawianie – i już w koszyku podzwania tania whiskey i coca cola plus oliwki na zagrychę – jeszcze może nie zaplanowane na ten dzień burżujstwo, ale przecież chociaż w urodziny kniazini odstawić może siarkę…























Gdy po czterech godzinach dociera do hostelu, bohaterka nasza ma wrażenie, iż składa się z galaretki. Ewentualnie z maczanych w zimnej herbacie zdechłych herbatników. Przyobleka się zatem w ciepłą, polarową szatę i robi pierwszego drinka (pardon! Miało być „pije”, nie „robi” – wiadomo że nad tym dwórki czuwają). Trochę cieplej. Robi drugiego drinka, przestawia godzinę w telefonie, nastawia budzik, wycisza dźwięki, radośnie siada do komputera. Trzeciego drinka nawet nie dopija, gdyż morzy ją sen.
Tego popołudnia jest kniazini umówiona z koleżankami z klasy z liceum. Cieszy się na to spotkanie, bo przecież nie widziała ich od ponad siedmiu lat. Ale kiedy się budzi, z przerażeniem stwierdza, że jest spóźniona o godzinę, co przedstawicielce królewskiego rodu nie przystoi - budzik nie zadzwonił, bo czas przestawiony, ale nie w tę stronę, a na telefonie cała lista nieodebranych połączeń. Wypada z hostelu najszybciej, jak się da, po drodze myśląc, jakim cudem się po tylu latach rozpozna swe padrugi. Ale oto są – te same dziewczyny, z którymi robiła maturę. Asia jest już matką, mieszka w Portugalii z mężem i dziecięciem, Ada jest korespondentką polskiego radia, w dodatku na weselu Asi też poznała pewnego Portugalczyka… Ale po pięciu minutach już sobie przypomina, jak ją właśnie, księżnę gdyńską i Adę za szkołą złapała na fajce dyrektorka ds. administracyjnych: „Pamiętasz, Olka, wcześniej nawet nie wiedziałyśmy, że taka kobieta istnieje!”…























Czasu przez jej haniebne niedbalstwo mają mało, ale Aleksandra ma wrażenie, jakby ten się cofnął – nie ma już nawet dwudziestu dwóch, a znowu osiemnaście lat.
Ale dziewczyny muszą wracać – a ona wspina się z powrotem w okolice hostelu. Wchodzi na kolację do pobliskiej knajpy – o tej porze serwują już tylko pizzę – żołądek królewskiego rodu szczęśliwie przyjmuje kuchnię śródziemnomorską. Uświadamia sobie jednak nasza bohaterka, że od rana wypiła tylko dwa drinki, więc wlewa w siebie lodowatą colę, by po chwili odkryć, iż nie może mówić. Nad pizzą przysypia – bo zarwana noc, bo wczesny lot, bo jej najważniejsi mają wyczucie czasu i z życzeniami dzwonią w środku nocy, bo męcząca ślizgawka przez pół dnia, bo dużo wrażeń, bo… jednak od tego dnia już nie będzie już mogła korzystać z przywileju ulgowych biletów…
Wraca więc kniazini do hostelu i pada zemdlona, w objęcia morfeusza…























Lisbon – Day 1 – princess says no to adulthood
On the exit from the air port – cafe for 1,5 euro and a zone for smokers – that is a good start. The princess finishes her cigarette and there she comes – her carriage no. 44. There is a traffic jam and in the bus people are standing on one another but princess Aleksandra has a place to seat and the names of stops are shown on the liquid-crystal unit so that she would not get lost. Behind the windows it’s pouring but today the world is paying it’s respects to the princess. Restauradores – she gets out, takes the card with the address out from the pocket, checks the street and what she sees is – there is number 65 but in the place there is only Tabacaria. Well – maybe the princess will have no place to sleep but there is never too many cigarettes. She enters and there they are – huge doors with golden knobs and a crooked inscription “Kitsh Hostel”. So she has cigarettes as well as a queen’s bed in a room for 10 people. She is received by a charming young lady – real court’s maid – and instantly is being thrown out – the check in starts at 2 p.m. The princess overwhelmed by young lady’s charm and beauty disappears instantly like a ghost (without a photo camera which is going to turn out as salutary because as future events will prove, in the Lisbon rain she will drown passport, notebook and even her own head). Happiness drives her into eating a cake served on a cardboard salver (in the proper light it would seem silver).
Her first observation is as following – as in Barcelona – all the souvenir shops are held by Indians, Pakistanis or Bengalis – always very kind and usually handsome – so she overpays for the umbrella with a smile on her face (still – it’s cheaper than in Barcelona and at least on her own birthday she shall keep her collar dry) – and there she goes for the conquest of narrow, paved streets. And soon enough she discovers her shoe mistake – used to cold but flat Barcelona, she took only one pair of shoes – warm they are but high - heeled. She reaches the shore of the river and turns right – walking with dignity but without certainty – into narrow streets, crushed plaster, dirty tiles, broken windows, empty houses. On the streets there is dirt and stink. And stink is surprisingly familiar. Memories from Slavador da Bahia are coming back in waves – there princess is 22 again instead of 26. The Brazil also greeted her with carnival pouring rain on the entrance to the port – while after two weeks of Atlantic crossing from St. Helena she had to wait for two hours until the visibility becomes a bit better and listen to the fading sounds of last parade on the waterfront… And here everything is so similar – just a bit damn colder and there are no young, half naked and shining with sweat gods practicing capoeira on the squares. There are generally few people on the streets – from time to time she just can hear some American tourists crossing the street and showing their astonishment because of stray dogs or pieces of glass on the pave. They seem not to be sure if they shall be thrilled or disgusted.
But Princess Aleksandra the Tall is in her dirty rage… The princess on her garbage throne. And the only thing that makes her feel a bit uneasy is – no, not the liters of water falling from the sky which cause that after half of hour her trousers are two colored, her documents are drifting in her purse and her shoes resembles swimming pools – no the princess is not pedantic – it’s just the fact that the pave is becoming slippery. So the princess starts to wonder why she decided to give up on figure skating classes – cause now she already is in Bairro Alto – and no matter if she is walking up or down the hill – she slides crazily and keeping the pose of proud princess is becoming almost impossible. What a shame! Legs hurt from tension. But than Aleksandra reminds herself that on her b-day she was to try absinth so – a bit to find it and a bit to dry herself up she starts her odyssey around liquor shops. Streets resemble waves and her knees are screaming – “hey, princess maybe you left your brain at home but at least take care of your sinews!”. Unfortunately Portuguese ignoramuses have only one kind of absinth – white and in an ugly bottle (and it was supposed to be in a crystal carafe served on a red pillow) and expensive like if it was Havana Club Anejo (15 years old) rum. In such situation the princess cannot accept green fairy without color – one cannot forget about the style – so while after next slippery part she lands with her ass on the pavement in front of the supermarket – there is no more time to wonder and she ends up with cheap whiskey, coca cola and olives in her trolley – maybe not the real bourjois planned for that day – but still she at least can ban sulphur.
When after four hours our heroine finally reaches the hostel she feels like if she consisted of jelly or maybe biscuits dipped in cold tea. So she puts on warm clothes and prepares the first drink that day (pardon! – not prepares, she drinks – the drink magically shows up in her hand). It’s becoming warmer. She drinks the second one, changes time in her phone, sets the alarm, turns the sound off and happily sits in front of the computer. She does not finish the third drink cause she falls asleep.
This evening the princess has an appointment with her friends from high school. She is happy for this meeting cause she hasn’t seen them for over seven years. But when she wakes up she notes with horror that she’s an hour late which is so inadequate for the royal family member - but the alarm did not start cause the time was changed in the wrong direction and there is a whole list of not received calls on her phone. She hurries out from the hostel thinking about how the hell she’s going to recognize her friends after all those years but! – there they are – the same girls. Asia is already married and a mother and Ada is a journalist of polish radio working in Portugal and living with a man she met on Asia’s wedding. And after few minutes she reminds herself how she and Ada were caught smoking by the administrative director of their school “and you remember Ola, before that we didn’t even know that such a woman exists!”
Because of the princess negligence they don’t have much time but Aleksandra feels like if the time has moved back and she is not even twenty two now but eighteen.
But girls have to come back – and she is climbing back to the hostel. She goes for the dinner to the nearby restaurant – at this time they serve only pizza – luckily the royal stomach takes Mediterranean cuisine. But then she realizes that since the morning she had only two drinks, so she has ice cold coca cola after which she cannot talk anymore. And she falls asleep over the pizza because of the night without sleep, cause the flight was early in the morning, cause her most important people have great timing and call her in the middle of the night, cause the road was slippery, cause she had so many experiences that day… cause since that day she won’t be able to use the privilege of buying cheaper tickets anymore…
So princess comes back to the hostel and falls straight into the arms of Morpheus...

środa, 24 listopada 2010

35/26

Nie bedzie zdjecia, bo nie spakowalam kabelka... (a jestem w Lizbonie) Bedzie tylko kolejne podsumowanie. W ostatnim roku zdarzylo sie duzo, bardzo duzo. Troche zwiedzilam, przenioslam sie do Bracelony na kilka miesiecy, pozwolilam sobie znowu zaczac odczuwac - moze popelnilam blad, ale czasu cofnac sie nie da. A moze jednak zorbilam krok w dobrym kierunku... To i tak nie ma znaczenia, kolejny rok mija, zycie toczy sie dalej.
Lista znowu sie powieksza. Tym razem o piec krajow : Ukraine, Modawie, Rumunie, Egipt, Portugalie.
Oto pelna lista, kolejnosc jak zawsze przypadkowa:
1.Litwa
2.Łotwa
3.Finlandia
4.Szwecja
5.Norwegia
6.Dania
7.Niemcy
8.Czechy
9.Francja
10.Belgia
11.Holandia
12.Luksemburg
13.Hiszpania
14.Włochy
15.Słowenia
16.Słowacja
17.Węgry
18.USA
19.Kanada
20.Australia
21.Mauritius
22.RPA
23.Brazylia
24.Austria
25.Wielka Brytania
26.Wenezuela
27.St. Lucia
28.St. Vincent & Grenadines
29.Kuba
30.Rosja
31.Egipt
32.Ukraina
33.Rumunia
34.Moldawia
35.Portugalia

There will be no photo cause I have forgotten to take the cable with me (and I am in Lisbon). There is going to be only next summary. Lots of things happened last year. I visited some places, I moved to Barcelona for couple of months, I did let myself to have feelings again - maybe I made huge mistake but the time cannot be moved back. Still - maybe I made a step in right direction... Who knows... Anyway - it doesn´t matter, another year passes by and life is moving forward.
And the list is growing bigger. This year there are five new countries: Egypt, Ukraine, Romania, Moldova, Portugal.
And here is a full list (in accidental order):
1.Latvia
2.Lithuania
3.Finland
4.Sweden
5.Norway
6.Denmark
7.Germany
8.Check Republic
9.France
10.Belgium
11.Netherlands
12.Luxembourg
13.Spain
14.Italy
15.Slovenia
16.Slovakia
17.Hungary
18.USA
19.Canada
20.Australia
21.Mauritius
22.Republic of South Africa
23.Brazil
24.Austria
25.UK
26.Venezuela
27.St. Lucia
28.St. Vincent & Grenadines
29.Cuba
30.Russia
31.Egypt
32.Ukraine
33.Romania
34.Moldova
35.Portugal

niedziela, 21 listopada 2010

Świat na pomarańczowo / The world in orange
























Budzę się, czy zasypiam, mam przed oczami pomarańczowy prostokąt z białym paskiem po środku, czarnym napisem i zielonym, pomarańczowym, albo czerwonym znaczkiem w rogu. Napis oznajmia, czy ktoś jest bądź nie jest dostępny. Wyciszyłam dźwięki, więc przynajmniej nie podskakuję już nerwowo na każde „plum”, bo wiem, że jest urojone. Teraz podskakuję tylko, gdy kabel stuka o słuchawki, bo to stuknięcie przypomina odgłos czatu na Facebooku. Na szczęście Facebook ma mnie oczojebne kolory od Skype’a, więc te nie śnią mi się po nocach.
Zastanawia mnie, czy to jest uzależnienie od komunikatora, czy osób, których mi brakuje. Zagłuszanie myśli muzyką i oślepianie się nowymi widokami na kilometrowych spacerach nie do końca pomaga – film w mojej głowie jest niezależny od zewnętrznych bodźców i wyświetla się sam. To nie DVD – w zestawie nie było pilota.























Wiem jedno – w momencie, gdy osiadam w jakimś miejscu – co oznacza, że spędzam gdzieś więcej niż powiedzmy tydzień – uzależnienia się nasilają. Brak stałego przemieszczania powoduje, że mózg dobiera mi się do dupy. W drodze nie ma czasu i szkoda kasy na kafejki internetowe – tak jest na lądzie. Na wodzie jest o wiele łatwiej – limity przesyłu danych przez SSB ułatwiały mi koncentrowanie się otoczeniu – wyjście poza własną głowę i opuszczenie śmietnika, który w niej zalega. W drodze, czy w rejsie śmietnik robię co najwyżej w plecaku, z którego codziennie wyrzucam wszystkie graty w poszukiwaniu czegoś, co „na pewno zgubiłam” lub „może mi ukradli”.
Dla wielu osób bycie w drodze to przyjemność, wakacje, odpoczynek. Dla mnie – konieczność – jak odkurzanie w pokoju raz na jakiś czas. Droga jest po to, żeby nie utonąć w syfie, nie zginąć pod zwałami śmieci. A czasem po to, by przypomnieć o priorytetach – o wiecznym niedostatku wiedzy, o potrzebie poznania. O tym, jak wciąż za mało wiem przekonuję się właśnie w drodze – tak, jak ostatnio odkryłam (wstyd się przyznać), że Picasso to nie dość, że nie tylko kubizm, to na dodatek wcześniej był może i ciekawszy, a przede wszystkim stworzył najbłękitniejszy, najintensywniejszy portret, jaki miałam okazję oglądać.























Pablo Picasso "The portrait of Senora Soler


Ale wróćmy do sprzątania. Gdziekolwiek nie „osiądę”, śmietnik zawsze jedzie ze mną. Szukałam miejsca, które pozwoliłoby mi oczyścić mózg z brudu. Nie znalazłam go w żadnym z trzydziestu czterech krajów, które odwiedziłam. Nie znajdę też pewnie w Portugalii. Może miejscem, które w największym stopniu przejęło aktywność mojego mózgu była Hawana i wiem, że na pewno chcę tam wrócić, ale przecież Barcelony również pragnęłam. Poza tym Hawanę zwiedzałam na takiej dawce adrenaliny, że trudno mówić o czystym osądzie sytuacji. Może po prostu mój własny śmietnik zniknął na chwilę za gruzowiskiem hawańskich ulic.























Są na świecie ludzie, którzy szybko czyszczą swoje mózgi, wywalając to, co zbędne (bolesne? Można górnolotnie powiedzieć „zwalczają własne demony”, chociaż Goya już nie jest w modzie.) i przygotowując je na przyjęcie „nowych danych”. Większość z nas widzi w nich zazwyczaj nieczułe monstra, współczesnych Frankensteinów, socjopatów. Ale może taki będzie człowiek przyszłości? Ludzie, o których wspomniałam, żyją jak my wszyscy, w społeczeństwie, które wynalazło niszczarki dokumentów, spalarnie śmieci, zakłady oczyszczania miasta – tyle, że poszli o krok dalej i zamontowali całe to ustrojstwo we własnych głowach. I teraz nie śnią im się po nocach pomarańczowe prostokąty, bo usunęli śmietnik wspomnień i oczekiwań, prostokąty znikają razem z kliknięciem na „x” w prawym górnym rogu.
A co do miejsc – Barcelona ma przynajmniej tę jedną zaletę, że pod koniec listopada mogę niespiesznie spacerować, słuchając Prokofiewa i rozpiąć płaszcz, by cieszyć się ciepłem jesiennego słońca…























No matter if I am falling asleep or waking up – I see this: orange rectangle with the white stripe in the middle, black letters and green, orange or red sign in the corner. Letters tell me if someone is or is not available. I turned the sound off so I do not react nervously on the “plum” sound anymore – I realize that is just an illusion. Now I only jump when I hear the cable touching my headphones cause it makes the sound similar to Facebook chat. Luckily Facebook colors are less sharp than those used on Skype so I do not see them whenever I close my eyes.
It makes me wonder if I am addicted to electronical means of communication or the people I miss. Jamming my thoughts with music and blinding myself with new views during my long walks through the city does not really help – the movie in my head is resistant to all external impulses and it plays itself. My head seems not to be DVD – there was no pilot in the set.
But I know one thing – when I settle in one place – and lets say it means staying somewhere for longer than one week – my addictions are becoming stronger. The luck of constant traveling causes the situation when my brain is making a pass at my ass. On the road there is no time or money for internet cafes – at least on land. On the water it is even easier – data transfer limits on SSB always made it less complicated for me to concentrate on the surrounding – which meant leaving my head and the garbage I have inside. On the road or during the voyage I have garbage only in my backpack which I keep on turning upside down everyday in search of something “I surely lost” or “had been stolen from me”.
For lots of people hitting the road is a pleasure, vacation, the way to have the rest. For me it is a necessity – like cleaning my room from time to time. The road is to save me from drowning in dirt, dying in trash. And sometimes to remind me of priorities – like constant luck of knowledge or the need to know. About how little I know I discover mostly on the road – like most recently (I am ashamed to admit) I discovered Pablo Picasso from before cubism – even more interesting. And I saw for the first time the bluest and most intense portrait I’ve ever seen.
But I need to get back to cleaning – wherever I go or settle – my garbage go with me. I have been looking for a place to clear my brain from dirt and have never found it though I’ve visited thirty four countries. And probably I will not be able to find it in Portugal as well. Maybe the one place that took control over my brain’s activity was La Habana and I know for sure that I want to get back there – but so - I desired Barcelona. Moreover I was visiting Havana with such amount of adrenaline in my blood that my vision could easily be blurred. Probably my personal trash was hidden behind the rubble of the streets of Havana.
There are people in this world who have the capability of cleaning their brains very quickly, throwing out what is useless (painful? You can put it in a bit bombastic way saying “they fight their demons” – though Goya seems not to be fashionable anymore) and preparing them to receive “fresh data. Most of us see in them insensitive monsters, modern Frankensteins, sociopaths, but maybe that is a man of the future? Still - people I mentioned live in the same society as us – the one which discovered shredders, garbage incinerators, city cleaning institutions – they’re just one step ahead of us cause they use it also in their heads. And they do not have dreams about orange rectangles cause they already deleted the garbage of memories and expectations and the rectangles disappear with a click on an “X” in the right upper corner.
But when it comes to places – Barcelona has at least the one advantage – in the end of November I still can walk slowly through the streets, listening to Prokofiev and unbutton my coat to feel the warmth of the autumn sun…*

*if there are mistakes... sorry... white wine guys - u understand... :D

wtorek, 9 listopada 2010

Niepowstrzymany głód / Irresistible Hunger

























Niepowstrzymany głód
Tu nie chodzi o to, że robisz obiad na dwa dni, a potem na kolację zjadasz tę drugą porcję, robisz sobie kanapkę, zagryzasz jogurtem z przyprawą curry i jeszcze postanawiasz spróbować sera, którego smak znasz. Tu nie chodzi o to, że masz ochotę iść do sklepu i kupić czekoladę na deser. I nie o to, że myślisz o potrawach, których nie możesz zjeść. A nie jesteś w ciąży. Chodzi o to, że jest zimno. I o to, że czegoś ci brak. Chociaż masz wszystko. No… prawie… Ale „prawie” jest zasadą, która rządzi twoim życiem.
Nie możesz iść na spacer, bo masz prawie gruźlicę (kombinacja papierosów i przeziębienia). Nie masz tego jak spalić – czujesz prawie wstyd. Prawie się przejmujesz.
W języku polskim „prawie” leży bardzo blisko „prawa”.
Jutro po prostu pobiegaj.

Irresistible Hunger
It is not about the fact that you cook dinner for two days and then you eat the second portion as your supper, next you make yourself a sandwich, you change the taste with yogurt and curry spice and later you decide to try the cheese which taste you know all too well. It is not about the fact that you feel like going to the shop to buy yourself a chocolate for the desert. And not about the fact that you keep on thinking about the dishes you cannot taste. And you are not pregnant. It is about the fact that you are cold. And that you are missing something. Although you have everything. Well.. almost… But ‘almost’ is the rule of your life.
You cannot go for a walk cause you almost have tuberculosis (the combination of cigarettes and cold). You have no possibility to burn it out – you’re almost ashamed. You’re almost serious about it.
In polish language the word “almost” is very close to “law”.
Just go and have some jogging tomorrow.

środa, 20 października 2010

Ona / She

























Przechodzi uliczką. Widzę ją z oddali. Dumna. Wyprostowana. Świadoma swojej urody. Ma ciemne oczy, proste włosy, pełne usta. Długie, idealne nogi. Figurę tancerki. Idzie w moim kierunku. Spódniczka kołysze się na biodrach. Papieros zastyga mi w ustach. Gapię się. Wtedy ona się odwraca i uśmiecha. Delikatnie unosi kąciki ust, rozchyla usta. I odchodzi dalej.
Kurwa, wyśpię się po śmierci.

She passes by the street. I can see her from the distance. Proud. So straight. Aware of her own beauty. Dark eyes, straight her. Long, ideal legs. Like a dancer. She is walking in my direction. Short skirt waving on her hips. The cigarette is stuck in my lips. I stare. And then she turns and smiles. She rises the corners of her mouth, opens lips. And she walks away.
Fuck it, I’m going to have enough of sleep when I die.

poniedziałek, 18 października 2010

Ucieczka / Escape

























Ucieczka
Barcelona miała być moją ucieczką przed jesienią. Ucieczką przed opadającymi liśćmi, coraz krótszymi dniami, brakiem światła. Ucieczką przed coroczną depresją trwającą po kilka miesięcy. Ucieczką przed poczuciem, że nie jestem we właściwym miejscu i przed świadomością, że nie mam pojęcia gdzie to miejsce jest.
Zanim uciekłam, wydarzyło się kilka rzeczy, które spowodowały, że pomyślałam, że wcale nie chcę uciekać, sądziłam, że coś się zmieniło, że odnalazłam sens tam, gdzie miało go nie być. Ale znowu uciekam.
I jak co roku jesień znowu mnie dopada. W Barcelonie też robi się zimno, żeby rozgrzać się przed snem poszłam wczoraj na długi, szybki spacer na Plaza Espanya. W przejściu podziemnym pachniało limonkami, na ulicy marihuaną i tanim tytoniem. W końcu i ja usiadłam, żeby zapalić. Podeszła do mnie ogolona na zero młoda dziewczyna, w czarnej bluzie i poszarpanej spódniczce, poprosiła o papierosa. Życzyła mi dobrej nocy. I noc była dobra, ale przyszedł ranek i obudziłam się w zimnym, pustym pokoju.
Kocham Barcelonę – za to, że często nie umiem rozpoznać, w jakim języku mówią ludzie, których mijam, za to, że mogę się ubrać jak lump, albo odstawić i nikt się nie dziwi, za to, że tak wiele mam w niej jeszcze do odkrycia. Ale Barcelona też ma swoją jesień i na placu przed domem, w którym mieszkamy też opadają liście, dzień zaczyna się skracać.
I wiem, że jakby to była Hawana, to może bym tak nie marzła, ale też przyszłyby huragany i deszcze, bo nawet Hawana, miasto moich marzeń, ma swoją jesień. I wszędzie jest moment na to, żeby się zastanowić, co by było gdybym była gdzie indziej.
A może to wcale nie jest ucieczka, tylko poszukiwanie?

Escape
Barcelona was meant to be my escape from autumn. Escape from the falling leaves, shorter days, luck of light. Escape from the every year depression that lasts for few months. Escape from the feeling that I am not in the right place and awareness of the fact that I don’t know where that place is.
Before I escaped, there happened something that made me think that I didn’t have to run away any more, made me believe that something has changed and that I found the sense where it was not supposed to be. But I am running away again.
And again – as every year – the autumn catches me. Barcelona is becoming colder. Yesterday I went for a long, fast walk on Plaza Espanya to warm myself up before going to bed. In the underground I could smell limes, on the street – cheap tobacco and marijuana. Finally I also stopped to have a smoke. Some young, bold girl in black blouse and worn-out skirt asked me for a cigarette. She wished me good night. And the night was good but I woke up in the cold, empty room.
I love Barcelona – for the fact that often I cannot recognize the language spoken by people who pass by, for the fact that whatever I wear – some shit or glamour - no one cares, for the fact that I have so much to discover in this city. But Barcelona also has it’s autumn and on the square in front of the house we live in, leaves also fall down and the day is becoming shorter.
And I know that if it was Havana I would not be so cold but still – the hurricanes and rains would eventually come cause even Havana – the city of my dreams - has it’s autumn. And everywhere there is a moment to think of what would happen if I were elsewhere.
Or maybe it’s not an escape but a search?

niedziela, 17 października 2010

Album

http://picasaweb.google.com/A.Peszkowska
Oto link do wczoraj założonego albumu na Picasa. Będzie więcej miejsca dla mojej radosnej tfurczości.

Announcement
As a reply to a frequently repeated request from a friend from now on I'll try to give you an idea of what I am writing about also in English. I am not promising exact translations and I ask everyone for understanding - my English is extremely far from perfect.
And by the way - do not expect me to dig trough my archives - I'm far too lazy to do that! :D
Above is the link to my Picasa photo albums.

I love all the women: Kate
















piątek, 15 października 2010

Kryzys na sprzedaż, kryzys na wynajem

























Nie dalej jak dwa tygodnie temu powiedziano nam w szkole, że możemy nie przychodzić, bo chociaż uczelnia będzie otwarta, zajęcia najprawdopodobniej się nie odbędą. I rzeczywiście - nie podpisaliśmy nawet umowy wynajmu mieszkania, bo ani właściciel, ani zaprzyjaźniony Hiszpan, który miał nam pomóc w interpetacji zawartych w umowie "haczyków", nie byli w stanie dojechać, ponieważ komunikacja miejska stanęła na cały dzień. Powodem był strajk generalny - jak nam tłumaczono w szkole: "podnieśli podatki, wszystko drożeje, a pensje zostały zredukowane, tak się nie da żyć".
Moim początkowym założeniem, gdy tu przyjechałam było znalezienie pracy - słabo płatnej, z gatunku "shity jobs", ale takiej, która pozwoliłaby mi wypełnić czas i przy okazji podszkolić hiszpański. Ale od kelnerki w Barcelonie wymaga się biegłej znajomości, w mowie i piśmie języków: hiszpańskiego, katalońskiego, angielskiego i n.p. włoskiego. Żeby pracować na zmywaku, trzeba mieć własny uniform.
Gdy udałam się na posterunek policji w celu dokonania rejestracji i przyznania mi nr. NIE, odpowiednika polskiego nr-u PESEL, w kolejce poznałam Polkę, która przyjechała wyrobić resident permit, w celu zawarcia związku małżeńskiego z Nigeryjczykiem, który przyjechał do Hiszpanii "za chlebem", a teraz wybiera się do Polski (swoją drogą, jest to temat na osobną opowieść, niewykluczone, że jeszcze kiedyś uda mi się tu całą tę historię przytoczyć).
Poznana na imprezie Peruwianka opowiadała mi: "przyjechałam tu, jak miałam 26 lat - studiowałam i zastanawiałam się, co mam zrobić ze swoim życiem. Chciałam skoczyć z mostu. Teraz mam lat 30 i naprawdę zastanawiam się, co zrobić ze swoim życiem, bo chciałam mieszkać w Europie, ale w Peru mam o wiele większe perspektywy."
Wszystkie te historie mogłyby zostać uznane za przesadne, za klasyczne "narzekanie", które tak dobrze znamy z naszego własnego kraju, ale faktem jest, że gdy kawałek po kawałku, uliczka po uliczce, zwiedzam to piękne miasto, które wybrałam na czasowe miejsce zamieszkania, mam czasami wrażenie, że powoli zamiera - wiele sklepów jest zamkniętych i to nie tylko podczas siesty, a na każdej (dosłownie!) ulicy jest co najmniej jeden lokal, czy to użytkowy, czy to mieszkalny przeznaczony na sprzedaż, bądź wynajem... Takiego widoku w Polsce jeszcze nigdy nie dostrzegłam...

sobota, 9 października 2010

In love again

Ze względu na problemy z komputerem (jak zawsze...) nie mogłam przez dłuższy czas usunąć zalegających tu niepełnych postów, ani opublikować nowego. Ze względu na uprzejmość współlokatorki próbuję tego dokonać teraz :D
Wygląda na to, że powinoo się udać - enjoy! :D

poniedziałek, 20 września 2010

Barcelona

No to zaczęło się - jak zawsze, przygodami. Najpierw przez pół godziny szukałam biletu w autobusie nocnym na lotnisko - kanar stał nade mną, próbując mi wmówić, że korzystam z miesięcznego, potem koleżanka jadąca z naszą Erasmusową grupą do Barcelony zgubiła bilet na samolot i najadła się strachu (i tak weszła na pokład). Przecież prawdziwe przygody nigdy nie zaczynają sie prosto.
Byłam w tym mieście już dwa razy. I zapamiętałam je jako piękne. Ale gdy teraz nagle uświadamiam sobie, że mam tu mieszkać przez przynajmniej 5 miesięcy, mam wrażenie, że znalazłam się w środku cudzej opowieści. Opowieści zbyt pięknej, by stała się częścią mojego doświadczenia. A jednak...
Od dawna nie doświadczyłam tego może nieco zbyt górnolotnego, ale jakże przyjemnego uczucia, że miasto unosi mnie swoim rytmem i wciąga w ulicę, prowadząc w nieznanym kierunku. Dawno nie czułam pulsu tłumu tak blisko siebie. Chociaż ostatnie miesiące nie należały do biernych, nie pamiętam aby jakiekolwiek miejsce równie mocno zbombardowało moje zmysły. Powinnam się cieszyć, że nie jest ożywione w ścisłym znaczeniu tego słowa...
Chryste (w sensie dosłownym, bo póki co mieszkamy w Stella Maris, co obniża koszty, ale powoduje, że wciąż czujemy na sobie święte spojrzenie rzucane przez Jezusa z obrazków rozwieszonych na każdym wolnym fragmencie ścian) - jakżeż ja pieprzę... Ale stało się - to miasto wywołuje we mnie pewną dozę egzaltacji i chwilowo nawet nie zamierzam się jej wstydzić.
Trzymajcie kciuki...

poniedziałek, 6 września 2010

Powroty


















Choćbym nie wiem, jak się broniła, gryzła, kopała, wierzgała i mocowała z rzeczywistością, zawsze przychodzi moment, kiedy trzeba wypalić w pociągowym kiblu ostatniego papierosa, a potem postawić stopę na peronie w Gdyni, opcjonalnie w Sopocie. Niezbędniki i opisy podróży po Ukrainie, Rumunii i Mołdawii zamieszczę już wkrótce, jak tylko dotrze do mnie, ża naprawdę jestem w domu. Po drodze brakowało bowiem czasu i/lub pieniędzy.
A teraz, zepełnie "od czapy" - chciałam Wam przypomnieć wiersz Williama Blake'a (mój ulubiony wiersz w ogóle, o co nietrudno, bo mniej więcej od czasu, gdy wręczono mi różowy kartonik poświadczający nie tyle moją dojrzałość, co pełnoletność, bo o dorosłości nie wspomnę, poezji prawie nie czytam), zatytułowany "The Tiger".
Zdjęcie zostało zrobione w Drohobyczu, na Ukrainie.

The Tiger
By William Blake
1757-1827

TIGER, tiger, burning bright
In the forests of the night,
What immortal hand or eye
Could frame thy fearful symmetry?

In what distant deeps or skies
Burnt the fire of thine eyes?
On what wings dare he aspire?
What the hand dare seize the fire?

And what shoulder and what art
Could twist the sinews of thy heart?
And when thy heart began to beat,
What dread hand and what dread feet?

What the hammer? what the chain?
In what furnace was thy brain?
What the anvil? What dread grasp
Dare its deadly terrors clasp?

When the stars threw down their spears,
And water'd heaven with their tears,
Did He smile His work to see?
Did He who made the lamb make thee?

Tiger, tiger, burning bright
In the forests of the night,
What immortal hand or eye
Dare frame thy fearful symmetry?

sobota, 7 sierpnia 2010

27.07.2010 - Hamburg – Rotterdam, czyli Cheesburger bez sera raz.




















Jedziemy przez dzielnice prowadzaca do wylotowki na port – burdele, sex shopy i knajpy, a obok sklepy z dziecinnymi ubrankami na wystawach (niemiecka przezorność?). Na knajpach banery reklamujące lokalne piwo Hamburger. Tak samo nazywa się mieszkaniec Hamburga – czy to oznacza, ze gdyby piwo podawac z serem na zakaske, a Niemca zawinąć w plaster żółtej Goudy, to bylby Cheesburger?
Według Magdy Gessler hamburger taki, jakim go znamy z McDonalda, wywodzi się w prostej linii od befsztyka tatarskiego, rozprzestrzenionego w Europie przez Tatarskie ordy, którego Niemcy przerobili na befsztyk hamburski (podawany na cieplo). No i dopiero Amerykanie przerobili go na smiecio-zarcie.
Rozwazania na tamten moment zdecydowanie za trudne – okazuje się bowiem, ze kubańskie, państwowe, komunistyczne linie autokarowe Viazul mogą służyć za wzor wygodnego transportu, dla niemieckiego Reisena niedościgniony, jesteśmy wiec padnięte. Poza tym dodatkowego smaczku (a właściwie zapaszku) tej dwunastogodzinnej podrozy dodawal fakt, ze dwa miejsca przed nami siedział na oko dziesięcioletni gówniarz z choroba lokomocyjna i mamusia (kolejność prawidlowa), która nie zainwestowala w aviomarin, wiec dzieciak rzygal srednio co piętnaście minut do foliowych torebek, których rzeczona matrona na postojach nie raczyla wynosic – jak i nie raczyla biednego smarka przewietrzyc.
W koncu dojeżdżamy do portu, gdzie w biurze ‘na rogatkach’ zadaja nam kilka razy pytanie kim jestemy, kaza wyciągać paszporty (koniec końców mojego nikt nie sprawdza) i mowia, ze trzeba czekac. Agent twierdzi, ze to może potrwac około pol godziny, zostawia wizytowke i odejzdza. Na szczescie czekamy tylko jakies 15 minut, w międzyczasie przypominam sobie, ze przeciec Mama ma wlasnie imieniny i skladam jej zyczenia z papierosem w zebach, obiecując, ze poprawie się w bardziej odpowiednich warunkach.
Honor niemieckich facetow ratuje gosc, który prowadzi portowa taksowke. Nie dosc, ze jako jedyny pomaga nam z bagażami, to jeszcze okazuje się bardzo sympatyczny, opowiada anegdotki o nazwach statkow i mowi po angielsku z brytyjskim akcentem (a wyglada jak utuczony wesoły Angol). Potem jeszcze powitania, rozpakowywanie i wieczorem wizyta rodziny z Hamburga.
Na Rotterdam nie mamy za wiele czasu – tyle naszego, co widzimy z okien taksowki podczas jazdy do centrum (wizyta u lekarza dentysty z marynarzy). Taksówkarz jest malo kontaktowy – wymienia moze ze trzy zdania z Tata, a poza tym gada tylko ciagle przez zestaw glosnomowiacy. Jezyk holenderski brzmi jak bulgotanie gestej, cuchnącej mazi doprowadzonej do wrzenia (jak na moje ucho to może być mamalyga) w małym garnku. Poza tym pewnie mam zwidy, ale zarówno w poczekalni u zubnawa terrorista, jak i na ulicy kilka razy mam wrazenie, ze slysze polskie slowa – ciekawe ile w tym moich omamow słuchowych, a ile prawdy o naszym spieprzającym z kraju narodzie. Jedno mi się w tym kraju podoba – chociaż prejechalismy ledwie przez przedmieścia, po drodze widzialam kościół katolicki, luterański, buddyjska ‘kapliczke’, cerkiew i meczet. Wszystko na niewielkiej przestrzeni i w niewielkich odleglosciach.
Po dentyście jeszcze krotka wizyta w aptece – taksiarz idzie kupowac sam, bo tak szybciej i łatwiej, my wysiadamy, żeby popatrzeć na ulice. Marynarz początkowo zostaje w samochodzie, ale po chwili drzwiczki się otwieraja i na kostce brukowej zaczyna rosnac jasno czerwona plama. Krew zbiera się w przestrzeniach miedzy kostka brukowa i miesza z blotem.
- Lekarz kazal mi przytrzymac to w ustach i nie wypluwac, ale zrobilo mi się niedobrze.
Mama natychmiast zarzadza akcje ratunkowa – wparowujemy do sąsiedniego supermarketu w poszukiwaniu lodu w kostkach, ale sa tylko zwykle lody smakowe – wybieram karmelowe jako najbardziej neutralne w smaku – przeciez po wykorzystaniu ich jako zimnego okładu będzie je można zjesc. Poszukiwanie lodu staje się dobrym pretekstem do kupienia sera.W międzyczasie Tata instruuje nas, żebyśmy staraly się nie zauważać zlego samopoczucia Filipinczyka, bo będzie mu wstyd z powodu okazanej słabości. Tez mi słabość – nawet byki cierpia po wyrwaniu zeba, mysle, ale przestaje zauważać grymas na twarzy bosmana.
Powrot do portu zdaje się być krótszy niż dojazd do centrum, przejeżdżamy przez strefe, gdzie pakuje się pojazdy opancerzone w paskowych barwach, wyrzutnie tego i owego, terenowki moro (dookoła w trawie pasa się zajace) i wchodzimy na poklad.

sobota, 24 lipca 2010

Potrzeba matką...

Nie miałam wyjścia-mój telefon przestał czytać kartę SIM i oto skończyłam kupując ostatniego dnia w pracy starter sieci dla której pracuję. Ironia losu. :D

niedziela, 27 czerwca 2010

Santa Marinella

Kończy się czerwiec, a ja nic - nie piszę, nie wklejam na siłę żadnych zdjęć, które i tak zazwyczaj niewiele przedstawiają, poza nudą codzienności. Pisać chwilowo nie mam o czym, przynajmniej, takie mam wrażenie, a zdjęć nie mam czemu, ani komu robić. Chodzę do pracy, czytam, słucham.
A czytam kolejnego Stasiuka nudzącego o tym samym, powtarzającego wciąż te same, odkryte dawno temu prawdy, pieprzącego bez umiaru na ten sam temat. I nie mogę się oderwać, bo to wszystko jest o drodze, a trzeba facetowi przyznać, że potrafi oddać klimat jazdy dla samej jazdy jak nikt inny - i za to mogę mu przebaczyć wszytkie "och-y" i niektóre "Ach-y" wplecione w tekst i nawet to rozdwojenie jaźni pomiędzy znudzonym gościem, który ma wszystko w dupie i po prostu robi swoje a kulturalnym panem, który wdzięczy się do wielbicieli sztuki przez duże S, noszących swoje rozdęte ego na kiju, który połknęli i trzymają w zadku.
Tęsknię za drogą, za jazdą. Za rozjebanymi, rozklekotanymi autobusami, które jeżdżą napędzane chyba wyłącznie siłą woli kierowców i dudniącą z szoferki miejscową wersją popu. Tęsknię za zastanawianiem się, co pierwsze się rozleci i odpadnie.
Marzę o tym, żeby znowu poczuć smród pociągu i zapalić papierosa w kiblu - w PKP lustra są jakoś zniekształcone i paląc zasze się w nich przeglądam, bo dłonie unoszone do ust wydają się smuklejsze, węższe, dłuższe, bardziej kobiece, ładniejsze. Jak nie maluję paznokci, tak do jazdy pociągiem zawsze się w ten sposób przygotowuję. I kiepuję za okno albo do zasranego, zardzewiałego kibla. Nie lubię za to nowych składów z chemicznymi klozetami jak w saomolocie - co prawde zazwyczaj jest w nich woda do umycia rąk i papier toaletowy, ale za to papierowe ręczniki nie nazywają się już "bumażnoje palotencje". No i nie da się otworzyc okna, bo są klimatyzowane, więc wstydzę się w nich palić, bo nie ma smrodu, który zamaskowałby zapach dymu.
Nie mogę się już doczekać niepewności towarzyszącej wysiadaniu na nowej stacji, czy przystanku, kiedy człowiek nie ma pojęcia, czy znajdzie nocleg, czy wystarczy mu pieniędzy, żeby coś zjeść, czy znajdzie dalszą drogę. Chcę znowu używać łamanego obcego języka, w którym znam ledwie kilka słów i patrzeć na twarze wykręcone w grymasie pomiędzy śmiechem z przekręcanych przeze mnie wyrazów, a chęcią zrozumienia i pomocy.
Boję się tej samotności, w drodze podwójnej i już chciałabym ją poczuć, znowu się z nią zmierzyć. Przyjdą przecież momenty, w których będę czuła, że mogę wsadzić światu w tyłek laskę dynamitu i takie, kiedy będę płakać, że chcę do mamusi. Na zmianę nerwosraczka i ekstaza. Po powrocie przez kilka dni będę sie czuła lepsza, mądrzejsza, odważniejsza. A później znowu wróci codzienność i mnie udupi. Do kolejnego wyjazdu.
"O solnce Santa Marinelly... islizany taboju..."

czwartek, 13 maja 2010

BYE BYE OLD LOGO...

Miły, czy groźny, groźny, czy miły?

Wracam z pracy, godzina 24:04 mam autobus. O 23:37 wsiadam w kolejkę. Ale kolejka nie rusza jeszcze przez kolejnych kilka minut. W końcu - jedziemy. Gdy dojeżdżam do Redłowa, nerwowo zerkam na zegarek - 23:59 - uffff... zdążę. Pędzę na przystanek, wypatrując autobusu. Na miejsce docieram 0 24:02. Gdy dobiega 24:10 już wiem, że mój kochany nocny z narwanym kierowcą, który postanowił pobić kolejny rekord przejazdu nocą przez Gdynię, odjechał przed czasem.
Przystanek pustoszeje - ktoś zamawia taksówkę, ktoś odchodzi na piechotę, zostaję sama. Idę na pobliską stację beznynową, kupić piwo. Zajmuje mi to dwie minuty. Dzwonię więc do brata, żeby sobie uciąć wieczorną pogawędkę, zapalam papierosa. W tym momencie przy przystanku staje czerwony Golf. Kierowca - młody chłopak, cofa kawałek i otwiera okienko. Przepraszam brata na chwilę, sądząc, że facet chce zapytać o drogę i podchodzę.
- Długo już tu czekasz na autobus? - pytanie mnie zaskakuje, więc chwilę się wacham nad odpowiedzią.
- No... chwilę czekam, a dlaczego?
- A daleko jedziesz?
- Na Dąbrowę.
- Jak nie palisz, to wsiadaj, podrzucę cię.
- Nie, dzięki, już poczekam. - wypalam z automatu, nauczona odruchów.

A może trzeba było wsiąść? Może miły chłopak chciał mnie zabrać na niełapanego stopa? Dociera do mnie, że moja spontaniczność kończy się na odpowiedzi "nie".

środa, 5 maja 2010

"Złote runo" urzędu celnego, czyli o tym, dlaczego polskie instytujce państwowe należałoby spalić

























Pisałam już kiedyś, z pewnym przymrużeniem oka, o przygodach Oli przemytniczki. Ale dziś mrużyć oczy mogę co najwyżej ze złości. Nieświadoma faktu, że limity na towary typu papierosy i alkohol przewożone drogą lądową, a powietrzną są różne (kiedy jeszcze jeździłam po Europie autokarami, za młoda byłam na przewożenie ww. dóbr), kupiłam sobie w Kaliningradzie 16 paczek papierosów o wdzięcznej nazwie "Złote runo". Podobało mi się pudełko - co prawda schematyczny rysunek przedstawionej na nim łodzi przypomina mi bardziej konstrukcje tworzone przez Wikingów niż te, które mogli ewentualnie budować argonauci, ale mniejsza o większość. W strefie bezcłowej między Polską a Rosją, gdy pasażerowie naszego busika tłumnie ruszyli zakupować wódkę, ja się dowiedziałam, że przewieźć mogę tylko dwie paczki. Dwie wzięła ode mnie śliczna młoda Rosjanka, ubrana bardzo szykownie i ze smakiem (aż się głupio czułam oddając jej te fajki - sama byłam w nieco używanej zimowej kurtce), dwie kolejne drobniutka i równie urocza obywatelka Kirgistanu, która z resztą miała wraz mężem większe kłopoty - nasi urzędnicy mieli bowiem problem z odczytaniem ich wiz. Niestety w pasie bezcłówki nie było śmietnika, więc postanowiłam po prostu oddać papierosy celnikom. Pomijam fakt, jak bardzo byłam zdziwiona, że chcą spisywać jakiś protokół, ale w pięć minut było po wszystkim, a ja mogłam wrócić do busa, który został w tym czasie odstawiony na kanał w celu szczegółowego przekopania. Kilka miesięcy temu musiałam pokryć koszty postępowania sądowego związanego z moją "sprawą" - 40,00zł. Zapłaciłam, myśląc, że już po wszystkim. Tymczasem dzisiaj dostaję kolejny polecony - tym razem z Urzędu Celnego w Elblągu. Do zapłaty mam 198,00 zł - za przechowywanie papierosów w magazynie depozytowym od 21.11.09. do 19.01.10.r. - szkoda, że nie składowali ich dłużej, mogliby mi więcej naliczyć. Biedni celnicy najwyraźniej przez dwa miesiąc nie mogli trafić kartonem fajek do pieca. Ale to wcale nie jest najzabawniejsze - wartość celna towaru wyniosła 8 zł - przy czym jedna paczka kosztowała 10 rubli, czyli w przybliżeniu, po ówczesnym kursie - 1 PLN. Cena widoczna jest z resztą na poniższym zdjęciu. Na spłatę tych 238,00 zł pracowałam ponad 30 godzin. Czyli prawie tydzień roboczy. Ale największy mam żal o to, że nasi celnicy z własnymi obywatelami postępują gorzej niż skretyniali i wiecznie przekonani o własnej wyższości Amerykanie z obcokrajowcami - jak mój kolega wwiózł za dużo rumu z Kuby, to mu go po prostu wylali do zlewu.
Ale nikt go za to nie skasował.
Muszę się szybko wzbogacić i zacząć latać wyłącznie samolotami...


niedziela, 18 kwietnia 2010

Wyjaśnienie

Ze względu na problemy z komputerem, nie mogę się logować do bloga, chyba że ktoś użycza mi swój komputer. Dlatego będą się pojawiały przerwy w dostawie postów. Kiedyś w końcu odniosę swojego laptopa do serwisu...
Tymczasem chciałam się z Wami podzielić nie do końca zabawną sytuacją:
Wciąż namiętnie poszukuję nowej pracy ze względu na nieco wyblakłą miłość, jaką darzę robotę dotychczasową. Dzięki pomocy Kasi znalazłam ogłoszenie o robocie dla studentów mojej szanownej Alma Mater. Informacji niewiele, ale podany jest nr telefonu. Więc dzwonię. Gość, który odbiera mówi, ze w ogłoszeniu został podany niewłaściwy numer telefonu, mam zadzwonić gdzie indziej. Nie tracę animuszu i dzwonię dalej. Odbiera bardzo uprzejmy pan, który informuje mnie, że niestety ogłoszenie było nieścisłe, ponieważ poszukują przedstawicieli płci przeciwnej.
- Bo wie pani, czasem trzeba samochód zatankować, po nabrzeżu się przejść, to takie mało kobiece zajęcie (szczególnie to chodzenie po nabrzeżu zapewne i szczególnie, jeżeli rzeczoną kobietą jest absolwentka Eksploatacji Portów i Floty). Ale niech Pani nie myśli, że my dyskryminujemy kobiety... My ich po prostu nie zatrudniamy...

Komentarza brak.

środa, 24 marca 2010

Nowa praca

W grudniu czytałam horoskopy na ten rok. Miał być kolejnym rokiem podboju świata, pełnego portfela i szalonej miłości. W grudniu tego roku już nie będę czytała horoskopów.

"pani słucha..."
"a jeśli przeliczę te minuty..."
"ale wy tam czytać nie umiecie?!..."
"ale pani słucha..."
"a proszę mi powiedzieć, jaka jest najnowsza oferta?..."
"ale dlaczego ja tyle płacę?..."
"pani kłamie..."
"ale pani słucha..."
"widzę, że się nie dogadamy..."
"proszę poczekać, bo mnie tu pani zastrzeliła..."
"ale pani słucha..."

kiedy zamykam oczy wszystkie głosy zlewają się w jeden monotonny szum, brzmi to jak pieśni śpiewane chóralnie na pielgrzymce przez szczekaczkę

potem próbuję zasnąć

a rano jest kac kupa i po południu nerwo-sraczka

piątek, 19 marca 2010

Kobiece regaty dookoła świata - cz.4 i ostatnia.

A zatytułowana "Przyjaźnie". Niestety nie mam zdjęć wszystkich osób z tego rejsu, które wciąż pamiętam... W takich chwilach człowiek nie myśli o tym, że za jakiś czas najważniejsze staną się zacierające się w pamięci twarze osób, które w parę minut potrafiły przewrócić nasz świat do góry nogami...
Na końcu umieściłam listę wykorzystanych utworów.

poniedziałek, 15 marca 2010

Kobiece regaty dookoła świata - cz.2

Australia - Cocos Keeling Islands, Chagos Archipelago (British Indian Ocean Teritory) - Mauritius - Republika Południowej Afryki

niedziela, 14 marca 2010

Kobiece regaty dookoła świata - cz.1

Zgodnie z obietnicą - prezentacja z Kolosów w kolejnych fragmentach. Trasę sobie darowałam. W razie wu, można sprawdzić na www.mantra28.pl.

piątek, 5 marca 2010

Wywiad z Claudią Cadelo

Troszkę trzeba było czekać, ale wreszcie się ukazał na stronie "Solidarni z Kubą":
http://www.solidarnizkuba.pl/artykuly,prasa,blogosferanakubie
Debiut mojego pseudonimu literackiego... :D
A poniżej przytaczam cały wywiad, ze zdjęciem, a właściwie kadrem z filmiku, który wtedy z Kasią nagrałyśmy kamerą Claudii:























Jadwiga Aleksandrape: Na początek chciałam cię zapytać kim jest Claudia Cadelo poza byciem blogerką? Co studiowałaś, gdzie pracujesz?

Studiowałam księgowość i następnie przez dwa lata pracowałam jako księgowa w Ministerstwie Edukacji oraz w zakładzie fryzjerskim. To była totalna porażka. Oba te miejsca należą do rządu, więc zawsze były problemy z pieniędzmi, a rachunki nigdy się nie zgadzały - zupełne wariactwo. Po dwóch latach więc, gdy tylko zakończyłam swoją służbę publiczną, skończyłam też z pracą księgowej. Rozpoczęłam naukę języka francuskiego i obecnie jestem lektorką. Pracuję prywatnie dla francuskiej firmy w Hawanie.

j.a.: Jesteś zadowolona z tego, że pracujesz prywatnie, czy może jednak lepiej byłoby pracować w szkole publicznej?

Prywatnie zarabia się o wiele więcej, zdecydowanie.

j.a.: To duża różnica? Nie mam na myśli konkretnych sum, raczej przełożenie.

Tak, to o… 10 tysięcy razy więcej? Nie wiem… Dużo więcej. (śmiech)

j.a.: A wiesz może dlaczego tak wielu ludzi w tym kraju przedstawia się jako nauczyciele? Gdy podróżując po Kubie spotykasz kogoś na ulicy, obojętne którego miasta, zazwyczaj dowiadujesz się, że jest nauczycielem tego, czy owego. Czy to popularny zawód?

Nie wiem szczerze mówiąc… Nie spotkałam się z tym.

j.a.: Skąd wziął się pomysł na bloga, czy sama nagle odczułaś taką potrzebę, czy raczej ktoś Ci podpowiedział, że to dobry pomysł?

Ja nawet nie wiedziałam, czym właściwie jest blog, gdy postanowiłam zacząć pisanie własnego. Oczywiście miałam na ten temat pewne wyobrażenie, rozumiałam sam koncept, ale nigdy żadnego nie widziałam.

W sierpniu 2008 roku Gorki, lider Porno Para Ricardo, trafił do więzienia na podstawie „domniemania winności”, które oznacza, że nawet jeżeli nic nie zrobiłaś, kubański rząd może cię aresztować, ponieważ stanowisz potencjalne zagrożenie. Tak więc Gorki został osadzony w więzieniu. Normalnie na podstawie takiego oskarżenia można zostać skazanym na odsiadkę od roku do czterech lat. W tej sytuacji postanowiliśmy[1] zadzwonić do Yoani. Powiedziałam jej, co się dzieje i ona opisała całą sytuację na swoim blogu. Ja w tym czasie napisałam tysiące maili, codziennie wysyłałam jakieś wiadomości do przyjaciół i znajomych, również za granicę, wyrażających moje poparcie i prośbę o to samo. Wielu przyjaciół tu, w Hawanie okazało w tym momencie wielką solidarność, w szczególności jedna osoba - kolega, który miał dostęp do Internetu i pozwolił mi spędzić przy komputerze tyle czasu, ile uznałam za stosowne. Po czterech dniach odbył się proces. Gorki zamiast na cztery lata został skazany na karę grzywny w wysokości 600 peso, a różnica między czterema latami a 600 peso jest zasadnicza. To był moment, w którym zdałam sobie sprawę, że jeżeli uda się zebrać grupę ludzi, którzy chcą tego samego, można wywrzeć pewną presję na rząd. Jeżeli zaczniesz krzyczeć tak, aby ludzie za granicą cię usłyszeli i ludzie wewnątrz kraju postanowili się dołączyć, masz możliwość wywierania nacisku. Byłam bardzo poruszona wydarzeniami tych czterech dni. W tym krótkim okresie w moim życiu wydarzyło się bardzo wiele. Pierwszego dnia poznałam wreszcie Yoani, bo wcześniej widziałam ją tylko z daleka i rozmawiałam z nią raz przez telefon. Już trzeciego dnia poszłyśmy razem z Ciro na koncert, który akurat odbywał się w Hawanie, z wielkim plakatem, na którym napisaliśmy po prostu „Gorki”. Jednak zanim zdążyliśmy go rozwinąć, policjanci w cywilnych ubraniach już nas otoczyli i zaatakowali. To były bardzo trudne chwile. Ciro został zabrany przez policję, nas poturbowali, bardzo to przeżyłam. Kolejnego dnia był proces i zrozumiałam, że od tej chwili moje życie już nigdy nie będzie takie samo. Skoro mogę wywierać nacisk na rząd, to powinnam to robić. I postanowiłam zacząć pisać bloga. Na początku było ciężko, bo jak już mówiłam, nie widziałam nigdy bloga w wersji on-line. Pomogłam Yoani przetłumaczyć kilka początkowych postów na francuski, bo brakowało tłumaczenia kilku wpisów, widziałam go w wersji roboczej, ale nigdy bezpośrednio ze strony otwartej w Internecie. I tak pierwszym blogiem, który zobaczyłam on-line był mój własny. Stwierdziłam, że jest bardzo brzydki (śmiech).

j.a.: Nie jest dziwne, że pierwszym blogiem, którego zobaczyłaś był twój własny, bo przecież Kuba jest krajem o najniższym dostępie do Internetu na zachodniej półkuli. Według statystyk zaledwie dwa procent społeczeństwa ma dostęp do sieci.

W tej chwili rząd twierdzi, że jest to dziesięć procent. Ale oni liczą ludzi, którzy mają dostęp wyłącznie do poczty elektronicznej. Ewentualnie tych, którzy mają dostęp do sieci krajowej, ale nie do Internetu jako takiego. Więc to dziesięć procent, to jednak spore przekłamanie. Niemniej jednak sądzę, że dwa procent to też już nie jest właściwa liczba. Te dwa procent to mogą być ludzie, którzy z Internetem łączą się legalnie. A większość osób korzysta z niego nielegalnie. Co z kolei powoduje, że odsetek ludzi korzystających z sieci jest niemożliwy do policzenia.

j.a.: Skoro dostęp do sieci jest tak utrudniony, jak udaje Ci się publikować posty – czasami jest ich przecież nawet kilka tygodniowo?

Zazwyczaj korzystam z pomocy osoby, która mieszka poza Kubą. Jeśli nie mam szansy połączenia się z Internetem, co zdarza się bardzo często, przygotowuję post w wersji off-line – tekst, zdjęcia, wszystko opatruję odpowiednią datą i tytułem i wysyłam za pomocą poczty elektronicznej. Kiedy indziej z kolei próbuję korzystać z dostępu do sieci w hotelach. Sądzę też, że jeżeli masz dostęp do Internetu przez cały czas, nie zdajesz sobie nawet sprawy, w jak trudnych warunkach można tworzyć posty na bloga. To cały skomplikowany i ciekawy system. Możesz je wysyłać na stronę z kont poczty elektronicznej – własnych lub cudzych, ale nawet z tych stworzonych na potrzeby sieci krajowej. Możesz przygotować kilka postów wcześniej i potem opublikować je hurtem prosto na swojej stronie. Albo korzystać z pomocy osób trzecich. Możliwości są różne, raz korzystasz z jednej, raz z drugiej, ale zaskakujące jest, jak wiele człowiek ma pomysłów, kiedy nie jest w stanie zrobić czegoś ot tak, po prostu.

j.a.: Skoro już mówimy o Twoim blogu, to powiedz mi co jest głównym obiektem Twojego zainteresowania jako blogerki, o czym piszesz przede wszystkim i co uważasz za najważniejsze?

Chcę opowiadać przede wszystkim o aktualnej, kubańskiej rzeczywistości. Czasem przedstawiam swoje opinie, czy też „refleksje”, chociaż bardzo nie lubię tego słowa, dotyczące stricte polityki. Piszę o historiach ludzi, których znam. Czasem na moim blogu publikuję też teksty innych osób. W szczególności dwóch. Jedna z nich woli pozostać anonimowa i pisze pod pseudonimem. Druga to Ciro. Ciro pisze zabawne opowiadania, w cyklu zatytułowanym „Ciro vs Urząd Bezpieczeństwa”. Te opowiadania to chyba moja ulubiona część tego bloga (śmiech).

j.a.: W nagłówku swojego bloga używasz fotokopii własnego dowodu osobistego. Czym jest to podyktowane?

CC: Powodów dla których postanowiłam wylegitymować się w sieci było kilka. Przede wszystkim byłam zupełnie pewna, że rząd i tak wie, kim jestem. Więc skoro oni wiedzą, to wszyscy mogą wiedzieć. Bo jeśli miałabym się ukrywać, to musiałabym się ukrywać właśnie przed rządem. A skoro to i tak było niemożliwe, to po co w ogóle miałam próbować? Drugim powodem było to, że nie chciałam tworzyć profilu swojej osoby, uznałam, że opis bloga jest wystarczający, ale przecież musiałam się w jakiś sposób przedstawić ewentualnym czytelnikom. A poza tym był to moment, w którym wszyscy korzystali w jakiś sposób ze swoich dowodów osobistych, to była taka moda w naszym środowisku. Lia, blogerka z Hawany umieściła swój dowód na blogu, Yoani zrobiła to samo, a chłopaki z Porno Para Ricardo nadrukowali kserokopie swoich dowodów na okładkę najnowszej płyty. Uznałam to za świetny pomysł, to było jak wyznanie „nie będziemy się ukrywać”.

j.a.: Mówisz, że postanowiliście się ujawnić, czy to oznacza, że ukrycie się byłoby prostszym rozwiązaniem? Czy pisanie bloga o kubańskiej rzeczywistości może być niebezpieczne?

Jasne, że może być niebezpieczne. Nie wiem, jaki jest najwyższy poziom ryzyka, które człowiek może podjąć. Ale czułam, że się narażam. Kiedyś dzwoniono do mnie z policji z ostrzeżeniem. Trzykrotnie odmawiano mi dostępu do różnych wydarzeń kulturalnych – za trzecim razem uznałam to już za sytuację powtarzalną. Takie rzeczy powodują, że czujesz się odseparowany od tzw. normalności. Ale najdziwniejsze jest to, że ludzie zaczynają się ciebie obawiać. Bardziej odczuwasz chyba ich strach niż rzeczywiste zagrożenia, czy utrudnienia. Nie zostałam nigdy poddana represjom, w pełnym tego słowa znaczeniu, ale czuję, że ludzie z mojego otoczenia są wręcz pewni, że w końcu tak się stanie, że mnie „dopadną”. Moi znajomi boją się bardziej ode mnie i obawiają się mnie, kontaktów ze mną itd. To dziwne i nieprzyjemne uczucie.

j.a.: A co powoduje, że Ty się boisz mniej? Skąd ta wytrwałość działaniu?

Bałam się bardzo. Bałam się na początku – przez te cztery dni, kiedy Gorki był w areszcie, a my, jego znajomi rozsyłaliśmy po świecie wiadomości o jego zatrzymaniu. Kiedy szliśmy na koncert z plakatem, kiedy Ciro też został zatrzymany. Pamiętam, że którejś nocy bałam się tak bardzo, że jak położyliśmy się spać, to cała się trzęsłam i to na tyle, że moje ciało aż podskakiwało na łóżku. Myślę, że to był taki punkt kulminacyjny. Bałam się już tak bardzo, że bardziej nie można. I od tego czasu mój strach zaczął jakby opadać. Nie byłam już w stanie bać się bardziej i dłużej.

j.a.: Wasza akcja tamtego sierpnia rzeczywiście odniosła skutek. Cały świat pisał o zatrzymaniu Gorkiego, zareagowała nawet administracja USA. A jaki wpływ udało się Wam wywrzeć na kubańskie społeczeństwo – rząd Gorkiego wypuścił, ale czy sądzisz, że miało to wpływ na świadomość ludzi w kraju?

Myślę, że najważniejsze jest, jaki skutek odniosła w naszych relacjach z rządem. Coś się zmieniło. Myślę, że rządzący zdali sobie sprawę z faktu, że nie żyjemy już w latach sześćdziesiątych. Że istnieje międzynarodowa opinia, która obserwuje życie przeciętnego Kubańczyka na tej wyspie i że oni muszą się z tą opinią liczyć. A przede wszystkim chyba zdali sobie sprawę z tego, że nie są nietykalni. Że ludzie na tej wyspie mogą wywierać na nich też naciski od środka. Myślę też, że zdali sobie sprawę z tego jak wielką siłę daje społeczeństwu wolny przepływ informacji. Co też na pewno jest przyczyną tego, że nieprędko stworzą obywatelom możliwość wolnego dostępu do Internetu. Bo to jest zbyt potężna broń. Co się tyczy natomiast pozostałych ludzi, to niestety nie mogliśmy jakoś konkretnie na nich wpłynąć, bo nie mieli dostępu do informacji o tym, co się działo. Jak nie masz Internetu, to się nie dowiesz.

j.a.: W jaki więc sposób próbujesz dotrzeć do zwykłych ludzi w tym kraju? Tych, którzy nie mają dostępu do sieci i nie mogą przeczytać „octavo cerco”?

Wraz z innymi blogerami dokonujemy selekcji tekstów z różnych blogów i drukujemy magazyn zatytułowany „Voces Cuabanas”. Poza tym wypalamy płyty CD z blogami w wersji off-line. To jest dość zabawne, bo w tym celu używamy programu Dreamweaver, który jest programem dość starym i służy do konstruowania stron internetowych. My używamy go natomiast do ich dekonstruowania, czyli dokładnie w przeciwnym kierunku. Myślę, że nikt poza nami nigdy nie używał go w taki sposób (śmiech). Natomiast wracając do naszego magazynu – drukujemy niewiele kopii, to wszystko jest przygotowywane w domu, więc ukazuje się może dwadzieścia egzemplarzy każdego numeru. Ale wybrane teksty nagrywamy też w postaci pliku PDF i rozprowadzamy na „memory flash”, czy w jakikolwiek inny sposób. Kopii drukowanych jest tak mało, ponieważ pisanie na Kubie nie jest nielegalne, ale już wydawanie magazynu owszem i za to można pójść siedzieć.

j.a.: Czy zdarza Wam się wychodzić na ulicę i głosić swoje poglądy głośno? Czy organizujecie jakieś happeningi?

Owszem, zdarza nam się wychodzić na ulicę, ale nie jest to częste. Przede wszystkim nie tworzymy żadnego rodzaju grupy, czy organizacji. Więc zdarza się, że część osób postanawia zrobić coś na kształt manifestacji, ale nie wszyscy się dołączają. Ja staram się zawsze dołączyć, bo to lubię. Ale może się okazać, że przyjdziesz na jakiś happening i będziesz tam sama. Na Kubie nie ma solidarności. Jakaś grupka coś zrobi, uda się albo i nie, po czym kolejni mówią, że też zrobią coś takiego, ale brakuje współpracy, daleko nam do zorganizowania. Poza tym jest to niebezpieczne, bo często kończy się fizycznymi atakami ze strony nieumundurowanych policjantów. No i przez to, że jest nas zazwyczaj tak niewiele, to mamy niewielką siłę przebicia. Więc w efekcie nic się nie zmienia. Świat nie będzie się oglądał na kilka osób. Kubańczycy też. Ktoś cię pobije i nie będzie to miało żadnych konsekwencji. A osobiście muszę przyznać, że nie jest moim celem stać się ofiarą pobicia. Więc jeśli już wychodzę na ulicę, to tylko w ważnych sprawach, które naprawdę są obiektem mojego zainteresowania. Najczęściej są to happeningi dotyczące dostępu do Internetu, bo istnieję w tej wirtualnej rzeczywistości i uważam, że mam prawo tam być i o to będę się zawsze kłócić. Tak jak jakiś czas temu, gdy magazyn Temas zorganizował dyskusję na temat Internetu w kawiarni Fresa y Chocolate. Poszłam tam, mimo że wiedziałam, że mnie nie wpuszczą. Chociaż miałam jeszcze nadzieję, nie byłam pewna. Ale poszłam przede wszystkim dlatego, że wiedziałam, że tam nie zostanę pobita. Co innego w kwestiach tak ważnych, jak aresztowanie Gorkiego, o którym już mówiłam – wtedy idąc na koncert z plakatem z imieniem Gorkiego wiedziałam, że oberwę. Może tylko nie spodziewałam się, że aż tak mocno. Tak więc owszem, wychodzę, ale tylko, kiedy jest to naprawdę ważne. Bo ciężko zobaczyć sens w manifestacji, o której wiesz, że i tak zobaczysz tam tylko pięć tych samych twarzy, co zawsze.

j.a.: A czy rozmawiasz otwarcie z ludźmi, których nie znasz, czy prezentujesz swoje poglądy każdemu?

Tak, jak najbardziej. Jak choćby z tymi płytami CD, choć teraz już najczęściej wypalamy DVD, bo zrobiło się tego naprawdę sporo. W zeszłym miesiącu rozdałam 150 płyt. Czasami chodzę po prostu w miejsca, w których gromadzą się młodzi ludzie i wręczam im te płyty. To jest mój cel – rozprowadzanie informacji. I muszę przyznać, ze jak na nasze warunki, informacja w wersji elektronicznej rozchodzi się naprawdę szybko. Dużo szybciej niż cokolwiek na papierze.

j.a.: Wróćmy do Twojego bloga. Posty przez Ciebie publikowane są najczęściej bardzo pesymistyczne. Tymczasem turyści, którzy przyjeżdżają tu na wakacje odbierają Kubę jako kraj, może i komunistyczny, ale za to pełen rozśpiewanych, roztańczonych i roześmianych ludzi. Dlaczego Ty też nie chcesz tańczyć i śpiewać?

Wyobrażam to sobie tak – jeśli ktoś przyjeżdża do kraju, o którym nic nie wie, najczęściej jest w stanie obejrzeć go jedynie powierzchownie. Większość ludzi jeździ do Viñales, czy Varadero, a w Hawanie zwiedza tylko centrum i starówkę, gdzie spotykają uśmiechniętych i przyjaznych autochtonów. Jasne, że Kubańczycy są uśmiechnięci i przyjaźni, bo chcą wyciągnąć z turystów pieniądze. Poza tym w ogóle ludzie w tym kraju są mili, jesteśmy w sumie naprawdę sympatycznym narodem i to w naturalny, niewymuszony sposób. Jednak w ciągu kilku ostatnich lat nawet w Hawanie można zobaczyć, że nastroje ulegają zmianie. Sytuacja jest coraz cięższa i ludzie stają się przygnębieni. Ale na pewno nie będą tego chcieli okazywać przed turystami. Więc jeżeli przybysz z zagranicy pojedzie tylko w najpopularniejsze miejsca, to zobaczy wyłącznie uśmiechy i zadowolenie. Ale przecież nie taka jest prawdziwa Kuba.

j.a.: Więc jakim miejscem jest prawdziwa Kuba?

Bardzo smutnym. Zresztą jak może być inaczej, skoro ludzie zarabiają 15 CUC miesięcznie i mają z tego przeżyć? Zaczynają się kradzieże, trzeba się uśmiechać do turystów, kombinować na różne, nielegalne sposoby. Ludzie w tym kraju mają podwójną moralność. Jedną na użytek prywatny, a drugą na użytek państwowy – żeby utrzymać pracę donoszą na innych, są skorumpowani i sami korumpują innych. Najprostszy przykład – szpital - kiedy tam trafiasz to traktują cię jak gówno, nie ma lekarstw ani żadnej opieki. Jak zapłacisz, to potraktują cię trochę lepiej, ale też nie „dobrze”, a lekarstw i tak nie wyczarują. Prawdziwa Kuba jest poza strefą CUC, jest w świecie waluty narodowej. Chciałam jednak dodać, że zmiana sytuacji ekonomicznej w tym kraju nie jest moim nadrzędnym celem i nie po to piszę bloga. To zajmie lata, bo kraj jest zupełnie wyniszczony. Więc kiedy mówię o zmianach, jakich pragnę, nie mam na myśli zagadnień ekonomicznych, tylko politykę tego kraju. Bo nawet jeśli wydarzyłby się cud i zaczęlibyśmy nagle zarabiać nie piętnaście, a pięćset CUC, to chociaż wszystkim żyłoby się lepiej, ja nadal krzyczałabym, że chcę zmian. Bo nie jest jedynym moim prawem więcej zarabiać, mam też inne prawa. Mam prawo podróżować, mieć własne zdanie w kwestiach politycznych i mam prawo nie zgadzać się z rządem.

j.a.: Wspomniałaś o podróżach, wiem, że byłaś kiedyś za granicą, jak się czułaś w innym kraju?

Byłam na Gwadelupie, to wyspa, jak Kuba. I może przez to strasznie za Kubą tęskniłam (śmiech). Chciałam jak najszybciej wrócić. Ale udało mi się sporo rzeczy zaobserwować – Gwadelupa to kraj rozwinięty, dobrze prosperujący. I co mi się podobało, to to, że ludzie, gdy mają pieniądze, mogą robić wiele dobrego. Żyją tam jakoś piękniej. Ale i tak tęskniłam bardzo – bo mimo wszystko lubię swój kraj i tutejszych ludzi.

j.a.: Więc nie należysz do osób, które chciałyby Kubę opuścić?

Chciałabym podróżować. Na Gwadelupie byłam w sumie 15 dni, to za mało, żebym mogłam się nazwać podróżniczką. A chciałabym podróżować, żeby wiedzieć jak życie może wyglądać gdzie indziej. Żeby się uczyć. Chciałabym móc gdzieś pomieszkać, na przykład przez pół roku. Ale nie wyobrażam sobie sytuacji, w której miałabym nie wrócić do kraju. Chcę mieszkać na Kubie. Niestety system tu jest taki, że jeżeli wyjeżdżasz na dłużej, to już nie wracasz, ewentualnie przyjeżdżasz na wakacje. To mnie nie interesuje – nie chcę wracać do własnego kraju na wakacje, chcę tu mieszkać i do innych miejsc jeździć na wakacje.

j.a.: A nie byłoby jednak łatwiej mieszkać gdzie indziej?

Ale ja naprawdę nie chcę mieszkać gdzie indziej. Zmiany przecież muszą kiedyś nadejść. Może jestem trochę pesymistką i nie wierzę, że to się stanie szybko, ale jednak wiem, że stać się musi.

j.a.: A czy masz poczucie, że tym, co robisz możesz rzeczywiście te wyczekiwane zmiany przyspieszyć?

Tylko tym, co robię ja, jako jednostka, na pewno nie. Chociaż bloga tak naprawdę piszę przede wszystkim dla siebie – bo wtedy czuję się lepiej sama ze sobą i mam wrażenie, że nie żyję podwójnym życiem, jak wszyscy tutaj, co jest ogromną ulgą. Mimo to ruch blogerów rośnie, jest nas coraz więcej, a Yoani stała się osobą naprawdę ważną dla opinii międzynarodowej. Więc mogę dokładać swoją cegiełkę do budowania obrazu Kuby w sieci. Może nie mamy wielkiego wpływu na to, co się pisze w gazetach, ale na to, co dzieje się w Internecie, na pewno. Poza tym to nie tylko blogi – dzieje się więcej. Jest ruch raperów, ogólnie muzyków, powstają grupy performerów, z cienia wychodzi co raz więcej niezależnych pisarzy. To są jednostki, ale jeśli spojrzysz na nich ogółem, to zauważysz, że coś się dzieje, coś się zmienia, jeśli nie w polityce, to w świadomości ludzi.

j.a.: Wspomniałaś już, że na Twoim blogu publikują też inni. Uważasz, że fakt, że Ty robisz to cały czas jest dla nich zachętą?

Mam nadzieję. Nie wiem tego na pewno, ale wierzę, że tak. Walczę ze strachem. Przecież ja wciąż piszę i nic jeszcze mi się z tego powodu nie stało, przynajmniej nic poważnego. Można więc pisać, można też robić inne rzeczy. I trzeba przekonywać ludzi, że to możliwe. Bo ludzie są jak sparaliżowani, sądzą, że jak tylko się poruszą, to coś im się zaraz stanie. A nie jest aż tak. Piszę od ponad roku i wciąż tu jestem – we własnym domu i wszystko jest w porządku, nikt mnie nie bije za pisanie, nikt mnie nie wyzywa na ulicy. Czasami tylko zajrzy policja i zażąda ode mnie płyt CD. Poza tym mam porównanie – pomiędzy momentem, kiedy zaczynałam i teraźniejszością. Przyjaciele boją się coraz mniej, moje blogowanie stało się już rzeczą naturalną. Wszystko staje się prostsze.

j.a.: W zeszłym roku otrzymałaś ważną nagrodę za swój blog. Co to była za nagroda?

To był konkurs dla kubańskich blogerów, którego organizatorką była Yoani. Zdobyłam nagrodę dla najpopularniejszego bloga dzięki głosom, które oddali czytelnicy on-line i pierwszą nagrodę jury.

j.a.: Skoro został ustanowiony konkurs na najlepszy blog, to znaczy, że musi ich być sporo?

Jasne. Mamy nawet Akademię Blogerów, w której jestem nauczycielką. Uczę ludzi jak zarządzać własnym blogiem, co robić jako administrator strony i jak bloga założyć. To ciekawe doświadczenie, bo ja wcześniej niczego nie pisałam, no może popełniłam trzy, czy cztery okropne wierszyki, których na szczęście nikomu nie pokazałam. Aż tu nagle po podjęciu decyzji o założeniu bloga, publikowałam posty co 48 godzin. To było dość szalone. W takiej sytuacji człowiek potrzebuje pomocy, żeby nauczyć się pisać. Na początku masz problemy ze wszystkim – gramatyką, słownictwem, czy po prostu zorganizowaniem swoich myśli w przejrzysty tekst. Nie każdy jest pisarzem. A jest wiele osób, które chcą założyć bloga i nie mają pojęcia jak się za to zabrać, bo pisanie jest trudne. Nie czuję się pisarką, mam wrażenie, jakbym na chwilę pożyczyła sobie cudzy zawód. I wielu ludzi ma podobne odczucia. Po to powstała Akademia – żeby ludzie mogli się uczyć i przede wszystkim porównywać. Kiedy nie ma się dostępu do Internetu, jak ja na początku, to ciężko sobie to wszystko wyobrazić. Jak już mówiłam, zanim zaczęłam pisać widziałam tylko bloga Yoani w wersji off-line, więc poruszałam się po omacku. Dzięki Akademii przyszli blogerzy mogą czerpać z doświadczenia tych, którzy robili to już wcześniej. Poza tym mamy zajęcia poświęcone kulturze kubańskiej, pisarstwu, dziennikarstwu. Yoani prowadzi wykłady o prasie światowej. Urządzamy konferencje dla zainteresowanych. Akademia naprawdę się rozwija i to w dobrym kierunku. W tej chwili mamy już około trzydziestu studentów.

j.a.: Czy zajęcia odbywają się tylko w Hawanie?

W domu Yoani. Chociaż ona sama była już w Santiago de Cuba i Pinar del Rio w tym samym celu – uczenia blogowania. I w Pinar del Rio odniosła sukces – na miejscu wsparł ją Dagoberto Valdez, który jest założycielem społeczności obywatelskiej – i to sporej. I w tej chwili w Pinar jest spora liczba blogerów oraz ludzi sprawą zainteresowanych i jej oddanych. Ale niestety w Santiago nie poszło już tak dobrze. To miasto jest ostoją strachu przed reżimem, więc trudno jest tam zacząć działać. Niemniej jednak blogerska społeczność się rozwija i z kubańskiego punktu widzenia dzieje się to naprawdę szybko. W 2007 roku mieliśmy na Kubie dwoje blogerów, a obecnie, w roku 2009 jest już ponad szcześćdziesięciu – tych, którzy aktywnie się tym zajmują. Jak na Kubę to naprawdę olbrzymia liczba. Chociaż pewnie jak patrzy się na to z zewnątrz, to ciężko jest dostrzec ten przyrost, nie robi on tego samego wrażenia.

j.a.: Czyli jesteś optymistką w kwestii rozwoju tej społeczności?

Tak. I to nie tylko jeśli chodzi o blogerów. Mamy XXI wiek, nadchodzi dla nas czas informacji, ludzie są nią zainteresowani, chcą czytać. Wiele osób robi reportaże i rozprowadza je po kraju w formie elektronicznej. Informacja nie jest dostępna już tylko nielicznym, rozchodzi się po kraju. A dostęp do informacji to wolność, może nie pełna, ale już jakaś. I ludzi do tej wolności ciągnie. Tym bardziej, że tak duży dostęp, do jakiego udało nam się doprowadzić jest rzeczą zupełnie nową.

j.a.: Czy Claudia Cadelo zawsze ma o czym pisać? Jak widzisz przyszłość swojego bloga?
Wiesz, ja nie czuję się artystką (śmiech). Ja po prostu siadam i piszę. Nie czuję się natchniona siadając do komputera. Jakby to wytłumaczyć? Hmm… Wyobraź sobie, że masz pracę, którą naprawdę lubisz. Tak jest z pisaniem bloga. Ja to po prostu lubię. Nie szukam natchnienia. Czasami tylko czuję gniew, gdy wydarzy się coś, z czym się bardzo nie zgadzam. Wtedy post jest gniewny, bo ja jestem pełna gniewu. Ale nie piszę pod wpływem konkretnych inspiracji. W ogóle inspiracja to dziwne słowo, nie wiem jak to jest z tą inspiracją. Ale wiem, że nie zamierzam przestać i jestem pewna, że będę pisać dalej. Na pewno.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Nowy kubański blog po polsku!


http://www.octavocercopl.blogspot.com/
Pod tym adresem, lub po prostu klikając po prawej stronie we właściwy link na liście proponowanych przez mnie blogów, możecie przeczytać bloga Claudii Cadelo de Nevi w języku polskim. Znalazła się bowiem dobra dusza, w właściwie dusz, bo to mężczyzna i przetłumaczył "Octavo Cerco".
Z tej okazji posłałam do Solidarnych z Kubą wywiad, który przeprowadziłam z Claudią. Jak tylko się ukaże (chociaż powinnam chyba napisać "o ile"), przytoczę go również tutaj.
Bardzo się cieszę i mam nadzieję, że Claudia znajdzie w Polsce wielu czytelników!

czwartek, 18 lutego 2010

Jak zdobyć drinka w Afryce Południowej
























Tak mi się jakoś zebrało na wspominki. Tym razem w zupełnie zbeletryzowanej formie. Przede wszystkim Iwona jest zupełnie inną osobą. Ale zgodność z faktami nie ma tu chyba nic do rzeczy…

Tak, czasem drink nie może czekać. A najdłuższą i najbardziej uciążliwą drogę do drinka przebyłam kiedyś w Południowej Afryce. W, jak to nazywałam, poprzednim życiu, byłam żeglarką. Brałam udział w regatach oceanicznych. Po drodze na pieprzonej bezludnej wyspie poznałam najsłodszego Francuza świata. Takiego ciała nie ma w masowej produkcji. Był ode mnie znacznie wyższy, co dla dziewczyny ma znaczenie, kiedy ma ponad 180 cm wzrostu, i tak wysportowany, że wyglądał jak maszyna, jak żywa rzeźba. A przy tym nie był napakowany. Miał króciutkie włosy, tak wypłowiałe od słońca, że aż białe. Niebieskie oczy i świdrujące spojrzenie. I mówił po angielsku z amerykańskim akcentem, co u Francuza było wyjątkowo nietypowe i przez to oczywiście cholernie pociągające. Przegadaliśmy dwie noce na pustej plaży pośrodku niczego, a on uczył mnie rozpoznawać gwiazdy. Atol na którym kotwiczyliśmy był niezamieszkały, na kotwicowisku stały trzy jachty, na które można było się dostać jedynie pontonem. Najprawdziwszy kicz – gdybym tego sama nie przeżyła, pomyślałabym, że to fragment jakiegoś taniego romansidła do nabycia w kioskach. No i rzeczywiście mieliśmy o czym gadać – mój Francuzik nawiał trzy lata wcześniej ze sporej korporacji, pojechał nurkować na Pacyfik, a potem odkupił od jakiegoś starszego małżeństwa jacht zniszczony przez huragan i od tego czasu na nim mieszkał. Oczywiście później spotkałam tuziny ludzi prowadzących taki tryb życia, ale że to był początek regat, to nie umiałam ukryć wrażenia, jakie na mnie zrobił.
Jako dwudziesto dwu letnia gówniara, która siedząc samotnie w nocy na pokładzie maleńkiego jachtu nie bardzo ma co robić, biorąc pod uwagę fakt, że na oceanie ruch znowu nie jest taki wielki, zdążyłam założyć sobie, że po regatach go odszukam i przeniosę się na tę jego paskudną, metalową krypę. Pech chciał, że w naszym pierwszym porcie w Afryce, w Richards Bay, dogoniłyśmy ludzi, którzy z kolei poznali mojego Francuzika na australijskich Cocos Islands. Poznali też jego żonę i pięcioletniego syna, którzy mieszkali w La Rochelle i dojeżdżali do mojego Francuzika na każdą wyspę, czy skrawek lądu, zaopatrzony w lotnisko. W ramach komentarza, który niezwłocznie wygłosiłam w celu ukryciu wrażenia, jakie na mnie wywarła ta informacja, stwierdziłam, że ciekawe skąd ludzie biorą na takie życie kasę, ale myślałam tylko o jednym – że muszę się napić.
Poszłyśmy na obiad. Problem polegał na tym, że za wszystko płaciło się kartą kredytową sponsora, a oficjalnie nie mogłyśmy pić. Do obiadu zamówiłam więc na złość samej sobie koktajl o wdzięcznej nazwie „Blue Lagoon”, który oczywiście nie miał szans mi pomóc, więc nie pomógł. Jednym słowem dupa blada i nieopalona pomimo przewożenia jej przez tropiki. Pozostało wypłacić kasę z bankomatu i puścić się w wieczorne tany. Ale na takim zadupiu jak marina jachtowa w Richards Bay wcale nie było to proste. Do najbliższej osady ludzkiej było kilkanaście kilometrów. Oczywiście w marinie funkcjonował jachtklub i restauracja, zamykane o osiemnastej i dyskoteka, ale za to był tylko jeden bankomat. Pusty.
Zabrałam ze sobą jedyną dziewczynę w moim wieku – dwudziestolatkę, która chyba szykowała się na świętą. Chodziła kiedyś do katolickiej szkoły, mówiła po francusku i uczyła się grać na pianinie. Do każdego zdjęcia ustawiała się pół godziny i nawet w najpodlejszej knajpie jadła tak, jakby zaraz do stołu miała usiąść królowa angielska. Lubiłam ją. Nie chciałam jechać sama, więc przełknęłam dumę i prawie się przed nią rozpłaszczyłam, żeby zechciała mi potowarzyszyć. W okolicy funkcjonowała tylko jedna taksówka. Było po ósmej wieczorem i nawet busy dla czarnych już nie jeździły, chociaż pewnie i tak jakiś biały życzliwy nie pozwoliłby nam do takiego wsiąść, „bo by nas okradli, zgwałcili i porzucili w lesie na pożarcie hienom”. Zadzwoniłyśmy.
Po czterdziestu minutach moja towarzyszka stwierdziła, że ma dość czekania. Zadzwoniłam jeszcze raz. Kierowca stwierdził, że po nas był, ale nas nie zastał. Okazało się, że czekałyśmy w złym miejscu. Zapytał ile osób ma jechać. Mówię, że dwie.
- To będę po was za dziesięć minut.
Iwona dała się uprosić i nie wróciła na jacht.
Podjechał jakiś poobijany wóz. W środku poza kierowcą była parka na oko koło trzydziestki. Radosny kierowca wyskoczył z wozu.
- No maleńkie moje, wsiadajcie. Lady zostanie z przodu, jeśli pozwolicie, ale koło Toma się zmieścicie.
Iwona spojrzała na mnie, jakbym chciała ją właśnie namówić do paktu z diabłem.
- Wsiadaj Iwona, dobry pan bóg nie da ci zginąć.
- Nie wsiądę, mowy nie ma. Ty widzisz, co oni robią?!
Chłopak na tylnym siedzeniu, czyli zapewne rzeczony Tom, podawał właśnie tlenionej blondynie z przodu flaszkę Jacka Danielsa.
- No jedziecie lalunie, czy nie? Nie po to się fatygowałem, żeby mieć pusty przebieg.
Popchnęłam Iwonę w stronę drzwiczek.
- Masz dwadzieścia lat, jak teraz nie zaszalejesz, to jutro się obudzisz jako stary pierdziel.
Usiadłam w środku, oddzielając Iwonę od Toma. Kierowca ruszył z piskiem opon.
- Odwiezie nas pan z powrotem?
- A dokąd chcecie jechać teraz?
Podałam mu nazwę osiedla, w którym, jak nam powiedziano, był najbliższy bankomat.
- Spoko.
Najwyraźniej jednak przerwałyśmy kierowcy i pozostałym pasażerom jakąś niezwykle istotną dyskusję, bo jak tylko wyjechaliśmy za bramę mariny, to zaczęli się przekrzykiwać.
- Kurwa, po jakiemu oni mówią?
- Myślę, że po angielsku. – Iwona była pewna swojej wiedzy.
- Ani słowa nie kumam, a z angielskiego miałam same piąteczki.
Flaszka wróciła od blondyny do Toma. Podał ją mnie.
- Nie, nie stary, dzięki.
Coś powiedział, ale ja w tym jego gulgocie angielskiego rozpoznać nie byłam w stanie. Dalej machał mi flaszką przed nosem. Wzięłam ją od niego i pociągnęłam spory łyk. Blondyna zaczęła bić mi brawo i pokazała na Iwonę, która skrzywiła się jak dziecko karmione szpinakiem. Tom coś zagulgotał.
- Nie kumam chłopie, musisz mówić wolniej. My jesteśmy dzieci z Polski, nie rozumiem twojego akcentu.
- Z Polski? Zajebiście. Mam kumpla, który ma dziadka z Polski. Twoja koleżanka nie pije?
- Wiesz, religia jej zabrania.
Najwyraźniej Tom wyłapał ironię, bo nie pytał, czy Iwona jest muzułmanką.
- Ta dupa z przodu, to moja dziewczyna. Ma na imię Sadie. Niezła co?
Grzecznie przytaknęłam i uśmiechnęłam się do Sadie.
- Ale u was w Polsce też robią fajne sztuki.
Tom położył rękę na oparciu za moją głową i spojrzał na Iwonę.
- Zabieraj od niej łapy, zwyrolu! – wrzasnęła Sadie – Nie tak się traktuje gości. Jeszcze są gotowe pomyśleć, że RPA to kraj nieokrzesanych gburów!
Zabrał rękę, a Sadie podała mi flaszkę. Pociągnęłam i podałam Tomowi.
Chwilę jechaliśmy w milczeniu.
Nagle Tom znowu zagulgotał. Zrozumiałam tylko słowo „papieros”.
- Jasne.
Zaczęłam grzebać w kieszeni, żeby wydobyć fajki, ale okazało się, że Tom najwyraźniej nie chciał fajki ode mnie, bo zaczął otwierać cały karton, który wydobył z jakichś ciemnych czeluści pod siedzeniem.
- Nie, nie stary, nie otwieraj, poczęstuj się ode mnie.
Chyba mnie nie usłyszał – nic dziwnego, bo wóz był tak rozklekotany, że miało się wrażenie, że zaraz się rozpadnie. Otworzył paczkę. Zapalili wszyscy poza Iwoną. Kierowca otworzył okienko po swojej stronie i walnęły w nas tumany kurzu z drogi. Nie miałam gdzie strzepnąć popiołu, więc Sadie podała mi puszkę po piwie. Uklęknęła na siedzeniu i złapała się zagłówka. Wpatrywała się we mnie badawczo. Dobrze, że było ciemno, bo nie bardzo miałam jak odwrócić głowę. Iwona wtuliła się w drzwiczki po swojej prawej stronie.
- Piękna, nie trzymaj się tych drzwi tak kurczowo, bo czasem puszczają. – Sadie przeniosła wzrok ze mnie na Iwonę.
Chyba dojechaliśmy do cywilizacji, bo przy drodze zaczęły pojawiać się domy. Niskie, w większości parterowe i wszystkie ogrodzone drutem kolczastym. Na niektórych widać było tablice informujące, że drut jest pod napięciem. Kierowca zjechał na stację benzynową.
- Jesteśmy na miejscu lalunie. Czego tu właściwie szukacie, na tym zadupiu?
Zapadła niezręczna cisza. Iwona patrzyła na mnie z przerażeniem. Jacka Danielsa wypiłam stanowczo za mało, żeby beztrosko dzielić się celem naszej eskapady. Ale z drugiej strony wiedziałam, że ta „taksówka” to jedyny środek transportu. Umawiać się z kierowcą, żeby nas odebrał za jakiś czas i szukać bankomatu na chybił trafił nie miało sensu, szczególnie po nocy w mieście drutów kolczastych. Poza tym pewnie chciałby, żebyśmy mu zapłaciły za kurs w tę stronę i cholera wie, czy by wrócił. Raz kozie śmierć.
- Szukamy bankomatu.
- Spoko, jest po drugiej stronie.
- Iwona, idziesz ze mną?
- Nie, wolę poczekać przy samochodzie.
Wysiadłam. Kierowca też. Ruszył do sklepu. Bankomat rzeczywiście był po drugiej stronie. Wypłaciłam kasę i poszłam do sklepu, chcąc kupić flaszkę. Niestety skurwiele nie sprzedawali alkoholu po 21. Wróciłam do wozu. Za chwilę pojawił się kierowca z kawą. Usiadł na siedzeniu i wypił trochę. Potem podał kubek Tomowi, który dopełnił go whiskey.
- No dobra lalunie, to teraz odstawimy gołąbeczki na miejsce i możemy wracać do tej waszej mariny.
Dopił kawę, zamknął drzwi i ruszyliśmy. Parę minut później stanął przed okratowanym pałacem.
- Żeby u nas ludzie mieszkali w takich metrażach, to bym w ogóle z kraju nie wyjeżdżała. – powiedziałam po polsku do Iwony.
Tom i Sadie wysiedli, żegnając się z nami wylewnie. Tom dając mi pożegnalnego buziaka próbował trafić w usta, ale się wywinęłam.
W drodze powrotnej nikt nie powiedział ani słowa. Kiedy wysiadłyśmy, Iwona wreszcie przemówiła.
- Teraz to i ja czuję, że zasłużyłyśmy na drinka.
Poszłyśmy do jedynego otwartego miejsca – dyskoteki w jacht klubie. W środku dudniło jakieś tanie techno. Lokal wypełniony był tlenionymi blondynami odstawionymi jak stróż w boże ciało, średnia wieku – na oko – 16 lat. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam się w nocnym klubie jak mamut, czy inny dinozaur. Facetów było jak na lekarstwo, a do tego sprawiali wrażenie, jakby nosili spodnie tylko z obowiązku. Wyglądało na to, że statystyki mówiące, że w RPA na jednego faceta przypadają cztery kobiety zawierały w sobie ziarnko prawdy. Obeszłyśmy spelunę szukając jakiegoś cichszego miejsca. W całym klubie jedynymi czarnymi byli ochroniarze pilnujący wejścia. A podobno apartheid się skończył.
Iwona usiadła na barierce na tarasie, a ja ruszyłam do baru po drinki. Odstałam chyba ze dwadzieścia minut, bo do każdej blondyny przede mną, jak tylko zbliżała się do baru, dołączało po pięć koleżanek. W końcu udało mi się dorwać do baru i dostałam dwie cole z rumem. Bo sądząc po proporcjach, nie dało się tego nazwać rumem z colą. Kiedy wreszcie utorowałam sobie drogę na taras, połowy mojego drinka już nie było. Piłyśmy w milczeniu. W końcu Iwona odstawiła pustą szklankę na podłogę.
- Przynieść dolewkę?
- Nie, chcę już stąd iść.
Po tym wieczorze nie miałam już serca nakłaniać jej do pozostania.