poniedziałek, 22 lutego 2010

Nowy kubański blog po polsku!


http://www.octavocercopl.blogspot.com/
Pod tym adresem, lub po prostu klikając po prawej stronie we właściwy link na liście proponowanych przez mnie blogów, możecie przeczytać bloga Claudii Cadelo de Nevi w języku polskim. Znalazła się bowiem dobra dusza, w właściwie dusz, bo to mężczyzna i przetłumaczył "Octavo Cerco".
Z tej okazji posłałam do Solidarnych z Kubą wywiad, który przeprowadziłam z Claudią. Jak tylko się ukaże (chociaż powinnam chyba napisać "o ile"), przytoczę go również tutaj.
Bardzo się cieszę i mam nadzieję, że Claudia znajdzie w Polsce wielu czytelników!

czwartek, 18 lutego 2010

Jak zdobyć drinka w Afryce Południowej
























Tak mi się jakoś zebrało na wspominki. Tym razem w zupełnie zbeletryzowanej formie. Przede wszystkim Iwona jest zupełnie inną osobą. Ale zgodność z faktami nie ma tu chyba nic do rzeczy…

Tak, czasem drink nie może czekać. A najdłuższą i najbardziej uciążliwą drogę do drinka przebyłam kiedyś w Południowej Afryce. W, jak to nazywałam, poprzednim życiu, byłam żeglarką. Brałam udział w regatach oceanicznych. Po drodze na pieprzonej bezludnej wyspie poznałam najsłodszego Francuza świata. Takiego ciała nie ma w masowej produkcji. Był ode mnie znacznie wyższy, co dla dziewczyny ma znaczenie, kiedy ma ponad 180 cm wzrostu, i tak wysportowany, że wyglądał jak maszyna, jak żywa rzeźba. A przy tym nie był napakowany. Miał króciutkie włosy, tak wypłowiałe od słońca, że aż białe. Niebieskie oczy i świdrujące spojrzenie. I mówił po angielsku z amerykańskim akcentem, co u Francuza było wyjątkowo nietypowe i przez to oczywiście cholernie pociągające. Przegadaliśmy dwie noce na pustej plaży pośrodku niczego, a on uczył mnie rozpoznawać gwiazdy. Atol na którym kotwiczyliśmy był niezamieszkały, na kotwicowisku stały trzy jachty, na które można było się dostać jedynie pontonem. Najprawdziwszy kicz – gdybym tego sama nie przeżyła, pomyślałabym, że to fragment jakiegoś taniego romansidła do nabycia w kioskach. No i rzeczywiście mieliśmy o czym gadać – mój Francuzik nawiał trzy lata wcześniej ze sporej korporacji, pojechał nurkować na Pacyfik, a potem odkupił od jakiegoś starszego małżeństwa jacht zniszczony przez huragan i od tego czasu na nim mieszkał. Oczywiście później spotkałam tuziny ludzi prowadzących taki tryb życia, ale że to był początek regat, to nie umiałam ukryć wrażenia, jakie na mnie zrobił.
Jako dwudziesto dwu letnia gówniara, która siedząc samotnie w nocy na pokładzie maleńkiego jachtu nie bardzo ma co robić, biorąc pod uwagę fakt, że na oceanie ruch znowu nie jest taki wielki, zdążyłam założyć sobie, że po regatach go odszukam i przeniosę się na tę jego paskudną, metalową krypę. Pech chciał, że w naszym pierwszym porcie w Afryce, w Richards Bay, dogoniłyśmy ludzi, którzy z kolei poznali mojego Francuzika na australijskich Cocos Islands. Poznali też jego żonę i pięcioletniego syna, którzy mieszkali w La Rochelle i dojeżdżali do mojego Francuzika na każdą wyspę, czy skrawek lądu, zaopatrzony w lotnisko. W ramach komentarza, który niezwłocznie wygłosiłam w celu ukryciu wrażenia, jakie na mnie wywarła ta informacja, stwierdziłam, że ciekawe skąd ludzie biorą na takie życie kasę, ale myślałam tylko o jednym – że muszę się napić.
Poszłyśmy na obiad. Problem polegał na tym, że za wszystko płaciło się kartą kredytową sponsora, a oficjalnie nie mogłyśmy pić. Do obiadu zamówiłam więc na złość samej sobie koktajl o wdzięcznej nazwie „Blue Lagoon”, który oczywiście nie miał szans mi pomóc, więc nie pomógł. Jednym słowem dupa blada i nieopalona pomimo przewożenia jej przez tropiki. Pozostało wypłacić kasę z bankomatu i puścić się w wieczorne tany. Ale na takim zadupiu jak marina jachtowa w Richards Bay wcale nie było to proste. Do najbliższej osady ludzkiej było kilkanaście kilometrów. Oczywiście w marinie funkcjonował jachtklub i restauracja, zamykane o osiemnastej i dyskoteka, ale za to był tylko jeden bankomat. Pusty.
Zabrałam ze sobą jedyną dziewczynę w moim wieku – dwudziestolatkę, która chyba szykowała się na świętą. Chodziła kiedyś do katolickiej szkoły, mówiła po francusku i uczyła się grać na pianinie. Do każdego zdjęcia ustawiała się pół godziny i nawet w najpodlejszej knajpie jadła tak, jakby zaraz do stołu miała usiąść królowa angielska. Lubiłam ją. Nie chciałam jechać sama, więc przełknęłam dumę i prawie się przed nią rozpłaszczyłam, żeby zechciała mi potowarzyszyć. W okolicy funkcjonowała tylko jedna taksówka. Było po ósmej wieczorem i nawet busy dla czarnych już nie jeździły, chociaż pewnie i tak jakiś biały życzliwy nie pozwoliłby nam do takiego wsiąść, „bo by nas okradli, zgwałcili i porzucili w lesie na pożarcie hienom”. Zadzwoniłyśmy.
Po czterdziestu minutach moja towarzyszka stwierdziła, że ma dość czekania. Zadzwoniłam jeszcze raz. Kierowca stwierdził, że po nas był, ale nas nie zastał. Okazało się, że czekałyśmy w złym miejscu. Zapytał ile osób ma jechać. Mówię, że dwie.
- To będę po was za dziesięć minut.
Iwona dała się uprosić i nie wróciła na jacht.
Podjechał jakiś poobijany wóz. W środku poza kierowcą była parka na oko koło trzydziestki. Radosny kierowca wyskoczył z wozu.
- No maleńkie moje, wsiadajcie. Lady zostanie z przodu, jeśli pozwolicie, ale koło Toma się zmieścicie.
Iwona spojrzała na mnie, jakbym chciała ją właśnie namówić do paktu z diabłem.
- Wsiadaj Iwona, dobry pan bóg nie da ci zginąć.
- Nie wsiądę, mowy nie ma. Ty widzisz, co oni robią?!
Chłopak na tylnym siedzeniu, czyli zapewne rzeczony Tom, podawał właśnie tlenionej blondynie z przodu flaszkę Jacka Danielsa.
- No jedziecie lalunie, czy nie? Nie po to się fatygowałem, żeby mieć pusty przebieg.
Popchnęłam Iwonę w stronę drzwiczek.
- Masz dwadzieścia lat, jak teraz nie zaszalejesz, to jutro się obudzisz jako stary pierdziel.
Usiadłam w środku, oddzielając Iwonę od Toma. Kierowca ruszył z piskiem opon.
- Odwiezie nas pan z powrotem?
- A dokąd chcecie jechać teraz?
Podałam mu nazwę osiedla, w którym, jak nam powiedziano, był najbliższy bankomat.
- Spoko.
Najwyraźniej jednak przerwałyśmy kierowcy i pozostałym pasażerom jakąś niezwykle istotną dyskusję, bo jak tylko wyjechaliśmy za bramę mariny, to zaczęli się przekrzykiwać.
- Kurwa, po jakiemu oni mówią?
- Myślę, że po angielsku. – Iwona była pewna swojej wiedzy.
- Ani słowa nie kumam, a z angielskiego miałam same piąteczki.
Flaszka wróciła od blondyny do Toma. Podał ją mnie.
- Nie, nie stary, dzięki.
Coś powiedział, ale ja w tym jego gulgocie angielskiego rozpoznać nie byłam w stanie. Dalej machał mi flaszką przed nosem. Wzięłam ją od niego i pociągnęłam spory łyk. Blondyna zaczęła bić mi brawo i pokazała na Iwonę, która skrzywiła się jak dziecko karmione szpinakiem. Tom coś zagulgotał.
- Nie kumam chłopie, musisz mówić wolniej. My jesteśmy dzieci z Polski, nie rozumiem twojego akcentu.
- Z Polski? Zajebiście. Mam kumpla, który ma dziadka z Polski. Twoja koleżanka nie pije?
- Wiesz, religia jej zabrania.
Najwyraźniej Tom wyłapał ironię, bo nie pytał, czy Iwona jest muzułmanką.
- Ta dupa z przodu, to moja dziewczyna. Ma na imię Sadie. Niezła co?
Grzecznie przytaknęłam i uśmiechnęłam się do Sadie.
- Ale u was w Polsce też robią fajne sztuki.
Tom położył rękę na oparciu za moją głową i spojrzał na Iwonę.
- Zabieraj od niej łapy, zwyrolu! – wrzasnęła Sadie – Nie tak się traktuje gości. Jeszcze są gotowe pomyśleć, że RPA to kraj nieokrzesanych gburów!
Zabrał rękę, a Sadie podała mi flaszkę. Pociągnęłam i podałam Tomowi.
Chwilę jechaliśmy w milczeniu.
Nagle Tom znowu zagulgotał. Zrozumiałam tylko słowo „papieros”.
- Jasne.
Zaczęłam grzebać w kieszeni, żeby wydobyć fajki, ale okazało się, że Tom najwyraźniej nie chciał fajki ode mnie, bo zaczął otwierać cały karton, który wydobył z jakichś ciemnych czeluści pod siedzeniem.
- Nie, nie stary, nie otwieraj, poczęstuj się ode mnie.
Chyba mnie nie usłyszał – nic dziwnego, bo wóz był tak rozklekotany, że miało się wrażenie, że zaraz się rozpadnie. Otworzył paczkę. Zapalili wszyscy poza Iwoną. Kierowca otworzył okienko po swojej stronie i walnęły w nas tumany kurzu z drogi. Nie miałam gdzie strzepnąć popiołu, więc Sadie podała mi puszkę po piwie. Uklęknęła na siedzeniu i złapała się zagłówka. Wpatrywała się we mnie badawczo. Dobrze, że było ciemno, bo nie bardzo miałam jak odwrócić głowę. Iwona wtuliła się w drzwiczki po swojej prawej stronie.
- Piękna, nie trzymaj się tych drzwi tak kurczowo, bo czasem puszczają. – Sadie przeniosła wzrok ze mnie na Iwonę.
Chyba dojechaliśmy do cywilizacji, bo przy drodze zaczęły pojawiać się domy. Niskie, w większości parterowe i wszystkie ogrodzone drutem kolczastym. Na niektórych widać było tablice informujące, że drut jest pod napięciem. Kierowca zjechał na stację benzynową.
- Jesteśmy na miejscu lalunie. Czego tu właściwie szukacie, na tym zadupiu?
Zapadła niezręczna cisza. Iwona patrzyła na mnie z przerażeniem. Jacka Danielsa wypiłam stanowczo za mało, żeby beztrosko dzielić się celem naszej eskapady. Ale z drugiej strony wiedziałam, że ta „taksówka” to jedyny środek transportu. Umawiać się z kierowcą, żeby nas odebrał za jakiś czas i szukać bankomatu na chybił trafił nie miało sensu, szczególnie po nocy w mieście drutów kolczastych. Poza tym pewnie chciałby, żebyśmy mu zapłaciły za kurs w tę stronę i cholera wie, czy by wrócił. Raz kozie śmierć.
- Szukamy bankomatu.
- Spoko, jest po drugiej stronie.
- Iwona, idziesz ze mną?
- Nie, wolę poczekać przy samochodzie.
Wysiadłam. Kierowca też. Ruszył do sklepu. Bankomat rzeczywiście był po drugiej stronie. Wypłaciłam kasę i poszłam do sklepu, chcąc kupić flaszkę. Niestety skurwiele nie sprzedawali alkoholu po 21. Wróciłam do wozu. Za chwilę pojawił się kierowca z kawą. Usiadł na siedzeniu i wypił trochę. Potem podał kubek Tomowi, który dopełnił go whiskey.
- No dobra lalunie, to teraz odstawimy gołąbeczki na miejsce i możemy wracać do tej waszej mariny.
Dopił kawę, zamknął drzwi i ruszyliśmy. Parę minut później stanął przed okratowanym pałacem.
- Żeby u nas ludzie mieszkali w takich metrażach, to bym w ogóle z kraju nie wyjeżdżała. – powiedziałam po polsku do Iwony.
Tom i Sadie wysiedli, żegnając się z nami wylewnie. Tom dając mi pożegnalnego buziaka próbował trafić w usta, ale się wywinęłam.
W drodze powrotnej nikt nie powiedział ani słowa. Kiedy wysiadłyśmy, Iwona wreszcie przemówiła.
- Teraz to i ja czuję, że zasłużyłyśmy na drinka.
Poszłyśmy do jedynego otwartego miejsca – dyskoteki w jacht klubie. W środku dudniło jakieś tanie techno. Lokal wypełniony był tlenionymi blondynami odstawionymi jak stróż w boże ciało, średnia wieku – na oko – 16 lat. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam się w nocnym klubie jak mamut, czy inny dinozaur. Facetów było jak na lekarstwo, a do tego sprawiali wrażenie, jakby nosili spodnie tylko z obowiązku. Wyglądało na to, że statystyki mówiące, że w RPA na jednego faceta przypadają cztery kobiety zawierały w sobie ziarnko prawdy. Obeszłyśmy spelunę szukając jakiegoś cichszego miejsca. W całym klubie jedynymi czarnymi byli ochroniarze pilnujący wejścia. A podobno apartheid się skończył.
Iwona usiadła na barierce na tarasie, a ja ruszyłam do baru po drinki. Odstałam chyba ze dwadzieścia minut, bo do każdej blondyny przede mną, jak tylko zbliżała się do baru, dołączało po pięć koleżanek. W końcu udało mi się dorwać do baru i dostałam dwie cole z rumem. Bo sądząc po proporcjach, nie dało się tego nazwać rumem z colą. Kiedy wreszcie utorowałam sobie drogę na taras, połowy mojego drinka już nie było. Piłyśmy w milczeniu. W końcu Iwona odstawiła pustą szklankę na podłogę.
- Przynieść dolewkę?
- Nie, chcę już stąd iść.
Po tym wieczorze nie miałam już serca nakłaniać jej do pozostania.

niedziela, 14 lutego 2010

Różowych okularów brak, więc oślepmy się


Przychodzą od chyba pięciu lat. Zawsze w takiej samej czerwonej kopercie. Nie podpisane. Zaadresowane dziecinnym pismem, na Olę, nie Aleksandrę. Motyw na samej karcie jest zawsze rysunkowy, zabawny. Raz łosie, raz aniołki, raz inne pierdołki. Zawsze jest na niej dużo serduszek. Robiłam dziś porządek w szafie i znalazłam zeszłoroczną. Dotychczas na znaczku zawsze była pieczątka urzędu pocztowego w Gdyni, ale nie zawsze tego samego. W tym roku nie było pieczątki, więc ktoś musiał ją wrzucić bezpośrednio do skrzynki. Pierdolona walentynka. Ten ktoś jest masochistą, albo sadystą. Trudno mi to ocenić.
Wszystko jest iluminowane jakimś światłem. Niech to światło oślepi. Niech was miłość zaślepi. A potem padniemy trupem.

sobota, 6 lutego 2010

chilli & chocolate

Niestety, żeby zobaczyć zdjęcia w rozmiarze mieszczącym się na ekranie, musicie kliknąć na każde po kolei - z jakiegoś powodu nie chcą mi się zapisać zmiany po pomniejszeniu... Nie mam już cierpliwości na użeranie się z własnym, zawirusowanym komputerem...
Enjoy!










środa, 3 lutego 2010

(D)efekt pingwina

Efekt pingwina to stan w którym widzisz rzeczywistość czarno-biało. Głównie czarno. I nie możesz latać, bo czujesz, że jesteś nielotem. A to defekt. Duży defekt.