piątek, 18 grudnia 2009

22.10.09. La Habana (ty durna ty i odcisk mojej stopy w alei gwiazd)

Przede wszystkim przepraszam, że zamilkłam na tak długo. Po drodze pomagałam przy remoncie w domu, potem pojechałam do Warszawy na koncert Gogol Bordello, z którego trafiłam do Krakowa na kolejny koncert, potem kilka dni żyłam w świecie równoległym i dopiero teraz mój tyłek na nowo boleśnie zetknął się z ziemią i to na tyle boleśnie, żebym sobie przypomniała, że czas jednak nie stoi w miejscu, lecz płynie dalej, nieubłaganie i nie pozwala mi zatrzymać się w przyjemnym momencie, a za to uświadamia, że każdy przyjemny moment musi się po prostu skończyć. Kurwa no… Mówiąc w skrócie.
W ramach rekompensaty sprzedam Wam lekkie zmiany, jakie wprowadziłam do dwóch piosenek wyżej wzmiankowanego „zepsołu”, a związane bezpośrednio z tym białym czymś co nam ciągle spada na łeb i co ktoś uparł się produkować w nadmiarze, nie zważając na niski popyt (przynajmniej ze strony mojej łopaty do odśnieżania).
Oto i one:
Snow Yeti Queen (Zamiast “Wonderlust King”)
Back in the day, yo as we learned
A man was not considered to be
Considered to be fully grown
Has he not gone beyond the drifts
Has he not fought fourteen feet snow
And fourteen feet is low
(…)

Oh yes (it’s true) (Zamiast “Oh no”)
(…)
People ringing one another
"Yo man, how's your whiteout?"

Suddenly there is more music
Made with the snowplow in the park
Girls are dancing with the shovels
I got only one guitar!
I can’t play it cause my fingers
Are just going to fall out
I can’t help it and I’m freezing
Like a snowman on the land












To tyle radosnej tfurczosci, przecież jesteśmy w Hawanie. Dojechałyśmy po wzmiankowanych już przygodach przed dziewiątą i od razu ruszyłyśmy z buta do ambasady. Nawet wpadłyśmy po drodze na pomysł, żeby spróbować podjechać choć kawałek autobusem, ale po zajrzeniu do pierwszego z nich i spojrzeniu na nasze plecaki musiałyśmy poddać się walkowerem – nawet profesjonalni upychacze z japońskiego metra by tu nie pomogli. Natomiast nasze nogi poddały się na wysokości Placu Rewolucji. Podeszłyśmy do dworca autobusowego złapać taryfę. Na nasze szczęście, czy nieszczęście – zależy czy z pojrzeć z punktu siedzenia, czy też stania – trafiłyśmy na oldsmobila. Samochodzik miał rodowód sięgający na bank połowy lat pięćdziesiątych, ale był tak utrzymany, że wyglądał jak nówka sztuka nieśmigany, a już na pewno od trzy nieba wypełnione najbardziej rozpasanym panteonem bóstw lepiej niż Łady, które przecież mają ledwie po dwadzieścia parę lat. Najpiękniejsze były niewątpliwie te guziczki do zamykania drzwi, z czaszeczkami błyszczącymi jak kondukt żałobny w deszczu. Istne cudo. Cudowna była też cena – za pięć minut przejażdżki zapłaciłyśmy 5 CUC (za tą kasę normalnie da się przejechać pół miasta).
Konsul nie dał nam na siebie długo czekać. Elegancki, dystyngowany pan w średnim wieku siadł naprzeciwko nas.
- Mam nadzieję, że opowiedzą mi panie swoje przygody.
Streściłyśmy więc nasze przygody z dnia poprzedniego, nie szczędząc jednak barw w opisie, szczególnie przy opowiadaniu, jak to nas urzędnik z Imigracyjniaka chciał odstawiać do Hawany policyjną taryfą (wspomniałam nawet o tym, że czytałam niedawno jak dwóch dysydentów tak odstawiono z Placetas). Konsul nabrał powietrza, wypuścił, znowu nabrał, zrobił grymas, który wyglądał jak powstrzymywanie śmiechu i w końcu wydał z siebie głos:
- Drogie panie…
Znowu umilkł, tym razem trochę się poddając i robiąc przerwę na szeroki uśmiech.
- Drogie panie, ja rozumiem, że nauczono was władzy potakiwać, ale żeby jej od razu słuchać?
Teraz to my nabrałyśmy powietrza i zapewne zrobiłyśmy dwa karpiki.
- W tym kraju problemy z transportem są tak duże, że nawet najwyższy hawański urzędnik nie byłby w stanie odesłać was do Hawany aż z Holguín. A na dworzec autobusowy, żeby sprawdzić, czyście pojechały, to by się im nawet dzwonić nie chciało. Ale niewątpliwie zrobiłyście sporą przyjemność panu w zielonym mundurku, bo przynajmniej przez pięć minut mógł poczuć się ważny…
Nie przytoczę epitetów, jakimi chciałam w tym jakże przepełnionym oświeceniem momencie obdarzyć sama siebie, dość powiedzieć, że poczułam się poirytowana własną, hmmm… jak to powiedzieć? Służalczością? Skrupulatnością? Określenie „brak odwagi” nawet nie przeszłoby mi przez usta. No i o ile łatwiej by mi było, gdyby Kasia dnia poprzedniego w fortecy nie wyszeptała do mnie po polsku:
- Ej, a gdybyśmy tak po prostu zawinęły manatki i pojechały do Santiago udając blondynki?
I gdybym jej wtedy nie odpowiedziała:
- Nie, skoro nas chce odsyłać policyjnym wozem, to też pewnie sprawdzi, czy pojechałyśmy.

Na szczęście Marta, u której mieszkałyśmy tuż po przyjeździe przyjęła nas bez problemów. Miała wolny pokój akurat na jedną noc. Nie chciałyśmy siedzieć na tyłkach w pokoju, więc poszłyśmy od razu kupić bilety do Matanzas na następny dzień i postanowiłyśmy pozwiedzać sobie Habana Vieja. Zrobiłam tylko jeden błąd – chciałam dać moim stopom odpocząć od sandałów, które poobcierały mi wszystkie możliwe delikatne miejsca i założyłam klapki. W sumie w tych kopalach zeszlifowałam już nie jeden karaibski bruk, a że kupowane były w Brazylii, to nie było podstaw, żeby sądzić, że mogą się nie sprawdzić w Hawanie. Nie przewidziałam tylko jednego – że w tym mieście nikt nie bawi się w oznaczanie miejsc, w których właśnie został położony świeży asfalt… Z pełną ufnością wlazłam więc w sam środek ulicy, już przy drugim kroku orientując się, że coś jest nie tak. Trzeci krok wykonałam już bez klapka na prawej nodze. Kasia złapała mnie pod rękę i pomogła doskoczyć do klapka. Odcisk mojej prawej stopy pozostał już na zawsze w tej egzotycznej alei gwiazd (co prawda, jak przechodziłyśmy tamtędy jakiś tydzień później, wyraźnego odcisku nie było, ale twierdzę, że ta dziura około metra od krawężnika to właśnie moja stopa). Siadłam na murku i próbowałam coś z tym fantem zrobić. Jakiś policjant parsknął śmiechem i powiedział, ze bez benzyny ani rusz. Starsza pani zatrzymała się obok i prawie płacząc ze śmiechu podała mi pierwszą stronę gazety „Juventud rebelde”, żebym mogła obetrzeć nogę. Ale cholerstwo niczym nie chciało zejść.
Jako, że nie miałyśmy z Kasią zwyczaju przejmować się pierdołami, poszłyśmy dalej, zakańczając dzień tradycyjnie na Maleconie, tradycyjnie rumem z kartonika i puszką coli. Do domu dotarłyśmy już dobrze ugotowane. Zjadłyśmy po pasztecie ze słodką bułką, żeby nie rozmawiać z panią Martą w stanie nieważkości, ale niewiele pomogło. Oddała nam nasze kserówki, które zostawiłam potem na tarasie i rano znalazłam wetknięte w szparę między drzwiami a futryną. Jednak najciekawszy był moment, gdy Kasia poszła się umyć, a ja wyciągnęłam wspaniałe nawilżające chusteczki do twarzy, które dostałam od mamy specjalnie na wyjazd, jako bardzo dobre. Obtarłam stopę. Asfalt zniknął bez śladu… Do twarzy już ich nie użyłam z obawy o moją opaleniznę.

















--------------------
Niezbędnik:
Bułki (6 sztuk w paczce) – 0,9 CUC
Viazul Holguín – Habana – 44 CUC
Juventud rebelde – 1 MN

czwartek, 3 grudnia 2009

20.10.09. Holguín (a Reinaldo Arenas ostrzegał)
















Zacznę od cytatu z jednej z moich ulubionych książek – “Zanim zapadnie noc. Autobiografia” Reinaldo Arenasa:
„Holguín było dla mnie – wtedy już nastolatka – symbolem absolutnej nudy. Miasto prowincjonalne, handlowe, kwadratowe, pozbawione uroku i charakteru; spalone słońcem, bez jednego zakątka, gdzie można by odpocząć w cieniu i dać wytchnienie wyobraźni. Holguín leży na pustej równinie a nad nim wyrasta gołe wzgórze, Loma de Cruz, nazwane tak od ogromnego krzyża z betonu, do którego prowadzą liczne, betonowe schody. Holguín, z górującym nad nim krzyżem wydawało mi się cmentarzem; na tym krzyżu powiesił sie raz człowiek. Dla mnie to miasto było jednym wielkim grobowcem; jego niskie domy przypominały wypalone słońcem płyty nagrobne.
Pewnego dnia, z nudów, poszedłem na cmentarz i odkryłem, że jest wierną kopią miasta; grobowce przypominały do złudzenia domy, chociaż były mniejsze, niskie i gołe; przypominały cementowe skrzynie. Pomyślałem o mojej rodzinie i wszystkich innych mieszkańcach tego miasta, którzy latami żyli w domach – skrzyniach, a po śmierci przenosili się do trochę mniejszych skrzyń. Myślę, że już wtedy postanowiłem stamtąd uciec, jak tylko będę mógł i – jeśli się uda – nigdy nie wrócić; marzyłem, żeby umrzeć jak najdalej od tego miejsca, ale nie było to marzenie łatwe do spełnienia. Dokąd pójść bez pieniędzy? A poza tym miasto, jak każde nieszczęsne miejsce, miało fatalną siłę przyciągania; zatruwało rezygnacją i zwątpieniem, które uniemożliwiały ucieczkę.”
Z Holguín mam bardzo mało zdjęć. Dlaczego? Cytuję mój dziennik:
Jesteśmy na miejscu. Pokój, w którym mieszkamy ma ciemnobrązowe meble, to właściwie taka przybrudzona PRL-owska meblościanka, łazienka wyłożona jest ciemnymi kaflami, a kanapa pamięta jeszcze czasy ewakuacji z portu Mariel. Furtki i drzwi są pozamykane na wszystkie spusty, ulica słabo oświetlona. Wrażenie jest dość przytłaczające. Przez to wszystko pokój zdaje się być brudniejszy i smutniejszy niż w rzeczywistości. Samo miasto to dwa główne place, wąskie uliczki, kino grające filmy, o których chyba nikt nigdy nie słyszał, albo amerykańskie przeboje sprzed dwudziestu lat. W galerii dzieła miejscowych artystów – niewesoło widzą rzeczywistość. W sumie nie dziwię się wcale dlaczego Reinaldo Arenas postanowił stąd nawiać, że się tu dusił.
Od wyjazdu z Trynidadu przestała nam dopisywać pogoda – nie ma ostrego słońca, jest pochmurno, czasem pada, czasem kropi, momentami robi się chłodno. Mam nadzieję, że chociaż jak dotrzemy do Santiago de Cuba i będziemy chciały pójść na plażę, to się trochę rozpogodzi. Powinnam pomyśleć o pytaniach do wywiadu z Claudią, ale mam pustkę w głowie. Z jednej strony nie mogę się doczekać tego spotkania, ale z drugiej – minął już tydzień od naszego przyjazdu i wolałabym rozciągnąć jakoś czas, żeby być tu jak najdłużej. Już tęsknię za Kubą.
***
Jak się okazało, nasze problemy/przygody, jeszcze się nie skończyły. Zostawiłyśmy pani nasze kserówki papierów i wszystko wydawało się w porządku. Ale ze dwie godziny później, gdy już byłyśmy po obiado – kolacji (jedno całe awokado na obiad to za dużo) i liczyłyśmy pozostałą kasę (jakoś zawsze problemy pojawiają się przy liczeniu kasy), pani zapukała do naszego pokoju. No i cóż - nie dość, że miałyśmy kserówki, to jeszcze na wizie nie było pieczątki z datą wjazdu (tłumaczyłam, że ksera zostały zrobione jeszcze w Polsce, a żeby potwierdzić, że przyjechałyśmy 13-go, wystarczy zadzwonić do ambasady, ale na nic się to nie zdało). Musiałam się w trymiga ubrać i pójść z naszą panią. Kasia została sama w pokoju. Poszłyśmy do jej siostry i szwagra. Zaczęła się ostra dyskusja, ale szwagier nie dał się przekonać i postanowili zadzwonić do urzędu imigracyjnego. Podobno w każdej prowincji są inne przepisy dotyczące meldowania turystów i stąd te jaja. Ktoś w urzędzie kazał im oddzwonić za jakiś czas. Panie siadły przed telewizorem, a ja wyszłam na papierosa. Byłam z siebie dumna, że nie pozwoliłam uśmiechowi odkleić się od mojej twarzy, ale czułam, że w środku zamieniam się w galaretę. Nie ułożyło się po naszej myśli. Urzędnik kazał nam się przenieść do hotelu Pernik (ciekawe, że w hotelu już można nocować bez papierów), a rano stawić się w urzędzie. Po drodze pani uspokajała mnie i powiedziała, że po prostu wystawią nam dodatkową wizę na podróżowanie po Oriente (na Holguín, Bayamo i Santiago de Cuba). Jeszcze z domu siostry pani zamówiła nam taksówkę, więc jak dotarłam do pokoju, to zdążyłam tylko powiedzieć Kasi, że musimy się natychmiast spakować, bez żadnych wyjaśnień. Za minutę pani była już u nas na górze i zaczęła nas poganiać, bo taksówka czekała przed domem. Zaprosiła nas na kolejny dzień na kawę, żebyśmy jej opowiedziały, jak poszło i prosiła, żebyśmy nikomu nie mówiły, że zdążyłyśmy się już u niej rozpakować, zanim sprawa została załatwiona.
W recepcji hotelu nie musiałyśmy się nawet przedstawiać, bo wiedzieli, kim jesteśmy. Pokój oczywiście dwa razy droższy niż w Casa Particular. Ale mamy telewizor i zagraniczne kanały po angielsku przez satelitę. Poszłyśmy przejść się po naszym miejscu zesłania – standard mocno PRL-owski, ale nie jest najgorzej. No i oczywiście wszędzie można palić. Nie wpuścili nas do dyskoteki, bo miałyśmy szorty, ale jakoś to przeżyłyśmy. Kasia próbuje zasnąć, ale co chwilę dzwoni telefon – pojedyncze sygnały, a jak się odbiera, to jest cisza w słuchawce. Ciekawe, czy mamy specjalny pokój na podsłuchu dla gości uprzywilejowanych, hehe… Co raz ciekawiej się dzieje w rajskim królestwie komuszym.
Muszę przyznać, że pomiędzy dwoma telefonami do urzędu trochę się denerwowałam – nie bardzo wiedziałam, co nas czeka – czy wylądujemy na ulicy, czy dostaniemy darmowy nocleg w przytulnej celi do wyjaśnienia. Tym bardziej, że jutro autobus do Santiago jest dopiero o 16:45. Tak, czy owak – z tą jakąś dziwną wizą będziemy jechać dalej, a stąd musimy się wymeldować o 12:00, więc pewnie ze zwiedzania miasta nici, bo z plecakami to jakoś nie wydaje mi się najlepszym pomysłem.
***

























Nie zdążyłam dopisać do końca, bo zgasili światła w autobusie (chociaż to nie jest autobus do Santiago de Cuba).
Dnia sądnego wstałyśmy na śniadanie na 7:30. Zjadłyśmy po omlecie, oczywiście bez przypraw, zdążyło się okazać, że guayaba, z której robi się rajski sok sama w sobie jest mało smaczna i w dodatku ma tyle pestek, że można sobie zęby połamać, albo wyhodować krzaczka w żołądku. Udało mi się zdemolować maszynę do tostów (na swoje usprawiedliwienie mogę tylko podać, że to nie był zwykły toster, tylko właśnie maszyna do tostów). Zawsze wiedziałam, że nie nadaję się do mieszkania w hotelach…
Wróciłyśmy do pokoju i zaczęło się nerwowe wydzwanianie do ambasady. Poszłyśmy do recepcji zapytać jak się dzwoni do Hawany, ale po każdym wybraniu numeru w słuchawce była cisza. Widać w pokoju dla specjalnych gości nie tylko jest podsłuch, ale i blokada na telefony do ambasady. Na szczęście udało się zadzwonić z komórki. Po n-tej próbie wreszcie odebrała urocza pani sekretarka, która kserowała nam paszporty. Opowiedziałam jej jaka jest sytuacja, ale chyba nie do końca mnie zrozumiała, bo najpierw kazała powtórzyć, że papiery są w ambasadzie i żeby się z nimi skontaktowano, a potem dalej tym samym słodkim głosikiem zapytała:
- Are you in jail?
- No… And I don’t think that we did anything to deserve it.
- Oh, it’s no problem to be in jail.
Jejuśku, Mamuśku, zabierz mnie stąd. Zabrzmiało prawie jak wyrok wydany, potwierdzony i beż możliwości złożenia apelacji. Konsul miał być dopiero o 10:00, a na 9:00 miałyśmy być w urzędzie, więc Kasia założyła długie spodnie, ja spódnicę do kostek i koszulę zakrywającą ramiona i ruszyłyśmy złożyć hołd urzędniczej sferze Kuby.
Z moim cudownym hiszpańskim oczywiście na początku ciężko było wyjaśnić o, co chodzi, ale w końcu znalazł się ktoś, kto znał sytuację z poprzedniego dnia. Muszę przyznać, że czułam się trochę nieswojo na tarasie wypakowanym facetami w zielonych mundurach MININT-u (kubańskie MSW). Kazali nam poczekać piętro wyżej. Wchodzimy na wyższy taras, a tam koleś pyta „czego”. Tłumaczę, że kazano nam tu poczekać. Ale kto kazał? Nie wiem, nie przedstawił się. No jak to nie? No tak to. A jak wyglądał? No normalnie. W zielonym mundurze? Nie, ten był w brązowej koszuli (później zdałam sobie sprawę, że powiedziałam, że w fioletowej). No to nie możecie poczekać. Ale nam kazali. To siedźcie na zewnątrz.
Już się ugryzłam w język, chociaż miałam ochotę dodać „a kurwa z radością gówniarzu”. Tyle, że nie wiem, jak jest gówniarz po hiszpańsku. Coś by się wymyśliło.
Nawet nie czekałyśmy długo, jak wezwano nas do środka. Już weszłyśmy, siadamy, a nagle koleś mówi, a nie, wyjdźcie, to nie do mnie. Nawet dodał „przepraszam”. Trochę żałowałam, bo był młody i dość przystojny i miałam nadzieję, że go udobrucham na cielęce spojrzenie. Wyszedł drugi facet. Nie młody. I na pewno nie przystojny. Bez słowa otworzył drzwi, jedne, drugie, n-te, wszystkie na elektryczne zamki, posadził nas na krzesłach przed zagraconymi biurkiem z maszyną do pisania zamiast komputera, przygryzł wąsa i po chwili zastanowienia pyta:
- Mówicie po hiszpańsku?
- Tak, troszeczkę.
- To będziemy rozmawiać po hiszpańsku (chociaż widzę, że skurwiel w żadnym innym języku nie habla).
Potem pytał kiedy przyjechałyśmy, w jakim celu, gdzie nocowałyśmy, bardzo się dziwił, że bez oryginałów, bo turysta na Kubie w celu identyfikacji swojej własnej zagranicznej osoby używać może jedynie paszportu, a nie jakiejś kserokopii, choćby była poświadczona przez samego prezydenta i wszystkich świętych (skrzywił się znacząco patrząc na pieczątkę ambasady). I jeszcze dodał, że powinien nas kazać odstawić do Hawany wozem policyjnym, ale że nie wyglądamy szczególnie groźnie, to nie chce tego robić, ale że mamy wsiąść w najbliższy autobus do Hawany i wracać po oryginały i żeby nam się przypadkiem nie przyśniło kontynuować podróż.
Rozmowa trwała wszystkiego pięć minut, więc więcej było strachu niż to wszystko warte, ale i tak wyszłyśmy z nosami na kwintę, bo wiedziałyśmy już, że nici ze zwiedzania Sanitago de Cuba i że nie pojedziemy do El Cobre.
Wróciłyśmy do hotelu i włączyłyśmy telewizor. Wciąż miałyśmy jeszcze dwie godziny do wymeldowania. Skończył się program o tym, jak kręcili „Everything is iluminated” (przecież nie może być źle, jeśli ogląda się w telewizorni na Kubie Eugene’a Hutza we własnej tak brzydkiej, że aż pięknej osobie) i puścili „George’a prosto z drzewa” – pomogło. Tym bardziej, że byłyśmy z Kasią na tym w kinie, jeszcze w podstawówce, z całą klasą. Humor nam się nagle poprawił. Spakowałyśmy plecaki, wrzuciłyśmy na garb i wyszłyśmy na deszcz w okularach przeciwsłonecznych (moje mają brązowe szkła, więc wydawało się w nich, że świeci słońce). Po drodze znów minęłyśmy przejście podziemne z napisem „Переход”, co piętro niżej było zapisane po hiszpańsku jako „Pirijod”. Dotarłyśmy na plac z kościołem przed którym umieszczono pomnik przedstawiający Jana Pawła II, podobno jedyny na Kubie. Siadłyśmy na ławce. Wyszło słońce i oczywiście ławka okazała się nie stać w cieniu. Zaczęło się robić śmiesznie. Podszedł do nas starszy jegomość mówiący po angielsku. Gdyby nie on, to dzień pewnie byłby nieznośny. Poszłyśmy bowiem na odstępstwo od zaleceń władzy i postanowiłyśmy do Hawany wrócić nocnym autobusem, żeby nie wylądować na miejscu w środku nocy. Gość spędził z nami cały dzień – okazał się człowiekiem bardzo otwartym, opowiadającym bez skrępowania o tym, co mu się w rządach na Kubie nie podoba, bardzo oczytanym, dobrze znającym historię. Może nie zaskoczył nas żadnymi ciekawostkami z historii kraju, bo i czasu na to miał mało, ale za to brylował znajomością aktualnej sytuacji na świecie. Poza tym usłyszeć o tym kraju coś, co nawet wiedziało się już wcześniej, ale z ust mieszkającego tu od kilkudziesięciu lat człowieka to jednak co innego niż przeczytać w najbardziej nawet krytycznej książce. Na pytanie, czy nie boi się z nami tak szczerze rozmawiać odparł:
- Przecież ja nawet nikogo nie krytykuję. Mówię samą prawdę. Przedstawiam fakty. Poza tym wy jesteście z Polski, więc pewne rzeczy rozumiecie instynktownie, nie muszę się nawet wdawać w szczegóły. A jak mi nie wierzycie, to wystarczy, że zapytacie rodziców jak było u was dwadzieścia lat temu.
Argument nie do zbicia… Już nieco później przyniósł nam na dworzec „mariposa blanca” – narodowy kwiat Kuby, białego motyla. Polecił pisarzy imigracyjnych – oczywiście Guillerma Cabrera Infante i wcześniej mi nie znanego Gastona Baquero, poetkę Dulce Marię Loynaz. Kazał przeczytać „El siglo de las lunes” Carpentiera (nie sądziłam, że da się czytać jakiekolwiek jego dzieło poza „Eksplozją w katedrze”). A na koniec przyprowadził szwagierkę, która dała nam adres casa w Hawanie (nie skorzystałyśmy, bo okazało się to tak daleko na południe w Vedado, że wieczorem już w ogóle nie byłoby jak wrócić do domu). Przed odjazdem dostałyśmy od pani pięć cygar marki „Simon Bolivar” przeznaczonych na rynek krajowy. Nic od nas nie chcieli przyjąć, poza długopisami (będzie dla uczniów) i dwoma polskimi pasztetami (na spróbowanie mogę wziąć).
W końcu wsiadłyśmy w autokar, poznając po drodze wyjątkowo wyluzowaną Kanadyjkę, której ukradli paszport i po kilku tygodniach przyjechała właśnie do Holguín, żeby jej wyrobili tymczasowe papiery. Nie wydawała się zmartwiona. Ale trzeba przyznać, że Kanada jest krajem utrzymującym z Kubą ścisłe więzi gospodarcze, mającym tam kilka fabryk i spory przemysł, więc i konsulaty są rozrzucone po kilku większych miastach.
Zasnęłyśmy szybko. Koło pierwszej obudził mnie huk i przez szybę zobaczyłam błysk z przodu autokaru. Wiedziałam tylko, że walnęliśmy w coś metalowego. Autokar stanął. Po jakimś czasie udało nam się dojść, że z autokaru jadącego z przeciwka, odpadła klapa od luku bagażowego i walnęła w okienko kierowcy naszego. Jakim cudem się to udało na drodze, gdzie przejeżdża może jeden samochód na pięć minut, nie mam pojęcia. Ale cuda się zdarzają. Na szczęście nikomu nic się nie stało, kierowca miał tylko trochę pokaleczoną rękę. Wezwano policję. Już było jasne, że ten autobus dalej nie pojedzie. Wezwali zastępczy, który „będzie za pół godziny”. Staliśmy na autostradzie na środku pola, wokół pusto. Piękne, czyste niebo, spadające gwiazdy, Orion, Taurus i to małe coś z boku, czego nazwy nigdy nie pamiętam. W sumie – piękna noc na postój pośród niczego. Po około trzech godzinach zapakowali nas jednak w nowy autokar i już bez przygód ruszyłyśmy w stronę Hawany.
































-----------------
Niezbędnik:
Nocleg (ten, z którego nie skorzystałyśmy): Nereida Concepcion Hdez., Calle Arias No. 310, e/Victoria y Mendieta, 15CUC, 20CUC ze śniadaniem
Hotel Peernik: 30CUC za pokój dwuosobowy, ze śniadaniem
Bilet autokarowy Camaguey - Holguin - 11CUC
Bilet Holguin - Havana - 44CUC (warto jechać nocnym, żeby zaoszczędzić na noclegu)
Pan, który nam opowiadał o mieście (organizuje też wycieczki po okolicy, na plażę, ma rodzinę w Gibara, która wynajmuje tam pokoje i szwagierkę z pokojemw Holguin, gorąco polecam, tym bardziej, że mieszka przy samym dworcu autobusowym): Ramon Acosta Ricardo, Calle Constitucion 2, e/Peralta y Central, tel: (53-24)423818