sobota, 12 listopada 2011

Warsaw Autumn


























Petardy było słychać aż na Ochocie. W sumie to nie jest aż tak strasznie daleko. Sygnały karetek i wozów policyjnych zagłuszały mi film. Tak się bawi, tak się bawi Polska! W święto niepodległości. Najpierw, jak przez Gdynię (nie mamy telewizora, a Młody cały dzień słuchał RMF Classic) dowiedziałam się o zamieszkach na Placu Konstytucji, to żałowałam, że mnie ta nie było - to znaczy byłam, ale o jakiejś dzikiej porannej godzinie, o której grzeczni huligani jeszcze odsypiają imprezy - ale jak sobie obejrzałam fotorelację na stronie Wyborczej, to mi przeszło...
Ja tymczasem grzecznie i patriotycznie wstałam, żeby porobić zdjęcia w Łazienkach i pokazać Wam Warszawę jakiej nie znacie (bo kto normalny w dzień wolny od pracy wstaje o 6 rano???!!!!!). Może w końcu skleję z tego filmik, bo ładnie było kurteczka, oj ładnie... ;)
Więcej zdjęć tu


























Firecrackers were heard on Ochota. Finally - it's not that far away. Signals of ambulances and police cars were louder than the movie I tried to watch. That is how Poland has fun on the Independence Day! First, when I got the news via Gdynia (we don't have TV and my bro was listening to RMF Classic all day long) about the hype on Plaza of Constitution, I was sorry not to be there. But later - after I watched the photo relation on the net - I was not sorry any more... Well, I was there but on such an early hour that all the hooligans were still asleep after their parties... I spent that day quietly and patriotically - I woke up early to make pics on Łazienki and show you the Warsaw that you don't know (cause what normal human being wakes up at six on the day off??!!!). Maybe finally I'll make a video out it cause it was pretty, damned pretty... ;)
More pics is here

piątek, 4 listopada 2011

Staram się jeść więcej owoców / I try to eat more fruits

























Staram się jeść więcej owoców
I warzyw
Ale barek który wydawał się pełny
Pustoszeje
Po co zdrowa dieta skoro nie można sobie psuć zdrowia czym innym
Staram się pisać prościej
Bo stylistyczne szaleństwa to gówno
Jak krótko o gównie
Ale najwyraźniej
To co gówniane najbardziej się podoba
Więc dlaczego nie krótko o pierdzeniu

Wczoraj piłam piwo
Więc dzisiaj pierdzę
Jakbym już zgniła od środka

Dziwna forma
Ale ja nie piszę wiersza
Po prostu brak mi sił na interpunkcję
I zdania złożone

Zjem śliwkę
Na pewno poczujemy się lepiej



























I try to eat more fruits
And vegetables
But though I seemed to have much alcohol
I’m running dry
What is the healthy diet for if one cannot destroy one’s health with something else
I try to write more simply
Cause stylistic craze is shit
Like shortly on shit
But it seems
That what is most shitty is liked most
So why not shortly on farting

Yesterday I drunk beer
So today I fart
Like if I was rotten on the inside

Strange form
But I am not writing a poem
I’m just to tired for punctuation
And complex sentences

I will eat a plum
Surely we will feel better

środa, 2 listopada 2011

Taki dzień / Such a day
























Dwa miesiące i cisza. Obija się. Nie obija. Została magistrem. Przeprowadziła do Warszawy. Miała sporo na głowie - stara praca, nowa praca. Powoli wszystko układa. Bardzo powoli. A w taki dzień... Nie napisze ani słowa o tych, którzy odeszli właśnie teraz, w przeciągu miesiąca. Dużo osób,coraz bliższych. Ale czy rzeczywiście chcieliby się pojawić w internecie tak nagle, w związku z własną śmiercią? Pewnie nie. Wystarczy, że pamiętam.


















Two months and silence. She's lazy. No, she's not. She graduated. And moved to Warsaw. Had a lot to do - old job, new job. Now she's slowly making life clear. Very slowly. And on such a day... She's not gonna write a word about those who passed away - just now, in a month. A lot of people, really close. But would they really like to appear on the internet right now, beacuse of their own death? probably not. It's enough that I remember.





































WIĘCĘJ ZDJĘĆ - kliknij tu/MORE PHOTOS - click here


środa, 31 sierpnia 2011

Krótko o gównie / Shortly on shit


























Stoisz w autobusie, ludzie śmierdzą, czytać się nie da. Więc stoisz, też pewnie śmierdzisz mimo porannego prysznica, bo smród przylega jak perfumy i myślisz. A swoich myślach myślisz „kurwa, mocne, kurwa, rewolucja!” Bo wszystko różne od smrodu wydaje się odkryciem. Potem przelewasz te myśli na papier, czytasz i widzisz „gówno, nędza i śmierdzi gorzej niż ten zapchany autobus – jednak nieświeże oddechy i pot robią z mózgu papkę”. I stwierdzasz, że trzeba być zakochanym w sobie blagierem (nie blogerem, jest różnica), żeby pisać i mieć z tego satysfakcję.
Kiedyś chciałam robić filmy. Oglądałam na potęgę, ostro oceniałam dzieląc na dobre i słabe, mocne i złe. Teraz oglądam tylko komedie. Ale z rzadka mnie śmieszą – jak się tonie w gównie, pierdzenie już nie śmieszy.
Przestało mnie interesować, co ludzie uznawani za mądrych mają do powiedzenia o sensie życia i bycia. Wiem tylko, że bycie jak i tycie większego sensu nie mają. Bycie, bo mija, a tycie, bo przeszkadza w byciu. A życie to i tak tylko ich kombinacja.
Historyczna mądrość narodu, z którym nie chcę mieć nic do czynienia, mówi że życie to tylko jedzenie i pieprzenie. Od jedzenia do srania krótka droga, a sypialnia od tej sralni nie jest wystarczająco oddalona.
Więc jeśli pisać, to tylko o gównie.
Pierwotnie opublikowane: 20.03.2011r.


You stand in the bus, people stink, it’s impossible to read. So you just stand and probably stink as well - though you had your morning shower – cause the reek stays on you like perfume. And you think. And of your thoughts you think – “fuck, that’s strong, fuck, it’s revolution!”. Cause everything that’s different from the smell seems to be a wonderful discovery. Then you write your thoughts down, you read and sea “shit, misery and it stinks worse than those packed bus – obviously bad breaths and sweat turned your brain into mess”. And you decide that one has to be a fallen in love with himself braggart (not bloger – there is a difference) to write and be satisfied with it.
Once I wanted to make movies. I was watching a lot, judged hard dividing into good and weak, strong and bad. Now I only watch comedies. But they make me laugh rarely – when you are sinking in shit, farting ain’t funny anymore.
I am not interested anymore in what so called smart people have to say about the sense of life and being. I only know that being as well as getting fat* have no bigger sense. Being cause it passes and getting fat cause it disturbs being. And life is just a combination of those two.
Historical wisdom of the nation that I do not want to have anything to do anymore says that life is only eating and fucking. From eating to shitting the road is short and the bedroom form this snot is not far away enough.
So if to write than only about shit.
*Impossible to translate – getting fat, living and being sound very similar in Polish which makes it a kind of a word game.
Originally published: 20.03.2011






niedziela, 21 sierpnia 2011

Mrs Pink Ping

Jak już pisałam, nie nazywam się Wong Kar Wai, ale jestem be_bronze...
Skoro więc mnie Pan K. odmówił udziału w filmie, poprosiłam o pomoc moje alter ego - Panią Pink Ping...
Pani Pink Ping pracuje na infolinii, a Pan K. najwyraźniej lubi takie panie...
Dowód tu: Duo Ku Dou
Zmartwionym moim stanem psychicznym pragnę uświadomić, że po prostu musiałam się odmóżdżyć bo praca nad magisterką najwyraźniej przesadnie ro zwija mi mózg...

As I wrote before, my name is not Wong Kar Wai but I am be_bronze...
So as Mr K. turned down my proposition of making a movie together I asked my alter ego - Mrs Pink Ping for help...
Mrs Pink Ping works in a call center and Mr K. seems to like such ladies...
The proof is here: video
To those who are concerned about my psychological condition I can only say that working on my master thesis makes me too smart so I had to do something stupid...

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Wyznanie/Confession



























Drodzy czytelnicy! Muszę Wam coś wyznać w sekrecie. Nie mówcie nikomu i proszę – nie obrażajcie się. Między zimą a wiosną tego roku przechodziłam dość kiepski okres w życiu i z tego powodu musiałam się wypisać. Nie wszystkie te teksty nadawały się do publikacji tutaj, więc… Tak. Zdradzałam Was. Przez kilka miesięcy prowadziłam anonimowego bloga opartego na zupełnie innym silniku i poświęconego innej tematyce. Jako, że problemy odeszły w niepamięć raz na zawsze („finalnie ucięte”…), a blog umarł śmiercią naturalną, postanowiłam go zlikwidować.
Niemniej jednak kilka fragmentów chciałam ocalić z wirtualnego niebytu, postanowiłam więc, po pewnej cenzurze, opublikować je oficjalnie tu – w jedynym moim miejscu w sieci, którego opuszczać nie zamierzam. Każdy „repostowany” tekst będzie opatrzony stosownym komentarzem i datą pierwotnej publikacji.
Mam nadzieję, że mi wybaczycie…

Krótko o Stephenie Hawkingu

Na szczęście tę bibliotekę mam po drodze. Zaryzykowałam więc i się zapisałam. Nie było to ryzykiem dlatego, że obwiałam się, iż książki jako istoty obce mogłyby się na mnie rzucić, dokonać na mnie mentalnego gwałtu, zrobić jakieś pranie mózgu. Nie. Należę do tego nielicznego odsetka Polaków, którzy czytają aktywnie. Bywa, że czytam aktywniej niż żyję. Zdarzało się, że książki czasowo zastępowały mi życie.
Ryzyko kryje się gdzie indziej – jako nastolatka wyznawałam dość paskudną zasadę, że kradzież książki to nie kradzież. Rzecz jasna nie tyczyło się to osób, które podwędzały książki z mojej póki – tym bardziej, że wydawałam na nie wszystkie pieniądze, które nie poszły na papierosy, czy ówcześnie dość rzadko jeszcze – alkohol. Dość powiedzieć, że przywłaszczyłam sobie przynajmniej po jednej pozycji z większości bibliotek w moim mieście – wcale nie małym. Oczywiście jako osoba niepełnoletnia byłam zarejestrowana na matkę, ale i tak przez większą część studiów obawiałam się pokazać w którejkolwiek z nich dowód osobisty.
Ale starczy o moich bibliotekarskich przebojach. Tym razem poszłam wypożyczyć przede wszystkim „Krótką historię czasu” Hawkinga – ale rzecz jasna, tego co dobre, nigdy nie ma. Chociaż może i miałam szczęście – zamiast tego wzięłam bowiem z półki pierwsze, co wpadło mi w ręce – „Czarne dziury i wszechświaty niemowlęce oraz inne eseje”. Zanim przejdę do samej książki, powinnam wspomnieć jeszcze o celu.
Zazwyczaj czytam literaturę mniej lub bardziej piękną (i zazwyczaj mniej niż bardziej, choć piękno jest pojęciem względnym). Choć mam dyplom inżyniera, zawsze byłam humanistką. Po rozprawy naukowe z braku czasu, a ostatnio koncentracji, sięgam rzadko. Ale gdy toczy się wojna – lepiej nie iść na łatwiznę. A wojna toczy się o odzyskanie mózgu. Zarzucę banałem – miłość ogłupia. Do tego stopnia, że kobieta jasno i głośno wyrażająca swoje poglądy nagle milknie przy stole i słucha zauroczona „bo ON mówi” (cóż za wybieg – ukrywanie się za trzecią osobą liczby pojedynczej – gdy zacznę mówić o sobie „one”, będę wiedziała, że jestem do odstrzału). (…) Teraz wiem jedno – potrzebuję tekstów wymagających skupienia, na razie choćby lekkiego treningu szarych komórek, żeby fałdy powróciły na swoje miejsca w mózgu – tam, gdzie wyprasowały je emocje.
Jednak wspomniany zbiorek nie dotyczy jedynie fizyki teoretycznej. Otwiera go kilka fragmentów poświęconych historii samego autora. W jednym jest taki oto fragment:
„Przed wykryciem choroby byłem znudzony życiem. Wydawało mi się, że nie ma nic, co warto byłoby robić. Wkrótce po wyjściu ze szpitala śniło mi się, że zostałem skazany na śmierć i zaraz nastąpi egzekucja. Nagle uświadomiłem sobie, że jest bardzo wiele rzeczy , którymi mógłbym się zając, gdybym został ułaskawiony.”
Zazwyczaj nie rozczulam się nad takimi historiami, ale ostatnio porusza mnie prawie wszystko, więc i tych kilka zdań…
Nie jestem chora. Cegła może mi spaść na ten zakuty łeb, ale statystycznie rzec ujmując, może też spaść na łeb osobie, która będzie stała koło mnie. Samobójstwa nie popełnię, bo gdy złapałam się na szukaniu w Internecie śmiertelnej dawki pewnego leku uspokajającego, który stosunkowo łatwo byłoby mi zdobyć, pojęłam, że jestem za stara na takie numery. Wszystko to powoduje, ze wbrew pozorom o silnego, motywacyjnego kopa w moją mentalną dupę jest trudniej.
Jednak nieco dalej Hawking pisze o tym, że w młodości był leniem, a za prawdziwą pracę wziął się dopiero podczas doktoratu. Na chwilę uwierzyłam, że choć teraz z musu do każdego miejsca docieram na skróty, będę jeszcze się w stanie zdobyć na pokonywanie długich tras wiodących pod górę. Jeszcze nie teraz, ale…
(…)
Pierwotnie opublikowane: 09.03.2011r.

***

Dear readers! I have to make a secret confession. Don’t tell anyone and please do not feel any rage against me. Between winter and spring this year I was going through rather unpleasant time and because of that I felt a strong urge to write. Not all those texts were fine for publication in here so… Yes. I did betray you. For a few months I was writing a separate, anonymous blog about different topics and using different engine. Anyway – as now problems are long gone (“finaly cut”…) and the other blog died naturally, I decided to cancel it.
Still – I would like to save a few of those texts from the virtual elimination so I decided to post them here – in my only place on the web which I will never abandon - just slightly censored. Every “reposted” text will be properly commented and will contain the date of original post.
I hope you can forgive me…

Shortly on Stephen Hawking

Luckily this library is on my way. So I decided to take a risk and register. There risk was not connected to the fact that books as strange to me may attack me or rape me mentally or brainwash me. No. I am in this little percent of Poles who read actively. Sometimes I read more actively than live. It even happened that books replaced the life for me.
The risk was somewhere else – as a teenager I believed in rather awful rule that stealing a book is not stealing at all. Of course it did not apply to people bugging books from my own shelf – especially that I was spending on books all the money saved after buying cigarettes and on those times rarely – alcohol. Anyway – I took didn’t return at least one book from each library I was registered at. Naturally as I was underage registration was always on my mother but didn’t stop me from avoiding libraries in my city for almost all studies.
Enough about my adventures. That time I went to borrow Hawking’s A Brief History of Time – but naturally what is good is never there. But maybe I was lucky – I borrowed Black Holes and Baby Universes and Other Essays instead. But before I proceed to the book itself I shell mention why I wanted to read it.
Usually I read novels. Though I am an engineer, I’ve always had a humanist inside. I’ve rarely red scientific dissertations – first because of lack of time and lately because of luck of concentration. But when you are at war you shall not use shortcuts. And it is war – I am fighting to get my brain back. It’s a common thing – love makes you a fool. Even to an extend where a woman who normally speaks out loud and clearly suddenly becomes quiet and listens only because “HE is speaking”… (what a thing to do – to write about oneself “she” – when I will start writing about myself “them” I will know I am done). Now I know one thing – I need to read texts which demand concentration and at least slightly train my brain to make it work again after emotions switched it off.
But mentioned book does not concern only physics. In the opening you can read about the author’s own story. There is a fragment (I can cite it directly only in Polish) in which he says that before he found out about his illness he had been bored with life. That he thought there was nothing worth doing. After he got out of the hospital he had a dream that he was sentenced to death penalty and that the execution was about to take place at any moment. That was when he realized how many things he could do if he was freed.
Normally I do not fall for such stories but at the very moment almost anything might move me and so did those few sentences.
I am not sick. Of course a brick might fall on my silly head but statistically speaking so it might fall on someone standing next to me. I won’t commit suicide cause when I caught myself on searching the net for some medicines I could easily get I realized that I am too old for such stories. Funny but it al creates a situation in which getting a mental kick in the ass is more difficult.
But few sentences later Hawking wrote that he was not always a hard worker and he truly started studying while making his PhD. It made me believe that though right now I am taking shortcuts to get anywhere there will come the time when I will be ready for long passage again. Maybe not shortly but…

Originally published on March 9th 2011.

wtorek, 2 sierpnia 2011

FINAL CUT

Nie nazywam się Wong Kar Wai, więc Takeshi Kaneshiro nie znalazł czasu, aby zagrać w moim filmie. Wiecie - wcześniejsze zobowiązania, te sprawy. Musiałam więc postawić na przypadkowych aktorów.
Chcę podziękować Kasi za nakręcenie sceny z tańcem we właściwym momencie i Apostołce XXI Wieku za użyczenie aparatu.

My name is not Wong Kar Wai so Takeshi Kaneshiro did not find the time to act in my movie. You know - previous assignments and stuff. So I had to choose random actors instead.
I would like to thank Kasia for shooting the scene of the dance in the right moment and the Apostle of the XXIst Century for lending me photo camera.

poniedziałek, 25 lipca 2011

SOPOCKI WONG KAR WAI / Wong Kar Wai from Sopot























Przepis na genialne wakacje, gdy dzień w dzień chodzi się do pracy? Pięć dni w Sopocie, niedaleko od plaży. W przestronnym mieszkaniu na malowniczym poddaszu. Z koleżanką, do której ma się zaufanie i która dobrze gotuje. Z dwoma białymi kotami, które zostawiają wszędzie tyle sierści, że problem „jak ja będę wyglądać” przestaje istnieć, bo odpowiedź jest tylko jedna – „jak przerośnięty kot”.
Z tańcami co drugi dzień i spacerami na plażę. Z kąpielami w morzu – za dnia i pilnowaniem kąpiących się w nocy (wersja oficjalna – „bo głowę właśnie umyłam”, wersja prawdziwa, choć nie ma się czym chwalić – „bo mi się policjant włączył i prędzej się zesram, niż pozwolę, żebyście mi się po nocy taplały bez obstawy z lądu!”).
Przez tych pięć dni obejrzałam trzy filmy Wong Kar Waia (a może Kar Wai Wonga – cholera wie, co imieniem jest, co nazwiskiem…): „Chungking Express” – po raz tysiąc pięćset pięćdziesiąty ósmy, „Happy Together” i „Days of being Wild” – po raz pierwszy. Obrazy z kamery Chrostophera Doyle’a potrafią wryć się w mózg jak stare hity, które brzmią w tych filmach – „Happy Together” i „California Dreaming”. Jak muzyka Michela Galasso i tanga Astora Piazzoli. Wszystko do kupy wyrywa człowieka z realności. I wyrzuca do równoległego wszechświata, w którym cztery wymiary to śmiesznie mało (jak myślicie, że ściemniam, to przeczytajcie „Wielki projekt” Hawkinga!).
Sam Sopot ma urok już tylko na obrzeżach. Na podwórku bloku, gdzie mieszkałam jako dziecko. Za niebieskim drzewem, które pomalowali już po naszej wyprowadzce. W górnej części miasta, dokąd nowość nie dotarła. Monciak jak zawsze, zapchany ludźmi, tylko ci ludzie są jak Monciak – po renowacji. Spod diamentowej igły. Wszyscy kosztowni i tak samo skrojeni. W klubach taka sama muzyka – elektryczny tartak wymieszany z lekcją gimnastyki. I tylko w Papryce, choć rytm równie monotonny było takie sobie jedno małe pomieszczenie, w którym były lampy jak z „In the mood for love”… Rekompensata.



















































The recipe for fabulous vacations when you go to work on daily basis? Five days in Sopot, walking distance from the beach. In the spacious apartment on the picturesque attic. With a friend you trust and who cooks well. With two white cats which so much fur all over the place that the question “how the hell will I look like” does not exist cause there is only one answer – “like a huge cat”.
With dancing every second day and walks to the beach. With swimming in the sea during the day and watching the swimmers during the night (official version – “cause I’ve jus washed my hair”, the unofficial and not the one to be proud of – “cause I am a little policeman and sooner I will shit my pants than let you swim like that at night!”).
During those five days I watched three Wong Kar Wai movies (or maybe it is Kar Wai Wong – who the hell knows which is the name and which is the surname): “Chungking Express” – for 1558th time and “Happy Together” along with Days of being wild” – for the first time. The pictures from Christopher Doyle camera stay in your mind same as old songs that you can hear in those movies – “Happy togheter” or “California Dreaming”. As the music of Michael Galasso and tangos by Astor Piazzola. Al together it pulls you out of reality. And throws you in the parallel universe where four dimensions are not enough (if you don’t believe me, read “The Great Project” by Hawking!).
Sopot itself is still nice only in suburbs. On the yard of the block I used to live in as a kid. Behind the blue tree that was painted after we moved out. In the upper part of town, which “new” hasn’t reached yet. Monte Cassino street is packed with people as always but those people are like this renewed street. From under the diamond needle. All expensive and identically sewed. There is the same music in every club – mixture of electrical sawmill and aerobic music. And only in “Paprika” though with same dull music there was this little room with lamps like from “In the mood for love”…. Compensation.

czwartek, 16 czerwca 2011

Księżyc/moon
























Przegapiłam zaćmienie. Nie było go widać z mojego okna. A nie bardzo mogłam wyjść. Za to po północy wychyliłam się z okna, żeby zapalić papierosa. W czasie, gdy paliłam, księżyc wyłonił się zza dachu sąsiedniego budynku. I odsunął od niego na jakieś pięć centymetrów z mojej perspektywy. Po raz pierwszy poczułam, że ziemia się kręci. Namacalnie. Pierdolić zaćmienie. To był najbardziej niesamowity widok, jaki mogłam dziś ujrzeć.
Widziałam wcześniej gwiazdy wędrujące po niebie. Ale to było na oceanie. Nie było tak realnego punktu odniesienia. Zakręciło mi się w głowie…

I missed the lunar eclipse. I couldn’t see it from my window. And I couldn’t really go out. But few minutes after midnight I hang out from my window to have a smoke. While I was having my cigarette, the moon showed up from behind the roof of the next building. And moved about five centimeters from my perspective. It was the first time in my life that I felt how the earth is moving. I could almost touch it. Fuck the eclipse. It was the most amazing view I could see today.
I saw before the stars running through he sky. But that was at the ocean. There was no such obvious reference. It turned my world upside down…

środa, 1 czerwca 2011

Przypomnienie/Reminding

Widzę, że się inaczej nie da, musi być osobny post, chociaż to będą dwa zdania.
Przyciski na dole. Pod każdym postem. Jak zaglądacie, to naciskajcie proszę ;P

Ican see that it can't be done otherwise - I have to make a seperate post about it, though there are going to be just two sentences. The buttons. Under every post. If you read, please klick ;P

niedziela, 29 maja 2011

Wrocław






















Nadszedł ten paskudny czas dla każdego studenta – nagromadzenie zaliczeń i projektów tuż przed sesją i jeszcze wisząca na głowie magisterka, czy, jak ją nazywam „nagisterka”. Brak czasu i woli, żeby pisać. Dlatego zamiast pisać, powstawiam dzisiaj troszkę zdjęć.
We Wrocławiu byłam dzień przed świętami wielkanocnymi, zaledwie przez trzy godziny. W oczekiwaniu na PKS wzięłam walizkę i ruszyłam do centrum. Daleko nie zaszłam, ale zdążyłam komórką zrobić kilka zdjęć.
Miasto było mocno opustoszałe, ludzi można było spotkać tylko na największych skrzyżowaniach. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy było spore zderzenie osób dzierżących „Gazetę Polską”. Kiepski widok. Natomiast gdy usiadłam na ławce w miniparku, byłam mimowolną słuchaczką wykładu, który na oko pięćdziesięcioletnia kobieta z zakładu oczyszczania miasta wygłaszała przed audytorium złożonym z bezdomnych i jednego niepełnosprawnego. O tym, jakim złem jest Unia Europejska, bo to przez Unię jej wnuczka będzie musiała płacić za studia…























Zanim zakończę ten króciutki post, chciałam zwrócić Waszą uwaghę na fakt, że u doły strony już jakiś czas temu dodałam przyciski umożliwiające ocenianie poszczególnych wpisów – zachęcam do skorzystania.

A album z kilkoma dodatkowymi zdjęciami z Wrocławia znajdziecie tu.






















And here came this terrible time for each and etery student – with huge numbers of exams and projects – even worse than examination session itself. Plus the master thesis waiting for me to write it. So I have no time or will to write. Because of that I decided to post few pictures with just a little comment.
In Wroclaw I was just a day before Eastern and just for three hours. While waiting for a bus I took a suitcase and went to the center. I didn’t get far but I had a chance to take a few pictures with my phone.
The city was empty – I could see the people only at the busiest streets. The first thing that caught my eye was a big number of people holding “Gazeta Polska” (extremely right wing publication). Poor view. When I sat down on the bench in the little park I had no choice but to listen to the lecture given by a lady from the cleaning company to a group of homeless people. She was talking about European Union and what an evil it is. She claimed that because of EU her grand daughter will have to pay her studies…






















Before I finish this short post I would like to drive your attention to the buttons I added some time ago. Thanks to them you can give me your opinion on my posts and I encourage you to use them.

Album with few additional pics you can find here.

środa, 4 maja 2011

Kosmiczny Szczecin / Cosmic Szczecin
























Zaczyna się zanim wsiądziemy do pociągu – mam nagraną bardzo energetyczną składankę muzyczną i w wesołym rytmie piszę do Kasi mieszkającej w Szczecinie - dzięki jej gościnności mogę chwilę później odwołać rezerwację, którą mamy w schronisku młodzieżowym na pierwszą noc.
Wsiadamy z Adą do przedziału, a za nami chłopak z wielkim plecakiem – po chwili siada, otwiera laptopa i puszcza jakąś elektroniczną łupankę.
- Chyba nie będzie przeszkadzać?
Łup, łup, didżej tiesto, łup, łup. W Bożympolu Wielkim przesiadka na PKS do Lęborka w związku z naprawą torów po niedawnym wypadku. Koniec łupanki.
Pod dworcem stoją trzy autobusy – ostatni piętrowy, więc naturalnie właśnie do niego się kieruję, ale Ada coś nie dowierza, że nas do niego wpuszczą, więc staje w kolejce do drugiego – przegubowca. I oczywiście ma rację – na szczęście w końcu udaje mi się do niej dopchać. Dwa siedzenia za nami siedzi chłopak z przedziału – spotkał kolegę i teraz nadaje. Kolega najwyraźniej chce lecieć do Indii, ale „nasz” ma lepszy plan – uzbierał cztery tysiące złotych, chce kupić jacht, opłynąć Afrykę i dopłynąć do Indii. Parskam śmiechem.
- To jak, kupi Kadeta i będzie się pchał pod pięć węzłów prądu Agulhas?
Ruszamy i słychać tylko, że chłopak nadaje dalej, ale już nie słychać co.
- Jak będzie wysiadał, to muszę go zapytać, jak on ma zamiar to zrobić.
Nie spytałam. W Lęborku zauważam, że na samym końcu jest wagon pierwszej klasy przerobiony na dwójkę. Lecimy więc z Adą na koniec. Przechodzimy wagon w poszukiwaniu wolnego przedziału, gdy nagle zza pleców słyszę:
- Dziewczyny, chodźcie tu, jest wolne miejsce.
- To który z panów zamierza opłynąć Afrykę dookoła i dopłynąć do Indii – pytam i popełniam jednocześnie największy błąd tej podróży. Od momentu odpowiedzi chłopak nie zamyka ust aż do Szczecina. Po drodze dowiadujemy się więc, że pływał w tym samym klubie, co my, później pracował na jachtach na Lazurowym Wybrzeżu, że musi zdążyć na samolot do Portugalii. Że przez cztery lata poszukiwał odpowiedzi na jakieś swoje duchowe pytania – w buddyzmie i hinduizmie, ale tak naprawdę, to odczuwa powołanie i jak już zaliczy dużo Azjatek i Murzynek, to będzie głosił Ewangelię – jak dożyje – to nawet w kosmosie. Ze chciałby, aby jego mama już umarła, bo ma nadzieję na spadek (rozmawiał o tym z księdzem). Że ostatnio pracował przy zbiorze winogron we Francji (chociaż ponoć w tym samym czasie mieszkał na skłocie w Atenach), że jara dużo trawy i czyta książki Science Fiction, chociaż woli grać na komputerze. No i że był w psychiatryku. To ostatnie nie zaskakuje.
Gdy okazuje się, że ma spać w tym samym schronisku, od którego wybawiła nas Kasia, mam ochotę po raz pierwszy w życiu zmówić modlitwę dziękczynną do jakiegokolwiek bóstwa, które nad nami w tym momencie czuwało.
Wieczór u Kasi jest podwójnie cudowny.






















Pierwszego wstajemy dość późno. Przenosimy się do schroniska, ponoć młodzieżowego – średnia wieku w pokoju 50+. Panie nas sprawdzają – czy będą mogły zostawić otwarte okno na noc, czy nam nie przeszkadza, że przeniosły nasze rzeczy, bo zostawiłyśmy je w miejscu, w którym one rzeczy nie stawiają, gdzie się wybieramy – czy oglądać beatyfikację. Na stoliku leży „Poradnik ksenofoba – Francuzi”. Decydujemy się na przenosiny do dwójki – dopłata niewielka, ale nie będziemy musiały wracać o 23ej do pokoju przesłuchań.
Zamiast pochodu pierwszomajowego na Szczecińskich Błoniach „impreza” z okazji beatyfikacji – uciekamy do centrum. I czujemy się jak w mieście po wybuchu bomby atomowej – ulice są wyludnione, czasem przejeżdża tylko prawie pusty autobus lub tramwaj. Po dłuższej chwili spotykamy w końcu kobietę, która kieruje nas do Galaxy:
- Pójdą panie wzdłuż torów i dojdą prościutko.
Tory urywają się po pierwszym zakręcie – rozkopana ulica wygląda jak po bombardowaniu.






















Reszta pobytu to spotkania z naszymi fantastycznymi znajomymi i szukanie po mieście doskonałych graffiti (zapraszam do albumu "Urban Art").
W poniedziałek rano spotykamy się z Gosią – dziewczyną, którą poznałam w Lizbonie (post z 27 listopada 2010). Gosia przychodzi ze swoją uroczą córeczką – Rozalką (bardzo żałuję, że nie zrobiłam dziewczynom zdjęć, ale mam nadzieję, że będzie wkrótce okazja). Gosia daje rezolutnej dziewczynce pieniądze, żeby ta mogła sama sobie wybrać, co chce zjeść. Rozalka wraca po kilku minutach z zestawem z zabawką.
- Córcia, ale skąd ty to masz? Ja ci nie dałam aż tylu pieniążków.
- Jakaś pani mi dopłaciła.
Gosia oblewa się rumieńcem, a Ada i ja parskamy śmiechem – widać, że młoda poradzi sobie w życiu, po prostu nie da się jej nie lubić.
- Ale która to pani? Oddamy jej pieniążki – drąży Gosia.
- Oj mamo, nie pamiętam – Rozalka już biegnie po sztućce i keczup.
Zgodnie z Adą stwierdzamy, że jak nie lubimy dzieci, tak Rozalka już nas uwiodła.
A ja obiecuję jedynie już nigdy nie rozmawiać w pociągu z nieznajomymi…























The story had started even before we got on the train. I had prepared a very energetic playlist and wrote to my friend Kasia who lives in Szczecin in a very good mood. Thanks to her hospitality we could resign from the reservation in the youth hostel that we had made for this day.
We packed ourselves to the compartment and some guy with a huge backpack joined us a moment later. He opened a laptop and started playing some electronic shit. ‘I don’t think that would disturb’ – he said.
Thud, thud, dj Tiesto, thud, thud.
In Bożepole Wielkie we had to move to the bus to Lębork – the railroad was under reconstruction after the crash that took place a couple of days before. Thud, thud was over.
There were three buses for passengers – the last one had the upper deck – so naturally I wanted to pick the one. Luckily Ada did not believe that they would open it for us and stayed in the queue for the second one. After a longer while I managed to join her. Two seats behind us was the guy from the compartment – he had met a friend and now was talking to him loudly. It seemed that “a friend” wanted to fly to India but “our guy” had a better plan – he wanted to sail around Africa and then reach India. ‘He’s gonna buy a Cadett and sail against five knots of Agulhas current’ – I burst out laughing.
Then the bus started and I couldn’t hear what he was saying anymore. ‘When he’ll be getting out I’m gonna ask him how the hell he wants to do that’ – I told Ada.
But I didn’t ask – in Lębork I noticed that the last vagon was the first class one but going as a second class. So we harried to the end. While we were looking for a free compartment I heard from behind my back ‘Come here girls, there are enough seats’.
‘So who wants to sail around Africa to India?’ – I asked. And the question occurred to be my biggest mistake during the whole trip – since the guy started answering he did not shut up until we reached Szczecin. On the way he informed us that he used to sail in the same club as us and then worked on some yachts in France, and that he needs to catch a plane to Portugal. And that he was looking for an answer to some spiritual concerns – in Buddhism and Hinduism but actually he feels that he should be a priest so after he will have sex with all the Asian and African girls he will be teaching gospels – even in the space if he is to live long enough. And that he wants to see his mother dead soon because he counts on the inheritance (but it’s not a problem – he talked to a priest about it). And that lately he’s been working in France collecting grapes (though at the same time he was supposed to live in the squat in Athens), that he smokes a lot of dope and reads Science Fiction books, though he prefers computer games. And that he had spent some time in a psychiatric hospital. This last part was not really surprising. When it occurred that he wanted to spend the night in the same hostel that we used to have a booking at – I was – for the first time in my life – ready to pray out of gratefulness to any god that was taking care of us at the moment when Kasia offered us her place. And the evening at hers’ was double fantastic.






















On the first of May we got up pretty late and moved to the “youth” hostel. The average of age in our room was 50+. And ladies started checking up on us – if we would mind sleeping with the open window, if we’re OK with the fact that they moved our stuff because we left it in the place when they never do and so on. On the table we saw “Handbook of a xenophobe – Frenchmen”. We decided to move to the double room – we did not want to come back at 11 p.m. to the “hearing room”.
Instead of 1st May parade there was transmission from beatification on Błonia so we escaped to the center. The city felt like after atomic war – streets were empty and only an empty bus or tram passed by from time to time. After a longer while we managed to find a lady who we asked for directions. ‘Just follow the tram tracks and you will get to Galaxy’ – she said. But the trucks ended after the first bend – the street was under repair but looked like after the bombing.
The rest of our stay were meetings with our wonderful friends and searching for the fabulous graffiti (just check the “Urban Art” album).
On Monday morning we went out with Gosia – a girl I met in Lisbon (read post from 27th November 2010). She came with her cute little girl – Rozalka (I’m just sorry I didn’t take any picture with them but I hope to change it in the near future). Gosia gave her daughter money so that the girl would choose herself what she wants to eat. After a few minutes Rozalka came back with a huge set with a toy. ‘Honey, where do you have it from? I didn’t give you that much money.’ ‘Some lady gave me more.’
Gosia turned red but Ada and I started laughing – it was obvious that young lady would manage in life and it was impossible not to like her.
‘But what lady was it? We shall give her the money back’- Gosia didn’t want to give up.
‘Oh mummy, I don’t remember’ – Rozalka was already running for ketchup and fork. With Ada we decided that although we do not like children – Rozalka made us fall in love with her.
And I just promise one thing – to never talk to strangers on the train again…

środa, 6 kwietnia 2011

Ira już nie znaczy „gniew” / Ira doesn’t mean “anger” any more
























Wsiadłam do autokaru, a tam na sąsiednim siedzeniu spoczywały dwie wielkie torby adidasa. Spojrzałam na nie i pomyślałam, że sąsiadka (od razu założyłam, że to musi być kobieta) pewnie zwieje na mój widok – byłam już u końca podróży, dwa tygodnie włóczęgi było widać po moich wygniecionych, niedopranych ciuchach. Szczęśliwie, kiedy się zjawiła, nie wyglądała na przestraszoną – młoda, pięknie opalona dziewczyna, z burzą loków i uroczym uśmiechem. Poczęstowała mnie gumą do żucia (a przecież myłam zęby!) i tak zaczęła się rozmowa.
Ira okazała się osiemnastoletnią „uciekinierką”. Przyjechała do Odessy, by spędzić część wakacji z przyjaciółką, pod opieką jej matki. Jednak dziewczyny pokłóciły się i Ira wynajęła pokój samotnie. Wracać też musiała sama autobusem, bo biletów na pociąg już nie było. Trochę obawiała się samotnej podróży, więc jak się okazało, że obie mamy kogoś, kto przypilnuje by autokar nie odjechał, gdy czekamy na swoją kolejkę do toalety, bardzo się ucieszyła.
Ukraińcom rzadko się spieszy – przerwy w kolejnych miastach trwały nawet czterdzieści minut. Dzięki nim dowiedziałam się, że na Ukrainie można kupować alkohol dopiero po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. Przezorna Ira powiedziała mi o tym jednak dopiero w połowie butelki…
Na każdym postoju dosiadali się nowi pasażerowie, w którymś momencie skończyły się miejsca i niektórzy musieli stać. Nade mną stanął wyjątkowo potężny mężczyzna. Wiedziałam, że był tłok, ale w którymś momencie nacisk jego wielkiego brzucha na mój bark stał się nieco za duży – zaczęłam się przesuwać w kierunku siedzenia Iry. Facet się jednak nie poddawał i nachylał coraz bardziej. Im dalej uciekałam, tym bardziej on się pochylał – w końcu przyjął taką pozycję, że stało się jasne, że to już nie ucieczka przed tłokiem. Zareagowałam w jedyny możliwy sposób – łokciem…
A rano Ira okazała się nie tylko nie być gniewem, ale wręcz aniołem stróżem. Zadzwoniła do rodziców, żeby powiedzieć, że dojechała i powiedziała, że się spóźni, bo musi pomóc dziewczynie poznanej w pociągu. Pojechałyśmy do centrum. Zameldowałam się w hostelu przy samym rynku we Lwowie. Cena była lekko szokująca. Ira postanowiła, że w jej mieście nie będę nocować w tak drogim miejscu.
Szukałyśmy noclegów według adresów z przewodnika, ale już pierwszy okazał się chybiony – nikt nawet nie pamiętał, że kiedyś było tam schronisko młodzieżowe. Na szczęście Ira poszła się dopytać o adres do biura podróży, które mieściło się tuż obok. Po raz kolejny Ukraińcy okazali się najbardziej gościnnym i pomocnym narodem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.
Ira zapytała o adres, ją szef biura zapytał dlaczego pyta, a chwilę później siedziałyśmy w jego gabinecie, popijając herbatę i zajadając ciasteczka. A przeuroczy pan przeszukiwał swój kajecik w poszukiwaniu właściwego kontaktu. Po pół godzinie wyszłyśmy najedzone i z adresem przyszkolnego internatu, może nieco oddalonego od centrum, ale za to o połowę tańszego – 50 UAH – który był moim najtańszym noclegiem na Ukrainie poza pierwszym, darmowym (ale o tym innym razem).
Sam Lwów ciężko opisać inaczej niż „piękny” i „rozkopany”. W czasie, gdy go zwiedzałam, ciężko było przedostać się przez centrum – wszędzie remonty i inwestycje.
Ira poświęciła mi jeszcze trochę czasu. Jako studentka architektury była doskonałą przewodniczką – opowiedziała mi sporo o historii miasta, pokazała najciekawsze miejsca, zabrała na najciekawsze wystawy. Mam nadzieję, że kiedyś będę w stanie się jej odwdzięczyć.
Zdjęcia niestety nie są najlepsze – pogoda była szara, deszczowa, robiło się coraz chłodniej. Z pewnych względów jednak nie chciałam swojego pobytu w tym mieście skracać – przyczyną nie był jedynie urok miasta – dochodziły kwestie osobiste i niezwykle interesujący napój o wdzięcznej nazwie Donna Bomba – wszyscy Polacy wiedzą, co to „u-boot” – piwo z zatopionym na dnie kieliszkiem wódki, ale jeśli dodać do tego coca-colę – otrzymujemy specjał o wiele bardziej słodki…

I got inside the bus and the first thing I saw were two “adidas” bugs on the seat just next to mine. I looked at them and the first thing I thought was that the owner (somehow I was sure that it was a woman) will run away the first second she sees me – two weeks of the trip were visible on my not ironed and not well washed clothes. Luckily when my neighbor appeared she did not seem to be scared – a young, beautifully tanned girl with curly hair and charming smile. She offered me a chewing gum (though I washed my teeth!) and that’s how the conversation started.
Ira appeared to be eighteen years old “runaway”. She went to Odessa to spend some time with her friend and her mother but after a few days girls had a fight and Ira moved out to the other place. She had to come back alone cause there was no place on the train. She was slightly scared of the lonely travel so the fact that both of us had someone who could watch ife the bus is not leaving while you were waiting for you turn in the toilet was comforting to her.
Ukrainians are rarely in a hurry – brakes in some towns lasted up to forty minutes. Thanks to this fact I realized that in Ukraine you are allowed to buy alcohol after turning 21 – somehow Ira told me that just in the middle of the bottle.
With every stop there were more passengers and there came the moment when some of them had to stand. At some moment I realized that the man standing over me is kind of… huge. The tension between his belly and my arm became too big and I started moving towards Ira. But the guy did not give up – the more I was trying to move myself the more he was leaning. At some point he was in such a position that it became obvious that he was not just escaping the crowd. So I used the only possible solution – my elbow…
And in the morning I realized that Ira was not “anger” but a Guardian Angel. She called her parents to tell them that she was on the place but she would be late cause she had to help a friend met on the train… We went to the center and I checked in the hostel just next the main market in Lviev. The price was slightly shocking. Ira decided that in her city I could not stay in such an expensive place.
We were checking addresses from the guide but the first one was wrong – no one even remembered that there used to be a hostel. But for the next time I found out that Ukrainians are the most friendly nation I have ever dealt with.
Ira asked about the address and the boss of the office asked her why she was asking and the moment later we were sitting in his office drinking tea and eating cookies while the guy was looking through his notebook. Half an hour later we left filled up with food and with the address of the dormitory maybe far from the center but half cheaper – just 50 hryvnias – which was my cheapest place to sleep except for the first one – which was for free (that’s another story).
Lviev itself is hard to describe – only words I could use are – “beautiful” and “under repair”. While I was visiting it was event hard to get through the center.
Ira gave me some more of her time – as the architecture student she was the best city guide possible. She told about the history of the city, showed the most pretty places and most interesting exhibitions. I hope that one day I will have the chance to pay her back…
The pictures unfortunately are not the best – the weather was grey and rainy and it was becoming cold. For some reasons I did not want to shorten my stay in the city – cause it was fabulous and I had some personal reasons and they had there a wonderfull drink – “Donna Bomba”. Everyone in Poland knows “U-boot” – a beer with a drowned inside glass of vodka – but when you add coca-cola it becomes so much sweeter…

wtorek, 5 kwietnia 2011

Lepiej uważaj/You’d better be aware

Lepiej uważaj






















Kiedy mówiłam, że jadę do Odessy, wiele osób pukało się w czoło – sama?! To jedź, mafia cię zwinie, zgwałci, sprzeda na organy. Tylko się nie dziw, jak nie wrócisz.
Wróciłam i to dość dawno temu, niemniej jednak, przyznaję, że jak wysiadłam z busa niedaleko dworca kolejowego, czułam się trochę nieswojo. Tym bardziej, że różnica pomiędzy zachodnią Ukrainą, której część przebyłam wcześniej, a tym molochem, była widoczna od razu – dookoła słyszałam wyłącznie rosyjski, nie ukraiński, dużo ciężej było zatrzymać kogoś na ulicy, by zapytać o drogę. Podeszłam do taksówkarza, by zapytać o nazwę ulicy, na której miał być najbliższy hostel. Pokazał mi wszystko na mapie, a potem zaproponował kurs – jak usłyszałam cenę, już wiedziałam, że tu nie będzie łatwo. W dodatku nie powiedział hrywny, tylko ruble (a i tak było dużo) - zaproponowałam, że przeliczymy hrywny na ruble, zaskoczona, że chce ode mnie rosyjskiej waluty.
- Ale to cena w hrywnach, tylko tu się mówi ruble.
Poszłam na dworzec, kupić od razu bilet na pociąg do Lwowa. Kolejka była zawijana. Gdy wreszcie dotarłam do okienka i podałam datę za dwa dni, kasjerka spojrzała tylko na mnie krzywo.
- Wyprzedane na trzy tygodnie na przód.
Lekko podłamana wyszłam na zewnątrz. Zobaczyłam grupkę chłopaków z kolorowymi dredami – podeszłam do nich licząc na to, że może mówią po angielsku, bo południowo – ukraiński rosyjski okazał się dla mnie nieco za szybki. Byli z Białorusi i lepiej niż po angielsku, mówili po polsku. Dostałam od nich mapę miasta.
Jak tylko ruszyłam dalej, opadli mnie ludzie proponujący pokoje na wynajem. Proponowali takie ceny, że nawet nie chciałam słuchać – nawet 200 UAH, podczas gdy ja szykowałam się na łóżko w hostelu za 20-30 UAH. Ale było już cholernie późno, zbliżał się wieczór, na piechotę do centrum było daleko, a dojazd każdy tłumaczył inaczej. Zdecydowałam się pójść z na oko siedemdziesięcio- lub osiemdziesięcioletnią babuszką, która zaproponowała najniższą cenę – bagatela 100 UAH.
Wsiadłyśmy do autobusu, babuszka coś opowiadała, ale w takim tempie, że tylko kiwałam głową, udając że rozumiem. Po pół godzinie jazdy zaczęłam się nieco denerwować – ciągle oddalałyśmy się od centrum. Wysiadłyśmy na ostatnim przystanku… przy cmentarzu. Od razu zaczęłam sobie wyobrażać, że babuszka zapewne ma synka, czy wnuczka, który mnie zamorduje, potnie i zakopie w bezimiennym grobie. Szłam jednak dalej. Za wysokim żelaznym płotem z bramą zamykaną na ciężki, wielki klucz były maleńkie drewniane domki, jak na koloniach. Zajęty był tylko jeden, poza tym jakaś parka mieszkała w murowanym domku babuszki. Poza tym sławojka, kuchenka, prysznic w postaci zawieszonego na drewnianej żerdzi baniaka – dawno nie bawiłam się w harcerkę…
Pierwsze co zrobiłam, to rzuciłam graty i pojechałam na dworzec autobusowy. W kasie usłyszałam, że nie ma miejsc. Zrozumiałam, że utknęłam. Już miałam odejść od okienka i zacząć kombinować, gdy kasjerka przywołała mnie z powrotem.
- Jedno miejsce. Ostatnie.
- Biorę.

W jedynym zajętym domku mieszkał młody Rosjanin, żołnierz z Syberii. Mimo obaw z ulgą przyjęłam zaproszenie na piwo i poczęstunek w postaci dzielonej na gazecie ryby. Jakimś cudem, mimo mojego bardzo słabego rosyjskiego, przegadaliśmy całą noc, udało mi się nawet zrozumieć kilka dowcipów. Ubzdryngoliłam się wystarczająco, żeby zasnąć w dusznym, małym pokoiku.
Kolejny dzień był dniem niepodległości Ukrainy. Rosyjski wojak rzecz jasna nie mógł pozwolić, żeby jego polska, samotna rówieśniczka w taki dzień była sama. Zwiedzanie zaczęliśmy od ulicy Deribasiwskiej. Odessa jest nowoczesna, pełna przepychu, zapełniona ludźmi. Jedyne, co raziło, to że na ukraińskie słowa reagowano skrzywieniem, poza rosyjskim lepiej było nie używać żadnego innego języka – angielski zdradzałby „bogatą” turystkę, ukraiński – zachodnią nacjonalistkę, polski – po prostu Polkę, czyli też nie najlepiej.
Na słynnych schodach potiomkinowskich czekała dość ciekawa niespodzianka – przemowy, świętowanie, śpiewy. Wszyscy ubrani w białe, kolorowo haftowane, ukraińskie koszule. Radość, duma.
Po południu zdecydowaliśmy się choć na chwilę pójść na plażę – musiałam spojrzeć na Morze Czarne. W drodze przez park zatrzymała nas jakaś kobieta – okazało się, że łapie naturszczyków do komediowego programu kręconego… w krzakach. Nie pozwolono mi podejść bliżej, ale wyglądało na to, że cały komizm sytuacji miał polegać na tym, że kolejni naturszczycy podawali młodej damie kosz z owocami, przy okazji „przypadkiem” zrywając bluzkę i odsłaniając całkiem niezłe cycki. Mój towarzysz był zachwycony – nagle okazało się, że tak naprawdę, to nie miał być żołnierzem, tylko aktorem…
Wieczorem odwdzięczyłam się stawiając wino i po pewnym czasie musiałam się w przyspieszeniu ewakuować do pokoiku i sprawdzić, czy drzwi są porządnie zamknięte…
Kolejnego dnia łagodne oblicze babuszki nagle nabrało rys – wyrzuciła mnie z pokoju o dwunastej, więc na autobus do Lwowa czekałam na dworcu. Zjadłam bliny, dostałam opieprz od kelnerki, za to, że poprosiłam o sztućce i ruszyłam do Lwowa…
Zdjęcia znajdziecie tu



When I said that I am going to Odessa a lot of people were kind of reluctant to my idea – alone? Off you go, mafia will be rape you, murder, sell your liver. Just don’t be surprised if you don’t come back.
Well – I did come back some time ago but I have to admit that when I got out of the bus from Soroca I was a bit unsure. The difference between west Ukraine that I had traveled through before and this huge city was amazing. Everyone spoke Russian not Ukrainian and it was hard to stop anyone to ask for directions. I asked the taxi driver – he showed me everything on the map and then proposed to drive me there but when he said the price I realized that it would not be easy there. What is more he gave the price in roubels not hryvnias (and it was still a lot) so I offered paying in hryvnias surprised by other currency.
- But this is in hryvnias we just call them roubles in here.
I went straight to railway station to buy the ticket to Lviev. The queue was long and while I reached the window and gave the date, the woman inside only looked at me unfriendly:
- Sold out for three weeks.
Slightly stressed I went outside. I saw a group of boys with colored dread locks so I approached them hoping that they spoke some English cause the south – eastern Ukrainian Russian was a bit too fast for me. They occurred to be from Belarus and spoke better polish than English. They gave me the map of the city.
When I moved forward I was surrounded by a group of people offering rooms for rent. The prices exceeded those I expected around four or five times. But it was late, the evening was almost there, center was too far to walk and no one was giving clear directions about how to get there by bus. I decided to follow a seventy or eighty years old babushka who offered the lowest price – 100 UAH.
We got into the bus – babushka was telling me some stories but she was speaking so fast that I could only nod to pretend I understand. After half an hour of trip I was becoming kind of nervous – we were getting really far from the center. Our stop occurred to be the last one – next to the cemetery. I had a quick vision of babushka’s son or grand son who would wait out there to cut me into pieces and burry in the nameless grave but I followed. Behind the tall, steel fence with the gate opened with a long heavy key I saw little wooden houses – like on the camp. Only one of them was taken and there was some couple living in the babushka’s regular house. And a wooden toilet, kitchen, plastic can filled with water as a shower – it was a long time since I had played a scout girl for the last time.
First thing I did was leaving all my stuff behind and going for the bus station to buy the tickets. And the first news was that there were no places. I was close to brake down when the lady behind the counter called me back and said:
- One place. Last.
- I will take it.
In the only taken house stayed a Russian soldier from Siberia. The invitation for a beer and fish that he served on the old newspaper was a relief. Despite my weak Russian we talked the whole night – I even managed to understand few jokes. I dunk enough to manage to fall asleep in the small, stuffy room.
The next day was the day of independence of Ukraine. Russian soldier could not let his polish, lonely companion to spend such day by herself. We started sightseeing from Deribasivskaya street. Odessa is a modern, rich city filled with people. The only disturbing thing was the fact that using any other language than Russian was not a good idea – English would mean a “rich” tourist, Ukrainian – western nationalist, Polish – simply a person from Poland which also was not best. On the famous Potiomkin stairs waited a nice surprise – lectures, celebrations, singing. Everyone was dressed in white, embroidered, Ukrainian shirts. Happiness, pride.
In the afternoon we decided to go on the beach. While we were going through the parc some woman stopped us and invited my companion to join a tv program which was shot in the bushes. I was not allowed to come closer but the only comic element of the scene seemed to be while a person from the street was handling an actress a bucket filled with fruits, “accidentally” plucking her blouse and showing pretty nice boobs. My companion was delighted – it occurred that he never wanted to be a soldier but an actor…
In the evening I repaid with a wine and after a while I had to quickly evacuate myself back to the room and check if the doors are properly closed… And the next day the gentle babushka’s face changed – she throw me out at twelve with the luggage so I had to wait for the bus at the station. I ate bliny, made the waitress crazy by asking for the fork and left to Lviev…
Photos you can find here

poniedziałek, 28 marca 2011

My shitty pictures from Moldova


Unlike previously I will start with the English part and then give a Polish translation. The reason is simple – this post is actually an answer to the e-mail I received a few days ago: “Where are your Moldavian shitty pictures? Michel lost his camera stupidly (he forgot it on the roof of his car before driving back home). Ciao!” So well – here they are all right! From Chisnau and from Soroca.
Anyway – this e-mail reminded me that not only I have never posted pictures from this trip but also mentioned the escapade only once.
Last summer I went on the lonely trip to Ukraine, Romania and Moldova. After I got back I was busy with preparations for my studies in Barcelona and in Barcelona… well I was THERE. So now it is high time to write something about this trip and as I was asked about Moldova, I shall start with it, although it was the third country on my list back then.
Flavienne and Michel were the two French guys I met in the hostel in Suceava (Romania). We went for the same trip around medieval monasteries which make the whole Bucovia neighborhood famous and in the meanwhile decided to move on to Moldova together. Guys planned to visit Chisnau and some little village known for it’s wine production but I managed to convince them to go with me to Soroca instead – the Gypsy capital of the country and I shall say - the whole area.
Unfortunately Chisnau soon turned out to be one of the ugliest cities I have ever visited in my entire life. All made of concrete, almost without plants or decent green areas. The center – all built in soviet style reminded me of some forgotten suburbs of Warsaw. We couldn’t even find a proper party to drink ourselves silly on the Saturday night.
So the next day we moved on to Soroca. At first sight it also was a sad, grey, little town totally burned with South-European sun. All there seemed to be was an old medieval castle, unattractive and empty inside, empty streets and few hungry dogs. Nothing that would look like exceptional examples of gypsy architecture described by Polish writer Andrzej Stasiuk in one of his books.
As the place seemed to be deserted, with only one open bar we decided to follow two guys from Belarus that we met earlier that day on the bus from Chisnau. They were inviting us on the hippie festival – “Rainbow” was it’s name if I remember well.
We left our stuff at the hotel and went to the bus station where we met the Russian Hippie Girl who spoke really good English (which was much of a relief for me as my Russian – spoken in Moldova more often than Moldovan – is rather poor). In the group of four we took a bus to suburbs where we were supposed to start hitch-hiking.
And when the old, used-out bus started climbing up the hills through narrow almost street-like roads, I saw what Stasiuk was describing – gypsy palaces on the dumping ground. It was sunset and I was taking pictures from the bus so they really are shitty but I hope they will let you imagine how extraordinary the place is.
By the time we reached the road leading out from Soroca it was almost dusk. And I have to admit that I had no intention of hitch-hiking at night – first because I had an early morning bus to Odessa, second – because I started being jealous for the Russian girl who attracted too much of my companions’ attention, haha… Luckily the problem solved itself – the songster of the “Rainbow” community left us with the first car that stopped by and did not seem worried about the fact that there was no place for us.
We decided to get back to the hotel and drink the wine we bought for the road. I knew that guys were not very happy about the sudden change of plans – especially with Michel constantly repeating “fuck the hippies” but a nice surprise was waiting on our way – on the whereabouts of the center we bumped into a Gypsy Orchestra. To be honest the party was just coming to an end but it made the whole trip to Soroca simply worth it.
And I am still grateful to the guys for joining me – you made really good company!
Yours
Miss Catastrophe

No to lecimy z polskim „tłumaczeniem”:
Post publikuję najpierw w języku angielskim z tego prostego względu, że jest on odpowiedzią na maila, którego otrzymałam kilka dni temu: „Gdzie są twoje gówniane mołdawskie zdjęcia? Michel głupio zgubił swój aparat (zostawił go na dachu samochodu i odjechał do domu). Ciao!” Niniejszym więc moje zdjęcia prezentuję: z Kiszyniowa i z Soroki.
Niemniej jednak ten mail przypomniał mi o tym, że nie dość, że nigdy zdjęć z tej wycieczki nie publikowałam, to w dodatku zaledwie raz o niej wspomniałam.
Podczas ostatnich wakacji wybrałam się samotnie na objazd po Ukrainie, Rumunii i Mołdawii. Po powrocie byłam zajęta przygotowaniami do wyjazdu na studia do Barcelony, a w Barcelonie… po prostu byłam. Więc chyba czas najwyższy skrobnąć parę słów o tej eskapadzie, a że Flavienne pytał o Mołdawię, to od niej zacznę.
Jego i Michela poznałam w hotelu w Suczawie, w Rumunii. Wybraliśmy się na tę samą objazdówkę po okolicznych, średniowiecznych monastyrach, sławiących całą Bukowinę i w międzyczasie postanowiliśmy razem pojechać do Mołdawii. Chłopaki mieli w planach zwiedzanie Kiszyniowa i jakiejś wiochy słynnej ze swoich winnic, ale udało mi się ich namówić, żeby pojechali ze mną do Soroki – cygańskiej stolicy kraju, a właściwie – regionu.
Na nasze nieszczęście Kiszyniów szybko okazał się być jednym z najbrzydszych miast jakie kiedykolwiek widziałam – to był prawdziwy sowiecki, betonowy moloch, bez zieleni, ponury. Centrum wyglądało jak jakieś zapomniane przedmieścia Warszawy. A pomimo sobotniej nocy nie trafiliśmy nawet na porządną knajpę, w której można by było zapić to paskudne wrażenie.
Daleko nam było do żalu, gdy ruszyliśmy do Soroki w niedzielę rano. Ale na miejscu czekało na nas kolejne rozczarowanie – szare, smutne miasteczko z pustymi ulicami, którego jedyną atrakcją zdawał się być mało atrakcyjny średniowieczny zamek, w którym nawet nie było co oglądać. Ledwie kilka wygłodzonych psów przebiegło nam drogę. Nic nie wyglądało tak, jak obiecywał Andrzej Stasiuk w swojej książce „Jadąc do Babadag”.
Nie pozostawało nam więc nic innego jak pojechać za radą dwóch chłopaków z Białorusi, których poznaliśmy w autobusie z Kiszyniowa, do sąsiedniej miejscowości na festiwal hipisowski „Rainbow” (o ile tak się nazywał – pamięć już nie ta).
Zostawiliśmy bambetle w hotelu i ruszyliśmy na dworzec autobusowy, gdzie poznaliśmy Rosjankę posługującą się całkiem niezłą angielszczyzną, co dla mnie stanowiło prawdziwą ulgę, jako że niestety, wstyd się przyznać, mój Rosyjski (a w Mołdawii częściej mówi się po rosyjsku niż w ojczystym języku) zdążył już w większości wyparować. We czwórkę wsiedliśmy więc do autobusu, który jechał na obrzeża miasta, skąd mieliśmy łapać stopa na dalszą podróż.
I kiedy ten stary, zużyty gruchot zaczął się wspinać po wąskich wertepach, które niczym nie przypominały ulic, zrozumiałam, co Stasiuk próbował opisać. Po obu stronach drogi zaczęły co chwila wyrastać cygańskie pałace – królestwo na śmietnisku. Jako, że słońce już zachodziło i zdjęcia robiłam z autobusu, rzeczywiście są gówniane, ale mam nadzieję, że chociaż dadzą jakieś słabe wyobrażenie o tym, jak zaskakująco piękne jest to miejsce.
Gdy dotarliśmy wreszcie na ostatni przystanek, zapadał zmierzch. Miałam coraz mniejszą ochotę na jazdę stopem po nocy, przede wszystkim dlatego, że rano miałam złapać autobus do Odessy, a ponadto – nasza rosyjska towarzyszka pochłaniała zdecydowanie za dużo uwagi moich kolegów, więc zrobiłam się zazdrosna. Szczęśliwie problem rozwiązał się sam – piewczyni wspólnoty spod znaku „Rainbow” odjechała pierwszym samochodem, który się zatrzymał i nie zmartwiła się, że dla nas zabrakło miejsca.
Kupiliśmy więc wino na drogę i ruszyliśmy z powrotem – Michel ciągle powtarzał „fuck the hippies”, ale wiedziałam, że byli zawiedzeni nagłą zmianą planów. Przed pewnym potępieniem uratowała mnie cygańska orkiestra, na którą trafiliśmy dochodząc już do centrum. I pomimo, że był to koniec imprezy, muzyka sprawiła, że jednak cały wypad w te strony nabrał sensu.
Panna Katastrofa

niedziela, 20 marca 2011

Urban Art
























Trudno dziś wyobrazić sobie jakiekolwiek miasto bez spontanicznie tworzonych dekoracji. W jakąkolwiek stronę świata się nie udamy, znajdziemy wszystko - od graffiti po płaskorzeźbę. Od totalnego kiczu, po arcydzieła. Dlatego postanowiłam utworzyć ALBUM dokumentujący moje miejskie wycieczki i znaleziska.























It is hard to imagine nowadays a city that would not be spontaneously decorated. Whichever side of the world we visit we will find everything - from graffiti to reliefs. From a total kitch to masterpieces. That is why I decided to create an ALBUM which would be a documentation of my urban trips and discoveries.

sobota, 12 marca 2011

Kuba: przekraczanie granic systemu - część pierwsza

Troszkę dziwacznie musiałam prezentację pociąć, ale cóż - limity przekazywanego video są nie do przeskoczenia...
Pragnę dodać, że poza wymienionymi w napisach końcowych zdjęciami Marcina Brzozowskiego jeszcze jedno jest od niego - zdjęcie drogowskazu na lotnisko.
Ponadto nie ja jestem autorką trzech zdjęć Yoani Sanchez - dwa pierwsze zostały pobrane z Internetu, zaś trzecie, na którym jest z Claudią Cadelo, wzięłam z bloga Claudi za jej zgodą. Niestety podczas wywiadu z Yoani aparat odmówił posłuszeństwa i wywiad nagrywałam na dyktafon w komórce...
Miłego oglądania!

wtorek, 15 lutego 2011

Plakaty / Posters

Te plakaty dostałam od Claudii Cadelo i Cira Diazaw w Hawanie. Przed wylotem Kasia owinęła je w papier i zakleiła taśmą samoprzylepną. Uznałam, że żeby się nie pogniotły i nie zniszczyły, najlepiej będzie po prostu wziąć je ze sobą w rękę. Zapomniałam jednak o jednym drobnym szczególe – że, aby wywieźć z Kuby jakiekolwiek dzieło, trzeba mieć specjalny certyfikat i zezwolenie Ministerstwa Kultury. Więc gdy na lotnisku zobaczono, że trzymam w ręce coś, co wygląda jak zrolowany obraz, kazano mi udać się do stolika, przy którym urzędniczka zaczęła otwierać pieczołowicie zaklejony pakuneczek. Serce podeszło mi do gardła, ale postanowiłam udawać głupa i pomogłam jej rozpakowywać rulon. Pani miała bardzo długie paznokcie, które nie ułatwiały jej pracy, w końcu zapytała więc, co jest w środku – zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że plakaty. „A, to proszę iść, na plakaty nie trzeba zezwolenia.” Nie przypominam sobie, żebym w jakiejkolwiek innej sytuacji równie mocno spieszyła się do toalety…

Those posters I got from Claudia Cadelo and Ciro Diaz in Havana. Before the flight back to Poland, Kasia wrapped them in paper and secured with tape. I decided that to save them from destroying it would be best to transport them simply by taking them in the hand. I just had forgotten about one little detail - to take any kind of art from Cuba, the special certificate and agreement of the Ministry of Culture is needed. So when we were at the airport and the staff saw me holding something that looked like rolled painting, they sent me to the counter where a lady clerk started to unpack them. I decided to play the blonde and help her out. Luckily her nails were so long that she gave up at some point and asked what was inside - "posters" I answered. "Oh, so that's fine, you don't need the approval for posters". I can't think of any other moment when I got to the toilet at such a speed...























"Niech żyje różnorodność ideologiczna"
"Long live the ideological diversionism"

























"59 - rok błędu"
"59 - the year of error"




















"Kocham MINIT (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych)"
"I love Ministry if Internal Afairs"

poniedziałek, 14 lutego 2011

Wywiad z Cirem Javierem Diazem Penedo - gitarzystą Porno para Ricardo i La Babosa Azul

Ciro Javier Díaz Penedo - gitarzysta i wokalista kubańskiego, punkowego, antyreżimowego zespołu Porno para Ricardo i twórca solowego projektu La Babosa Azul, w którym nagrał m.in. płytę z piosenkami Jacka Kaczmarskiego. Bloger i działacz. Braci Castro nienawidzi bardziej niż dyrektora ogólniaka, do którego uczęszczał. Czyli skrajnie…
Wywiad przeprowadzony został w Hawanie, 2-go listopada 2009 roku.























Ja: Nie masz muzycznego wykształcenia, prawda?
CD: Nie.
Ja: A co studiowałeś?
CD: Matematykę na Uniwersytecie Hawańskim, przez pięć lat. Co do muzyki, to ja po prostu lubię wydawać różne dźwięki. Od dzieciaka. Najpierw przerabiałem piosenki, które znałem, potem zacząłem tworzyć własne. I tak to się ciągnęło przez całą szkołę średnią i studia, które skończyłem w 2004 roku. Chociaż kiedy kończyłem studia chciałem zawodowo dalej zajmować się matematyką i pracować na uniwersytecie jako wykładowca. Miałem odpowiednie stopnie i kwalifikacje, ale nie byłem odpowiedni pod względem politycznym. Żeby być wykładowcą musisz bowiem spełniać pewne polityczne wymagania. Uczyłem już wcześniej – zanim skończyłem studia – przez dwa lata, ale to oczywiście nie było wystarczające. No i zostałem się bez pracy – zaproponowali mi co prawda robotę, ale na takiej pozycji, której nie chciałem przyjąć, to by była degradacja. Postanowiłem więc zająć się wyłącznie muzyką, dorabiając jedynie jako prywatny nauczyciel matematyki. Ale byłem świadom faktu, że moje życie to muzyka – od tamtego momentu nagrałem już pięć płyt, skomponowałem mnóstwo piosenek, zrobiłem wiele klipów. Mogę więc powiedzieć, że ludzie, którzy odmówili mi prawa do nauczania byli tymi samymi, którzy pchnęli mnie w kierunku muzyki.
Ja: A na jakiej podstawie została podjęta decyzja, że się nie nadajesz na nauczyciela? Zrobiłeś coś konkretnego, czy zostałeś ukarany za tzw. całokształt?
CD: Oni przede wszystkim nie dopuszczają żadnych form sprzeciwu wobec polityki rządu. Oczywiście na Kubie ciężko znaleźć kogoś, kto by się z nią naprawdę zgadzał, ale nie wolno ci być aktywistą, głośno o tym mówić, bo wtedy zaczynasz się wyróżniać z tłumu. Natomiast ja zawsze otwarcie mówiłem o tym, co myślę, w klasie na zajęciach, czy gdziekolwiek. Żeby podpaść nie musisz nawet chodzić na jakieś polityczne manifestacje, udzielać się w środowiskach opozycyjnych, wystarczy, że po prostu nie ukrywasz swoich poglądów, bo wtedy stajesz się problemem, którego należy jak najszybciej się pozbyć. Oczywiście nie dotyczy to wyłącznie szkolnictwa wyższego, ale placówek edukacyjnych w ogóle. No i poleciałem.
Ja: Zanim zaczęliśmy tę rozmowę, wspomniałeś, że zacząłeś grać wcześnie, że pisałeś piosenki już w podstawówce. Domyślam się więc, że Porno Para Ricardo to nie pierwszy zespół, w którym grasz?
CD: Odkąd tylko zakochałem się w Rock’n’Rollu zacząłem tworzyć zespoły. Ja po prostu nie mogę być w takiej sytuacji, że nie mam kapeli, w której gram. Przewinęło się tych grup sporo w moim życiorysie. Co do Porno Para Ricardo – to na pewno najdłuższy kawałek mojego życia przypisany do jednej kapeli. Teraz stworzyłem osobny projekt, ale to wszystko nie istotne – ja po prostu potrzebuję mieć zespół. Zawsze.
Ja: Piosenki PPR są bardzo buntownicze, poruszacie w nich kwestie polityczne, społeczne, opisujecie w ostrych słowach kubańską rzeczywistość, która ewidentnie się wam nie podoba. Zawsze tak było – czy zawsze te tematy były ci bliskie?
CD: Teksty, które pisałem zawsze odnosiły się bezpośrednio do mojej własnej rzeczywistości, takiej, jak ją widziałem. Ale nie zawsze polityka była w jej centrum. Na przykład w szkole średniej tematem, który poruszał mnie najbardziej był dyrektor szkoły, którego nie cierpiałem. Stworzyłem więc całe mnóstwo piosenek przeciwko dyrektorowi, nauczycielom i wszystkim, którzy mnie wkurzali (śmiech).
Ja: Czyli zawsze musisz się przeciwko czemuś buntować?
CD: (śmiech) Może taka już moja natura, że zawsze muszę być przeciwko czemuś, ale wydaje mi się, że po prostu w kraju takim jak ten – może w innych też, tego nie wiem – bardzo łatwo jest być kontra. Przyczynia się do tego przede wszystkim jeden wielki brak tolerancji dla wszystkiego, na przykład w mojej szkole nikt nie mógł nosić długich włosów, trzeba było się stawiać na wszystkich czynach społecznych, wiecach, marszach itd., jak 1-szy maja i takie tam. Dyrekcja i nauczyciele nigdy nie byli przyjacielscy wobec uczniów, zawsze traktowali nas jak wrogów, nie było nawet najmniejszej nici porozumienia między nami. Strasznie mi to przeszkadzało. Szczególnie te nakazy, mówienie, co mamy myśleć, nikt nigdy żadnego ucznia nie wysłuchał. Była seria nakazów i zakazów i koniec. Macie się podporządkować. Miałem o czym śpiewać.
Ja: A Porno Para Ricardo – zawsze byliście wrogami ludu nr 1, czy na początku było nieco łatwiej?
CD: Nie, nie. Nasza pierwsza płyta nie była nawet w dwudziestu pięciu procentach tak krytyczna, jak te późniejsze. Nie jest łatwo podjąć decyzję o radykalizacji środków wyrazu, o nieskrępowanym wyrażaniu swojego zdania. To wszystko ma przecież swoje konsekwencje. Kiedy zaczynaliśmy razem grać nie byliśmy rzecz jasna grupą sympatyzującą z władzą w naszym kraju, czy sposobem w jaki Kuba była rządzona, ale nie o tym były wówczas nasze piosenki. Tu i ówdzie w którymś tekście coś na ten temat wspomnieliśmy, ale używaliśmy języka metaforycznego, oględnego, nie tak bezpośredniego jak teraz. Większość tekstów była o seksie i takie tam. No wiesz… (śmiech)
Ja: Wystarczy znać nazwę zespołu, żeby wiedzieć o czym możecie śpiewać.
CD: Tak, jasne, ale już logo zespołu jest przecież stricte antykomunistyczne. Jednak na początku nie próbowaliśmy naszego przekazu czynić stuprocentowo jasnym, jeszcze zasłanialiśmy się poetyckim językiem, licencia poetica można rzec, nazywaliśmy to po prostu twórczym mieszaniem symboli, udawaliśmy, że mówimy co innego, niż się wydaje. Wiedzieliśmy, że możemy się nazwać antykomunistami, ale nie robiliśmy tego głośno, woleliśmy być bezpieczni. To się zmieniło dopiero po pewnym czasie.
Ja: A jak było z nagraniem tej pierwszej płyty? Mogliście korzystać z państwowego studia? Ktoś wam pomagał?
CD: Nie. Wszystkie płyty nagraliśmy sami. W tym kraju tak naprawdę nie ma wielu studiów nagraniowych. No i właśnie - wszystkie są państwowe. Niezależne zespoły nie mogą w nich nagrywać. Żeby wejść do takiego studia potrzebujesz zgody różnych instytucji kulturalnych, przede wszystkim Ministerstwa Kultury, musisz zostać zatwierdzony i tak dalej. Nie bawiliśmy się w to.
Ja: A potem Gorki trafił do więzienia z czteroletnim wyrokiem. Odsiedział tylko dwa – jak udało się wam go stamtąd wydobyć?
CD: Przede wszystkim okazało się, że wszystkie środki, które stosowaliśmy, żeby nikomu nie podpaść nie były wystarczające. Że jednak zostaliśmy zauważeni przez jakieś instytucje, przez jakieś cienie, które funkcjonują w całym kraju. Rząd od początku nas nie lubił. Gorki został aresztowany w 2003 roku na podstawie zarzutów o pospolite przestępstwo, którego nigdy nie popełnił. Oskarżono go handel narkotykami. Graliśmy koncert w Pinar del Rio i po występie podeszła do niego dziewczyna i zaczęła rozmawiać z nim o różnych rzeczach, w tym o prochach. Powiedziała, że ma jakieś pigułki, Gorki też powiedział, że ma jakieś pigułki na własny użytek, no i ona poprosiła go o jedną, więc Gorki oczywiście ją poczęstował. Żeby było jasne – nie chciał od niej pieniędzy, po prostu dał jej to w prezencie. No i to było to przestępstwo, za które został skazany na cztery lata w więzieniu. Spędził tam dwa i pół roku i wyszedł dzięki naciskom ojca jednego z przyjaciół, który miał spore wpływy w środowisku rządowym. Ale po jego wyjściu nasze poglądy się zradykalizowały. Byliśmy wściekli. Zaczęliśmy nagrywać piosenki przy użyciu języka bezpośredniego, skończyły się metafory, chcieliśmy powiedzieć światu głośno i wyraźnie, że nie zgadzamy się z rządem kubańskim i jego sposobem traktowania obywateli.
Ja: Czy skład zespołu uległ zmianie w tamtym okresie?
CD: Nie. Jeszcze przed aresztowaniem Gorkiego zmienił się basista, ale u nas w ogóle grało sporo basistów, wygląda na to, że z basem po prostu muszą być problemy. Przed i po pobycie Gorkiego w więzieniu było nas czterech tych samych gości.
Ja: Więc aresztowanie nie miało wpływu na skład zespołu?
CD: Nie. Skład zmienił się kilka miesięcy po wypuszczeniu Gorkiego. Tamtych dwóch kolesi wyjechało z kraju, zostaliśmy Gorki i ja. Perkusista owszem, wystraszył się mocno tekstów do nowych piosenek. Odszedł wcześniej, bo już wiedział, że chce wyjechać i nie chciał mieć z tym żadnych problemów. Basista chyba też, sądzę że jego powody były podobne. No a potem przyjęliśmy dwóch nowych chłopaków, którzy grają z nami do dzisiaj – Hebert na basie i Renay Kayrus na perkusji.
Ja: Chciałam cię też zapytać o film „Habana Blues”, który również został nakręcony podczas pobytu Gorkiego w więzieniu. Reżyser Banito Zambrano w wywiadach często wspominał, że wasz zespół był dla niego inspiracją. Ile z waszej historii możemy zobaczyć na ekranie?
CD: Ciężko mi powiedzieć ile inspiracji Benito wyniósł ze spotkań z nami, ale postać Gorkiego została zinterpretowana przez naszego przyjaciela, Ismaela, który znał przecież Gorkiego. Poza tym w scenie w korytarzu, w domu jedna z postaci mówi żart o tym, że właśnie wróciła bo poszła zgasić światło w El Morro, to jest mniej więcej dokładnie to, co powiedział Gorki do Benito, kiedy ten przyszedł nas odwiedzić w domu, w którym Gorki mieszka ze swoim ojcem. Potem spisywał wiele takich żarcików w swoim notesie. Co do przedstawienia Gorkiego przez Ismaela – zrobił to najlepiej, jak mógł, nikt przecież nie może być inną osobą. Ludzie, którzy znają Gorkiego widzą, że to nie jest on, ale myślę, że to dobra interpretacja osoby jaką jest. Ale to w końcu film.
Ja: Dobrze, wróćmy więc do muzyki – jak wygląda sprawa organizowania koncertów? Gracie, gdzie chcecie?
CD: Słuchaj, organizowanie koncertów na Kubie to cholernie trudna sprawa. Dlaczego? Bo wszystkie, dosłownie wszystkie miejsca, które nadają się do grania należą do państwa. Porno Para Ricardo nigdy nie zagra w tych miejscach. No chyba, że nagle nas oświeci i wymyślimy jakąś supertajną strategię, żeby tego dokonać. (śmiech) My nie mamy i nigdy mieć nie będziemy pozwolenia na granie, a osoby, które prowadzą wszystkie sale koncertowe czy inne takie miejsca zostaną zwolnione, jeżeli nas tam wpuszczą. Więc nasze koncerty muszą się odbywać w prywatnych domach. Nie możemy zapraszać wielu osób. Dlaczego? Bo im więcej osób, tym większe ryzyko, że zjawi się ktoś kto pracuje w policji, Ministerstwie Kultury, czy gdziekolwiek indziej i że koncert zostanie przerwany. Tak było kilka razy – zaczynamy grać i nagle wpada policja i oznajmia, że mamy się rozejść i żadnego koncertu nie będzie. Blokują wejścia, organizatorzy mają kłopoty itd. Zazwyczaj zapraszamy więc trochę znajomych i mówimy im, żeby zaprosili swoich znajomych i tak tworzy się łańcuszek. Tak to robimy. A – i jeszcze jedno – zapraszać zaczynamy zazwyczaj jeden, góra dwa dni przed koncertem, żeby zapobiec odpowiedzi uprawnionych instytucji. Kiedy dochodzi do nich informacja o planowanym koncercie nie mają już czasu, żeby temu zapobiec, kiedy są gotowi do akcji jest zazwyczaj po koncercie, albo właśnie się kończy.
Ja: Czyli wasi fani muszą być gotowi w każdej chwili?
CD: Tak. A jeżeli jesteś spoza Kuby, to musisz najpierw skontaktować się z nami, inaczej nie masz możliwości dowiedzieć się o tym, że będziemy grać.
Ja: Niedawno opowiadałeś mi przecież, że graliście duży koncert na plaży niedaleko Hawany, na którym z resztą zaśpiewaliście świetną punk rockową wersję „Murów”, nazwałeś to festiwalem, mówiłeś o kilku innych grupach, które również się tam zaprezentowały. Takie przedsięwzięcie wymaga chyba przygotowań?
CD: No tak. Wiesz, rząd ma swoją strategię blokowania nas, ale my mamy swoją strategię na uniknięcie zablokowania. Robimy to bardzo prosto – zmieniamy nazwę zespołu. Oczywiście nie robimy tego sami – mamy przyjaciół, którzy załatwiają nam granie na oficjalnych występach przedstawiając nas jako kogoś zupełnie innego. Festiwal, o którym mówimy, z września br. był prawie niezależny, no ale wiadomo, że potrzebowaliśmy autoryzacji władz, bo bez tego nie wolno ci zgrać nawet na plaży. Niektórzy czasem próbują, ale to bardzo trudne. Więc przedstawiamy się jako kapela x, czy kapela no name i gramy swoje piosenki. Ludzie, którzy wydają autoryzację, czy kontrolują koncerty nie są na tyle wyrafinowani, żeby sprawdzić nazwiska członków zespołu i zastanowić się nad tym, czy już ich przypadkiem kiedyś nie widzieli. No może czasami sprawdzają, ale na pewno nie zawsze. Bierzemy to pod uwagę i zawsze próbujemy mimo wszystko zagrać.
Ja: Mówiłeś też, że podczas tego koncertu pojawiło się też kilka innych kapel, które w swoich tekstach są mocno krytyczne…
CD: Nie, nie kilka, było ich naprawdę dużo.
Ja: To są nowe zespoły, czy też grają już od iluś lat? A może władza jeszcze po prostu o nich nie wie? Czy inni też muszą stosować różne wybiegi, żeby móc zagrać?
CD: Zacznijmy od tego, że jest kilka poziomów cenzury. Te inne zespoły grają naprawdę dobrze i są bardzo krytycznie nastawione. Ale problem z Porno Para Ricardo polega na tym, że my nie mamy najmniejszego nawet szacunku dla władzy (śmiech). Więc my zawsze próbujemy jak najbardziej prowokować, w naszych tekstach używamy konkretnych nazwisk. I nazwiska są bardzo ważne. Jeżeli nie podajesz konkretnych nazwisk nie jesteś na tym samym poziomie. Możesz kontestować wszystkie partyjne świętości, ale mimo to jesteś o jeden poziom niżej w cenzurze. My jesteśmy już na tym najwyższym poziomie, bo wyraźnie wymawiamy nazwiska takie jak Fidel Castro, czy Raul Castro.
Ja: A gdzie jest granica? Czy istnieje coś, czego nie zrobicie w obawie przed dalszymi represjami?
CD: W muzyce i słowach nie widzę już żadnej granicy do przekroczenia. Złamaliśmy już wszystkie zasady i przekroczyliśmy wszelkie granice. Co innego jeśli chodzi o tak zwany performance związany z każdym występem – to jest jeszcze pole do popisu. Moglibyśmy się przebrać nie wiem, za Fidela Castro i go sparodiować, ale nie bardzo mamy na to środki. No i nie gramy aż tylu koncertów. Ale w samej twórczości nie wierzę, że istnieje jakakolwiek bariera, której bym nie przekroczył, jeśli uznałbym, że jest warto, że w jakiś sposób się z nią identyfikuję. Mogę na przykład powiedzieć, że nigdy w swoich słowach nie zamierzam nawoływać ludzi np. do zabicia kogoś, bo to jest niezgodne ze mną samym, więc nie chcę tego robić. Sam pomysł mi się nie podoba, więc go nie zrealizuję, ale to nie strach jest przeszkodą, tylko właśnie ta niezgodność. Chociaż to może jest granica, której przekroczenie posłałoby nas na jeszcze wyższy poziom cenzury. A im wyżej się wspinasz na stopnie cenzury, tym większe czekają cię represje.
Ja: Dwa lata temu stworzyłeś swój solowy projekt, La Babosa Azul. Co spowodowało, że postanowiłeś zając się czymś tak muzycznie odrębnym od tego, co robicie w PPR?
CD: Uwielbiam eksperymentować z muzyką. Jeśli porównasz muzycznie same płyty La Babosa Azul, zobaczysz, że na pierwszej masz do czynienia z mieszanką rocka i jazzu, zaś druga to moje interpretacje piosenek Wladimira Wysockiego i Jacka Kaczmarskiego, która od tamtej różni się diametralnie – zarówno muzycznie, jak i w warstwie tekstowej. Lubię zmiany. Piosenki Kaczmarskiego i Wysockiego bardzo mi się spodobały, a poznałem je dzięki Danielowi Romanowi, który kiedyś pracował w Polskiej Ambasadzie w Hawanie. Miałem wiele radości przy tworzeniu własnych wersji tych utworów. Jedna z tych piosenek, „Los Muros”, czyli po polsku „Mury” to wersja katalońskiego utworu napisanego przez Luisa Llacha. Przetłumaczyliśmy na hiszpański obie wersje – Kaczmarskiego z języka polskiego i Llacha z języka katalońskiego. Bo oczywiście słowa nie są o tym samym – Kaczmarski wziął muzykę i napisał zupełnie nowe słowa. Tę wersję gram sam na gitarze na płycie „Cuando amanezca un dia”, drugą nagraliśmy z Porno Para Ricardo i umieściliśmy w najnowszym albumie „El album rojo (destenido).
Ja: Wiemy już, że ostatnio nagrywałeś tłumaczenia piosenek, które w Polsce są dobrze znane, a o czym był twój pierwszy album?
CD: Jeśli pytasz mnie o tematy, które mnie najbardziej interesują, to mogę powiedzieć, że one przychodzą etapami. Bo było wiele piosenek, które śpiewałem zanim założyliśmy Porno Para Ricardo i których nigdy nie nagrałem. A to był piękny okres w moim życiu. Więc – pierwszy album, jaki nagraliśmy to „Rock para las masas (carnicas)”, czyli rock dla „mięsnych” mas. „Mięsna masa” to pojęcie nieprzetłumaczalnie, rodzaj jedzenia, które możesz kupić na Kubie. Skojarzyliśmy to oczywiście z masą ludzką i tak powstał tytuł. Wszystkie piosenki na tę płytę zostały napisane przez Gorkiego. Kolejne płyty, które nagraliśmy już po wyjściu Gorkiego z więzienia to były „Nie lubię polityki, ale polityka lubi mnie” i „Jestem porno, więc jestem popularny”, który to tytuł był parafrazą reklamy kubańskich papierosów o nazwie „Popular”. Wszystkie nagrywaliśmy samodzielnie, we własnych domach lub prywatnych studiach, które wynajmowaliśmy. Ale ja się rozgadałem, a ty chyba nie o to pytałaś…
Ja: No nie, pytałam o pierwszą płytę La Babosa Azul i poruszaną na niej tematykę.
CD: A… no tak, wiedziałem, że gadam od rzeczy (śmiech). Cóż… La Babosa Azul stworzyłem po to, żeby móc zająć się tym wszystkim, co powstawało w oderwaniu od Porno Para Ricardo. Dlatego te albumy są tak różne. Pierwszy to album żartów. Zatytułowałem go „Idioteces Urbanas”, co możesz przetłumaczyć jako „kubańska głupota”, czy jakoś tak.
To nie są polityczne piosenki. To było jak zrobienie sobie przerwy od treści, którymi zajmujemy się razem z PPR. Tak się akurat złożyło, że sporo wtedy grałem sam, na gitarze akustycznej w różnych miejscach publicznych, parkach, tam gdzie gromadzili się ludzie. To wszystko miało na mnie duży wpływ, więc postanowiłem wszystkie te piosenki umieścić na jednej płycie. Muzyka na niej jest różnorodna, jedna piosenka różni się mocno od drugiej. A o tym, jaka ma być, decydował zazwyczaj nastrój w jakim budziłem się rano. Wstawałem, robiłem różne aranżacje, aż powstał cały album. Lubię go słuchać. Bo czasami bierzesz do ręki jakąś płytę, słuchasz jej i po chwili wiesz tylko, że jedna piosenka podobna jest do drugiej. Ja nie umiem tak pracować. Nie umiem powtarzać takiej samej aranżacji. Nagrywam melodię, potem siadam do komputera i za każdym razem wychodzi mi coś innego. Jest zupełnie inaczej niż gdy nagrywamy z Porno Para Ricardo, gdzie każdy przychodzi z jakąś piosenką, zazwyczaj Gorki albo ja i reszta chłopaków dodaje coś od siebie do momentu aż uznamy utwór za zakończony. La Babosa Azul to coś o wiele bardziej osobistego. Wszystko robię tam sam – gram na wszystkich instrumentach, robię aranżację, śpiewam, podkładam chórki. Teraz planuję kontynuować tę zabawę i nagrać nową płytę, z utworami nigdy dotąd nie publikowanymi. Będę się starał nawiązać do kubańskich rytmów, no i zobaczymy co z tego wyjdzie.
Ja: A jak kubańska publiczność reaguje na te piosenki? Na to co robisz w obu projektach?
CD: Zacznijmy od tego, że najpiękniejszym momentem grania w jakimś zespole, czy w ogóle grania, jest chwila, gdy stykasz się z publicznością, możesz zobaczyć, czy to, co robisz im się podoba, czy nie. Oczywiście zazwyczaj nie pisze się dla słuchaczy tylko dla samego siebie, ale jednak konfrontacja z publicznością pozostaje częścią procesu twórczego. Porno Para Ricardo zawsze, odkąd pamiętam, miało dobre przyjęcie, chociaż muszę przyznać, że ostatnio jest lepiej niż kiedykolwiek. Rzadko gramy, ale kiedy już gramy, to ludzie wchodzą na scenę, zabierają nam mikrofony, żeby móc zaśpiewać razem z nami, tłoczą się koło nas i wszyscy te piosenki znają. Chociaż nie mam pojęcia, kurwa skąd. Przecież nie sprzedajemy płyt na Kubie, jasne rozdajemy muzykę – na płytach nagrywanych w domu, przenośnych pamięciach, ale dajemy to przyjaciołom, a to potem rozprzestrzenia się jak wirus. Nie gramy w telewizji, nie ma nas w radio a i tak wszyscy, którzy przychodzą na koncerty, znają piosenki. Od początku do końca.
Ja: No ale to jest chyba główny cel, prawda? Piszesz chyba właśnie dla kubańskiej publiczności, nie dla osób z zagranicy?
CD: Jasne, chociaż w przypadku PPR to zawsze była kontrowersyjna sprawa, bo nasi menedżerowie każą nam trzymać nowe kawałki w ukryciu przez jakiś czas, aż do momentu, gdy powstanie nowa płyta i zacznie być sprzedawana za granicą. A jest oczywiste, że sprzedawać możemy za granicą, bo tylko tam możemy płytę w ogóle wydać, tu byłoby za drogo i w ogóle jest to prawie fikcja. Mamy stronę internetową, za pomocą której sprzedajemy, głównie w Stanach Zjednoczonych i tak dalej. W każdym razie od momentu nagrania materiału do rozpoczęcia sprzedaży zawsze mija sporo czasu i dostaję kręćka, bo chciałbym od razu zacząć rozprowadzać muzykę wśród ludzi tutaj. No i tak siedzę jak na szpilkach co chwila pytając – już mogę? A teraz już mogę? I jak tylko pozwolą to zaczynam dawać tę muzykę komu się da. Ale tak naprawdę ja nie piszę muzyki nawet dla ludzi na Kubie, ja to robię dla siebie. Nie zastanawiam się nad tym, co ludzie pomyślą o nowych kawałkach. Na przykład album z piosenkami Kaczmarskiego i Wysockiego nie był tak popularny jak te, które nagrywaliśmy z chłopakami z PPR. To płyta dla ludzi lubiących piosenki autorskie, którzy słuchają trovy, a wiadomo, że to jest dużo mniejszy odsetek publiczności. Przy tym nie da się tańczyć, więc od razu ilość słuchaczy spada. Ale mnie to nie przeszkadza, bo to ja mam być zadowolony z efektów pracy. Nieraz na przykład próbowałem śpiewać ludziom „Epitafium dla Wladimira Wysockiego” – to bardzo piękna piosenka, ale też bardo długa, więc ludzie, którzy lubią Cira grającego zabawne piosenki nie mogli jej znieść. Zaczynali słuchać, ale nudzili się już po pierwszych dwóch minutach, bo to jest trudny utwór i żeby zrozumieć o czym on właściwie jest, trzeba się skoncentrować i włożyć w słuchanie sporo wysiłku. Ale mnie to oczywiście nie przeszkadzało, grałem całe dziesięć minut, aż do końca, nie zwracając na nich uwagi (śmiech). Bo ja ją lubię i uważam za piękną i koniec. Ale na tej płycie są również piosenki, które stały się bardzo popularne – „La escuelita”, „Mi guarderia”, tych wszyscy lubią słuchać, bo są zabawne, a Kubańczycy bardzo lubią się śmiać.
Ja: A jak właściwie doszło do tego, że postanowiłeś je nagrać? Jak wyglądała współpraca z polską ambasadą?
CD: Któregoś dnia grałem sobie w parku. I podeszła do mnie kobieta należąca do „Dam w Bieli”, czyli jak wiesz grupy zrzeszającej żony więźniów politycznych i powiedziała, że zna kogoś w polskiej ambasadzie, kto mógłby mi pomóc nagrać moje piosenki. Więc poszedłem tam sądząc, że właśnie swoje utwory będę nagrywał. Ale w ambasadzie okazało się, że wspierają projekty, które są w jakiś sposób związane z polską kulturą. Zacząłem się śmiać, że moje piosenki raczej niewiele mają z nią wspólnego, ale dobrze nam się rozmawiało ze wspomnianym już Danielem Romanem i wykombinował, że moglibyśmy zorganizować jakiś wspólny koncert z Polakiem, który gra podobną do mojej muzykę. Niestety nie znałem żadnego polskiego wykonawcy, za to padł pomysł, żeby może nagrać na Kubie coś polskiego po hiszpańsku. Daniel szukał czegoś, co mogłoby mi się spodobać, a że był wielkim fanem Kaczmarskiego, to dał mi jego płyty. Poprosiłem o jakieś tłumaczenie słów tych piosenek, a że naprawdę bardzo mi się podobały, to zacząłem nad nimi pracować. Było to o tyle łatwiejsze, że przecież Polska też była komunistycznym krajem i ten wasz komunizm od naszego nie mógł się znowu tak bardzo różnić. Dlatego to, co tworzył polski poeta w tamtym okresie okazało się bardzo dobrze adaptowalne do kubańskiej rzeczywistości. One w ogóle brzmiały, jakby były pisane na Kubie, więc ich przełożenie na nasze warunki było naprawdę proste. Właściwie wystarczyło zmienić kilka imion, czy nazw miejsc, w niektórych zmienić nieco metafory na takie, które byłyby łatwiejsze do zrozumienia tu, na miejscu. I powiem ci, że jak na to patrzę z perspektywy czasu, to jest najfajniejsza płyta La Babosa Azul, jaką zrobiłem.
Ja: A poza muzyką? Zajmujesz się jeszcze innymi formami działalności artystycznej?
CD: Kocham się uczyć. Więc jak tylko zaczynam się uczyć czegoś nowego, próbuję to wykorzystać. Teraz komputery dają olbrzymie możliwości, więc staram się ich używać kiedy tylko mogę. Poza tym pojawiły się blogi. Jak tylko dowiedziałem się, że istnieje możliwość zrobienia własnej strony i że publikowanie na niej jakiegokolwiek materiału jest dziecinnie proste, założyłem własnego bloga, El auditorio imbecil, czyli „głupia widownia”. Dzięki temu mam własne miejsce, w którym mogę sobie urządzać własne koncerty, a słuchacz może przyjść, kiedy chce. Umieszczam tam filmy, klipy, które kręcę w domu, ale też nagrania z koncertów. To po prostu kolejna forma ekspresji.
Ja: Poza blogiem są też strony internetowe – dwie strony Porno Para Ricardo, jedna nazywana oficjalną i nieoficjalna prowadzona przez kolektyw Cuba Underground oraz strona La Babosa Azul. Przy czym dwie pierwsze są niezbyt często aktualizowane, natomiast ostatnia wydaje się nieco „żywsza”. Czy to ty osobiście się nią zajmujesz?
CD: Nie, nie sam. Strona La Babosa Azul też jest na serwerze Cuba Underground i ma swojego administratora, z którym jednak dużo współpracuję. Jej aktualizowaniem zajmuje się mój dobry znajomy. Często wysyłam mu teksty, które chciałbym umieścić na stronie, a on odpowiada za część techniczną. Co do strony Porno Para Ricardo, to pierwsza oficjalna też była na Cuba Underground, ale ze względu na pewne różnice zdań postanowiliśmy się rozstać. No i tamta strona została przekształcona w miejsce dla fanów, gdzie mogą dorzucać newsy, komentować wydarzenia itd. Stworzyliśmy nową i my decydujemy, co jest na niej umieszczane, ale że brak nam czasu na takie rzeczy, więc jest rzadko aktualizowana, służy głównie do sprzedaży płyt.
Ja: A czy jest prawdą, że próbujecie stworzyć własne studio nagraniowe?
CD: Taaaaak!!! Ono nawet już funkcjonuje, robiliśmy w nim nagrania. Brakuje nam tylko stałego miejsca. Za każdym razem, jak ktoś chce coś nagrać, to muszę jeździć ze sprzętem, przystosowywać miejsce do nagrań, wyciszać pomieszczenia, zamykać okna (Ciro zaczyna wymachiwać ramą okna i przy okazji robi sobie krzywdę) i takie tam. Auuu… No, właśnie dlatego próbujemy przygotować lokal dla tego studia, żebym nie musiał walczyć ze sprzętem za każdym razem. Ale i tak działamy. Nagraliśmy tam już trzy płyty i przymierzamy się do kolejnych trzech, w tym do nowego albumu kapeli Eskoria, która jest świetną punkową formacją. Chce z nami nagrywać też Bario Dentro, kolejna grupa punkowa. Staramy się im pomagać, bo nagranie płyty w tym kraju to trudne zadanie, a dla grupy punkowej to już gimnastyka – brak kasy, technologii. My gramy od dziesięciu lat, w pełnej izolacji, więc musieliśmy sami wystarać się o wszystko, co było potrzebne i jakoś nam się to w końcu udało. Czas podzielić się z młodszymi.
Ja: Wiemy już, co planujesz daje robić z projektem La Babosa Azul. A co z Porno Para Ricardo, szczególnie teraz, gdy Gorki szlaja się za granicą?
CD: W przeciągu ostatnich trzech, czterech miesięcy zagraliśmy więcej koncertów niż wcześniej graliśmy w dwa lata. Gorki nie miał szczęścia być tu z nami, a nagle zaczęliśmy dostawać sporo zaproszeń. Z resztą graliśmy też kiedy był w więzieniu, na pewno nie tak dużo, ale zawsze. PPR się nie zatrzymuje. Poza tym nawet jak gram z chłopakami pod szyldem La Babosa Azul, to i tak gramy nasze utwory z Porno Para Ricardo, bo jesteśmy przecież tymi samymi ludźmi, poza tym słuchacze często proszą nas o zagranie tego, czy innego kawałka, nie ważne na jakiej płycie został wydany. Nie możemy odmówić, bo niby co mamy powiedzieć? Nie jesteśmy Porno Para Ricardo? Jak nie? Przecież to ty, ty i ty, a jak nie, to kto ty cholera jesteś? (śmiech). A co do płyt, to z PPR myślimy o dwóch CD – chcemy nagrać nowe kawałki, ale jeszcze nie jesteśmy zdecydowani, czy wcześniej nie nagramy płyty podsumowującej nasze dziesięciolecie. Chociaż teraz to już właściwie jedenaście, coś powoli nam to idzie (śmiech). Ale wiesz, chcieliśmy, żeby to był taki specjalny album, z powiększonym składem, dodatkowymi instrumentami, jak saksofon, czy skrzypce, o zupełnie innym, nowym brzmieniu. A z La Babosa Azul to i tak nie wiem, co zrobię – czy tak, jak ci mówiłem – stare kawałki ale ubrane w tradycyjne kubańskie rytmy, czy jakieś nowe piosenki, nad wszystkim pracuję właściwie jednocześnie, więc nie wiem, co skończę najpierw.
Ja: No tak, bo to przecież zależy od tego, w jakim nastroju wstaniesz rano.
CD: No właśnie. (śmiech). Dzisiaj obudziłem się w nastroju do nagrania parodii utworów innych artystów. Ale wiem jedno – ostatnia płyta była grana wyłącznie na gitarze, więc kolejna na pewno nie będzie. Muszę zrobić coś większego.
Podziękowałam za rozmowę, a Ciro w odpowiedzi zaśpiewał mi fragment piosenki „Epitafium dla Wysockiego” po polsku…