Moja pasja do kina azjatyckiego jest, jak sądzę, powszechnie
znana. Przynajmniej moim przyjaciołom i czytelnikom tego bloga. To przez filmy
made In Hong Kong, China, Japan, South Korea etc. zapałałam miłością do
ostatniego niezalodzonego kontynentu, którego jeszcze nie odwiedziłam. Do
miejsca, które nieustająco mnie fascynuje, przyciąga i hipnotyzuje. Momentami
zastanawiam się, czy to na pewno dobry pomysł, aby tam wreszcie pojechać,
jeżeli w mojej głowie wszystkie te miejsca są już tak wyraźne, jakbym je wiele
razy zwiedziła. Pocieszam się faktem, że pomimo, iż swoje w życiu zobaczyłam,
wyobraźnią jeszcze nigdy nie przegoniłam rzeczywistości i to zarówno w
pozytywnym, jak i negatywnym sensie.
Pasja do kina zabiła też w pewnym sensie (na szczęście nie
trwale) miłość do literatury pięknej. Beletrystykę w bibliotekach omijam
ostatnio szerokim łukiem, skupiając się na literaturze popularno-naukowej i książkach
historycznych (oczywiście przede wszystkim dotyczących Bangladeszu). Tylko czasem,
gdy potrzebuję odpoczynku od wysiłku intelektualnego również w środkach
komunikacji miejskiej, a nie czytać nie chcę, pożyczam jakąś powieść. Mam
jednak problem z wyborem – brak mi klucza, zainteresowania konkretnymi
powieściami. Konkretnymi autorami.
Przez krótką chwilę mile zaskoczyła mnie polska autorka
Grażyna Plebanek. Połknęłam wszystko, co było w naszej bibliotece pod domem.
Ale jak pozycje się skończyły, zabrakło mi pomysłu. Kręciłam się bez żadnego
konkretnego celu między półkami, aż kierowana znajomymi pasjami, przystanęłam
pod króciutkim działem z literaturą chińską. Książkę wybrałam odruchowo – była
żarówiasto-różowa, czyli zapewne współczesna, a z powieściami liczącymi sobie
lat więcej niż ja jestem ostatnio na bakier. Była to powieść „Panda sex”
chińskiej pisarki Mian Mian. Spodobała mi się na tyle, że sięgnęłam po kolejną
, choć chronologicznie wcześniejszą – „Cukiereczki”. Nie, jeszcze jej nie
skończyłam. Nie, skończę jej dzisiaj. Ani jutro. Bo w pewnym momencie stała się
dla mnie za trudna. Za bliska, za osobista, za bardzo „wróżebna”, by nie
powiedzieć „złowróżbna”. Ale nie o moich podobieństwach do bohaterki Mian Mian
miało być. Najważniejsze, że słucha ona muzyki, którą postanowiłam sprawdzić. I
tak trafiłam na Cui Jiana.
„Power of the powerless” to płyta pochodząca z nie mam
pojęcia, którego roku. Nie rozumiem tytułów piosenek, ani rzecz jasna słów.
Mandaryński chyba ciężko zaśpiewać. Po mandaryńsku się skanduje. Do rytmu
muzyki, która w pierwszym momencie zabrzmiała dla mnie jak kakofonia. Dużo
różnych głośnych dźwięków na styku rocka, tradycyjnej muzyki chińskiej, hałasu…
Nie mogę przestać jej słuchać. Jak kiedyś „Rock para las masa (Carnicas)” Porno
Para Ricardo. Jak „Gypsy Punks
– Underdog World Strike” i „Super Taranta” Gogol Bordello. Albo L7.
Będzie mi Cui Jian grał w słuchawkach jeszcze wiele miesięcy…
Nie wiem jakie są związku rytmu z neuronami. Nie wiem jaki
jest wpływ muzyki na pamięć i świadomość. Wiem co najwyżej jaki jest wpływ
wiecznego trzymania słuchawek na uszach – w wieku lat dwudziestu siedmiu co
chwila powtarza się „proszę?!”. Ale Cui Jian swoją muzyką, która wprawia mnie
jakby w lekki trans i unosi kilka centymetrów nad ziemię i to nie na skrzydłach
radosnego uniesienia, ale buntu i złości, przypomniał mi, że czas użyć piły.
Zapuściłam korzenie. Jeszcze nie głębokie. Ale trzymające na
tyle mocno, by czas było je odciąć. W Warszawie mieszkam zaledwie osiem
miesięcy. To tyle, co nic. To tak krótko. Ale to tak strasznie długo. W pracy,
która męczy monotonnością. W mieście, którego nie mam czasu porządnie zwiedzić.
W mieście, które nie chce stać mi się bliższe i wciąż straszy mundurami
podobnych sobie ludzi. Plemię garniturów. Plemię zbuntowanych. Plemię
hipsterów. Plemię szaraczków. Plemię nastolatków. Plemion jest kilka, ale
wszystkie bardzo zdyscyplinowane.
Zapuściłam korzenie w mieście, w którym nie mogę w piżamie
pójść do sklepu rano, żeby klientka stojąca za mną w kolejce nie straszyła mną
kilkuletniej córki. Może gdybym mieszkała w innej dzielnicy… W innym miejscu.
Może czułabym się bardziej u siebie… Może Azja nie wołałaby za mną „nie chcesz
mieszkać tam, chcesz mieszkać tu, łap piłę, łopatę i karczuj maleńka!”
Plan zawiera w sobie trzy miesiące. Za mało na zapuszczenie
nowych korzeni. Za mało na to, by otrząsnąć się z wrażenia nowości. Za mało,
żeby zdążyć zatęsknić. I co będzie kiedy wrócę do mojej dziury w ziemi?
Wiem tylko, że jeżeli jednak spróbuję być rozsądna i zostanę,
zacznę „wydeptywać ścieżkę kariery” – za kilka miesięcy wdrapię się na szczyt
Pałacu Kultury i zacznę wyć. Albo sprawdzę jak to jest uprawiać bungie jumping
bez liny. Piła sama już wypada z kieszeni, wyciąga ją chyba grawitacja…
Wiem, że nudzę z tym powtarzaniem, „jak ja bym chciała być w
drodze”, kiedy tylko w niej nie jestem, czyli wciąż, niestety, przez większość
czasu. Ale te momenty, jak teraz, gdy autokar, którym jadę do trójmiasta, na
jutrzejszą prezentację w Pucku, wyprzedza trzy ciężarówki na raz tuż przed
zakrętem… One uzależniają. Tak samo jak nowe widoki z okien autokarów,
autobusów, samochodów, samolotów… Z pokładów.
Nie palę. Piję wciąż rozsądnie, przynajmniej na razie, ale
wiem, kiedy jedno i drugie ciągnie. Tak samo jak wiem, jak to jest w zimowe
wieczory, kiedy płaczę skulona na podłodze, bo nie mogę ot tak wsiąść w pociąg
do Przemyśla, żeby kolejnego dnia przekroczyć granicę. Bo nie mam pieniędzy,
albo mam zobowiązania. Bo na każdy wyjazd muszę czekać, zbierać, przygotowywać…
Któregoś wieczoru wyłam już tak bardzo, że stwierdziłam, że nie dam już dłużej
rady. Spakowałam plecak, sprawdziłam pociągi i już miałam wychodzić z domu,
żeby pojechać na dworzec, kiedy zorientowałam się, że mój paszport został w
Gdyni. Nie wiem dlaczego zawsze chcę uciekać przez Przemyśl, zawsze na wschód.
Ale wiem, jak to jest, kiedy odmawiam niektórym znajomym wyjazdu, wyjścia, wypadu,
bo zawsze jest jakiś ważniejszy cel oddalony o odpowiednią ilość kilometrów.
Bywa, że to jest droga przez mękę. I wiem, że moment odlotu będzie krótki i
pozostawi po sobie tylko większą pustkę, którą coraz trudniej będzie
przetrzymać, przeczekać do kolejnego wyjazdu…
Ta książka o której pisałam. „Panda sex”. Nie zacytuję
dokładnie, bo Internet nie działa, a egzemplarz grzecznie zwróciłam do
biblioteki. Jest o tym, że po Szanghaju krąży dziwny wirus. Zakażeni uprawiają
seks jak panda – dwa razy w roku. A gdyby ten wirus dotyczył podróży?
Wynalazłabym na niego lek…
Posłuchajcie sobie Cui Jiana. I kupcie piłę…
FIRST – I AM
REALLY SORRY FOR TRANSLATION – I AM NOT BEING MODEST – IT IS REALLY BAD,
SOMEHOW I HAD TRULLY BIG DIFFICULTIES WITH INTERPRETING THIS POST L
My passion
for Asian cinema is, as I suppose, well known. At least among friends and the
readers of this blog. It’s because of the movies made in Hong Kong, China,
Japan, South Korea etc. that I started to love the last “free of ice” continent
that I have not yet stepped on. The place which does fascinate me, hypnotize
me, which pulls me towards itself all the time. Sometimes I wonder if it really
is a good idea to finally go there - as all those places are already so well
pictured in my head. As if I already visited them. Luckily I know that although
I’ve seen things in life my imagination never managed to go ahead of the
reality – in both positive and negative sense.
My passion
for the cinema also in some sense (luckily just for some time) killed my love
for literature. I omit it in the libraries choosing rather popular science or
historical books (mostly about Bangladesh of course). Just sometimes when I
need a break from intellectual effort in means of public transport and I do not
want to not read – I borrow some novel. But I have problem with choosing – I
miss the key of choice, one special interest. Special author.
For some
time I was nicely surprised by Polish author Grażyna Plebanek. I read all her
books available in the library just right under my windows. But as I run out of
her books I had no idea what to borrow. I was walking among the shelves with no
goal until directed by old passions I stopped in front of the short shelf with
Chinese literature. I chose a book driven by its’ neon pink cover. It made me
believe that it’s a new book and classic literature hasn’t lately been my
favorite. It was “Panda sex” by Chinese author Mian Mian. I liked it enough to
start reading another one “Candy”. And no I haven’t finished yet. I won’t
finish it neither today nor tomorrow. Because it became too difficult for me at
some point. Too close, too personal, too prophetic. Anyway - not about my similarities to Mian Mian’s
heroine I was supposed to write. I decided to check the music she was writing
about. And that was how I got to know about Cui Jian.
I have no
idea when „Power of the Powerless” was released. I do not understand titles of
songs or of course lyrics. But mandarin sounds difficult to sing. Words sound
like if they were chanted. To the rhythm of the music that initially sounded to
me like a cacophony. There are many loud sounds mixing rock, traditional
Chinese music and noise… I cannot stop listening to it. Like I used to listen
to „Rock para las masa (Carnicas)” Porno Para Ricardo. Or Gypsy Punks –
Underdog World Strike” and „Super Taranta” Gogol Bordello. Or L7. Cui Jian will
play in my headphones for many months…
I have no
idea what is the relation of the rhythm and neurons. I have no idea what is the
influence of music on memory and consciousness. I can only tell what is the influence of wearing
headphones all the time – at the age of twenty seven you can’t stop asking
everyone “what?!”. But Cui Jian with his music which puts me in some kind of
trans and makes me walk a few centimeters above the ground and makes me full of
anger and riot – he reminded me that it’s high time to use a saw.
I became rooted. Maybe
not very deeply. But those roots are still deep enough to make it necessary for
me to cut them. I’ve been living in Warsaw for just eight months. It’s almost
nothing. And it’s so long. At work which kills me with monotony. In the city
which I have no time to visit properly. In the city which does not want to
became fully mine and scares me with the uniforms of similar people. The tribe
of suits. The tribe of rebellious. The tribe of hipsters. The tribe of
everymen. The tribe of teenagers. There are a few tribes but all very
disciplined.
I am rooted in the city where
I cannot go to the shop in my pajamas in the morning because the client
standing in the line behind me tries to scare her daughter with me. Maybe if I
were living in different district. Other place. Maybe I would feel more in the
place. Maybe Asia would not be calling me ‘you do not want to live there, you
want to live here so take the saw, take the shovel and root yourself out baby’!
My plan covers three months.
It’s not enough to get rooted. It’s not enough to get used to the place. It’s
not enough to miss the other place. So what will happen when I’ll get back to
my hole in the ground?
I only know that if I stay and
start to follow „my path of career” in a few months I will climb the top of Palace
of Culture and Science and start to howl. Or I will check how it is to bungee
jump without a line. The saw is falling out of my pocket like if gravity was
pulling it out…
Maybe my repeating the phrase “how
I wish I could hit the road again” whenever I am not which means unfortunately
most of the time is boring. But those moments like now when the bus which takes
me to Gdańsk for the presentation that I have in Puck tomorrow – overtakes
three trucks at once just before the bend… They’re highly addictive. Same as
new views from buses, cars, planes… From decks.
I don’t smoke. I drink
reasonably – at least for now – but I know how they both are missed. Same as I
know how it is on winter evenings while I cry cowered on the floor because I
cannot take the train to Przemyśl just to cross the border. Because I have no
money or I have some obligations. Because for every trip I have to wait,
collect, prepare… One night I was howling so loud that I decided I cannot go on
like this anymore. I packed my backpack, checked timetable for trains and I was
about to live home when I realized that my passport was left in Gdynia. I don’t
know I why I always want to run trough Przemyśl, always to the east. But I know
how it is to refuse trips, parties, going out because of some more important
goal which is distant enough. Sometimes it is really tiring. And I know that
the moment of being high will be short and will leave me only a bigger emptiness
which will be more and more difficult to survive, to wait until the next trip…
This book
that i wrote about. “Panda sex”. I cannot quote accurately because the internet
is not working and the book I did return to the library. It’s about a
strange virus infecting Shanghai. Infected people have sex like pandas – twice
a year. And what if this virus
woud concern travelling? Oh I would invest a cure…
Now listen
to Cui Jian. And buy a saw…
2 komentarze:
Hmm... Olu, Olu... co do podróży, pracy, Twoich odczuć co do nich etc., wypowiadać się nie będę,bo albo znasz moje zdanie albo jest to dłuższa dyskusja ;-) Natomiast, jeśli chodzi o miasto i możliwość wyjścia w piżamie, to nie ma znaczenia w jakim mieście jesteś. Wystarczy zwracać mniejszą uwagę na to co ludzie pomyślą. Bo wydaje mi się, że takie samo wrażenie miałabyś w każdym innym mieście w Polsce. Więc nie zwalaj tego na moje miasto rodzinne ;-)
Buziaki i do zobaczenia wkrótce! :-)
To raczej w drugą stronę działa - po Warszawie bym się tej swobody spodziewała, a tu nic, ehhh... A co do nie zwracania uwagi na to, co pomyślą - to jedno, ale jak już się spotykasz z mało przyjemnymi reakcjami - to drugie. A ja lubię przede wszystkim święty spokój - wygodnicka jestem ;)Ale to nie znaczy, że Warszawy nie lubię - po prostu nie jestem w stanie się w niej zadomowić równie szybko, jak w Barcy...
Prześlij komentarz