Ja nie jestem stąd.
Siedzimy na imprezie u Kanadyjczyków, których poznałam z
Adą, kiedy zwiedzałyśmy Cox’s Bazar. S. trzyma mnie za kolano i oboje trzęsiemy
się ze śmiechu. Bo przed oczami mamy spektakl. Max wyczynia absolutne cuda z
talią kart. Znajduje kartę wybraną przez kogoś innego, wyciąga monety zza uszu,
zjada kawałki papieru, które potem znajdujesz we własnej kieszeni. Jest
doskonały i do tego niepodważalny talent komika scenicznego. Bierze na cel S.
- To pańska dziewczyna?
S. przytakuje.
- Świat jest mały, co?
Znowu wszyscy wyjemy ze śmiechu. Spontaniczny występ trwa
ponad pół godziny. A może dłużej – nikt przecież nie patrzy na zegarek. Byłoby
lepiej, gdyby nie fakt, że ktoś wylał na podłogę danie, które gospodarze
przygotowywali przez pół dnia. Katastrofa wygrywa.
Wychodzimy z Maxem na balkon, żeby zapalić. Dziesięć minut
później Max już zgadza się na występ w knajpie, w której S. prowadzi swoje
zajęcia. Po chwili chce przygotować dla grupy S. specjalny scenariusz, który
wprowadziłby do ich występów nieco performerskiego sznytu.
To przyjecie międzynarodowe. Są tu Kanadyjczycy,
Argentyńczyk, Filipińczyk, Hinduska, cholera wie ile jeszcze innych nacji. Dwunastoprocentowe
holenderskie piwo (swoją drogą – słyszał ktoś kiedyś o holenderskim piwie?!)
leje się strumieniami. Ktoś odpala zioło, jointy krążą między gośćmi. Max
powoli ulega procentom.
- Je pierdolę, pierwsza okazja jaka się przydarzy i mnie tu
nikt więcej nie zobaczy.
Po chwili wiemy, że przez kilka lat mieszkał w Londynie. Że
ćwiczył swoje umiejętności na ulicach Nowego Jorku. Że wrócił, bo jego ojciec
się rozchorował i twierdził, że chce zgody. Że jest tu już ponad dwa lata,
ojciec nie zmienił się ani trochę i na dodatek rodzina próbuje go wrobić w
małżeństwo. Że za scenicznym szerokim uśmiechem skrywa się żal, złość i po
prostu smutek.
Nie, nie wszyscy chcą ZNÓW wyjechać. B. chce zostać, bo
bengalska muzyka baul inspiruje go
jak nic innego. Uczył się tańca na Broadwayu jednocześnie pracując na nocne
zmiany w sklepie spożywczym, gdzie cierpiąca na bezsenność staruszka z Polski
co wieczór udzielała mu lekcji polskiego. Do dzisiaj pamięta „jak się masz”, „nazywam
się B.” i kilka innych zwrotów. Po powrocie uczył tańca, żonglował ogniem w
pierwszym składzie zespołu, teraz ma agencję reklamową i w nosie zagranicę.
Islam (nie tylko jako religia, ale i imię) uczył się gotować
w Indiach i we Francji. Ale restaurację chce otworzyć w Dhace. Gdy odjechał po
kolejnym joincie, zaczął nam mówić, że bóg chce, abyśmy się pobrali, najlepiej
od razu. Prawie włożył mi rękę w spodnie, chcąc udowodnić, że bóg mieszka też
tam…
Nie znajdziesz kryjówki.
Po kilku imprezach, czy spotkaniach w Dhace masz wrażenie,
że znasz wszystkich. Z Adą doświadczyłyśmy tego jeszcze przed przyjazdem – Ada przez
Couch Surfing poznała Robina, który podpowiadał jej co powinnyśmy zobaczyć. Po
kilku rozmowach okazało się, że studiował z S. na jednym roku.
Z klasy S. ze szkoły średniej, gdzie było około czterdziestu
osób, w Bangladeszu zostały dwie. I chwilowo jest tu też S. Nieliczna społeczność
tych, którzy zdobyli wykształcenie, mówią płynnie po angielsku i zostali w
kraju, tudzież do niego wrócili tworzy tu śmietankę towarzyską. Pracują na
najlepszych stanowiskach, trzęsą tym krajem i kiszą się we własnym sosie. Tylko
ich stać na eleganckie knajpy, gdzie jedynym dopływem świeżej krwi są
obcokrajowcy.
Jeżeli podczas każdego wyjścia widzisz te same twarze, nie
ma szans żeby komukolwiek umknęły najmniejsze zmiany w twoim życiu. Piętnasto
milionowe miasto z tej perspektywy zdaje się być jak maleńka wioska ukryta w
głuchej dziczy.
Bangladesz – to gdzieś w Szkocji?
Przyciężkawo się zrobiło, prawda? Więc podzielę się z Wami
czymś weselszym. Myślicie, że tylko Szkoci noszą spódnice? Otóż nie… Pomijam
sarongi noszone w południowo-wschodniej Azji i na wyspach Pacyfiku. Prawdziwe
spódnice faceci noszą w Bangladeszu. Dostałam taką (nazywają się one lungi) do zwiedzania buddyjskiej
świątyni w Bandarban, bo miałam spodnie trzy-czwarte, więc za krótkie. Spódnica
to po prostu wielki prostokątny kawał materiału ze zszytymi oboma końcami tak,
aby tworzył koło. Jako zwykła spódnica byłby za duży nawet dla zapaśnika Sumo.
Po założeniu ujmuje się materiał w obie dłonie, zwija i zawiązuje na supeł pasie.
Cóż… Ja musiałam go zawiązać poniżej bioder, bo gdybym zostawiła spódnicę w
pasie, byłaby krótsza od moich spodni. Bengalczycy nie tworzą szczególnie
rosłej nacji. Ale sami rozumiecie – te sarnie oczy…
I’m not
from here.
We’re at the
party organized by Canadians I met with Ada during our trip to Cox’s Bazar. S.
keeps his hand on my knee and we’re both shaking with laughter. Because there
is a real show just in front of us. Max is making magic with a deck of cards.
He founds a card picked by someone from the audience, takes coins from behind
your ear, eats pieces of paper which you then find in your own pocket. He is
brilliant and has a real stand-up comedian gift. He’s pointing at S.
‘Is that your girlfriend,
Sir?’
S. nods.
‘The world
is small, huh?’
We all
burst into laughter again. A spontaneous performance takes half an hour. Or
maybe longer – nobody’s looking at watch. It would get even better if not for
the fact that someone has just spilled the dish which our hosts had been
preparing half a day on the floor. The catastrophe wins.
We go out
with Max to the balcony to have a ciggie. Ten minutes later Max has already
agreed to perform in the bar where S. has his fire spinning lessons. Few
moments later he offers himself to write a script for fire spinning shows which
would introduce a bit of performance style into the whole thing.
It’s an
international party. There are Canadians, Argentinean, a guy from Philippines, Indian
girl and god only knows how many other nationalities. Twelve percent Dutch beer
(btw – has anyone heard before about the Dutch beer?!) is being consumed in
enormous quantities. Somebody takes out weed, guests share their joints. Max slowly
drift into a better world of a drunk mind.
‘Fuck. The first chance I get
I’m out of here for good.’
After a
while we learn that he had been living in London for a few years. That he had
been training his skills on the streets of New York. That he got back because his
dad got really sick and wanted to reconcile with his son. That Max has been
here for over two years now, that his father has never changed and on top of
that his family is trying to talk him into a marriage. That after his wide,
scenic smile there is only sorrow, anger and despair.
But not
everyone wants to leave AGAIN. B. wants to stay because he only gets inspired
by traditional Bengali baul music. He
learned how to dance in Broadway and to earn his living he was working nights at
the groceries where an insomniac Polish granny was teaching him Polish. He
still remember phrases like “jak się
masz?”, “my name is B.” and a few others. After he got back he was a
dancing teacher, he used to fire spin in the first team there was and now he
runs an advertising company and does not give a damn about abroad.
Islam (both
as a religion and a name) was studying cooking in India and France. But he
wants to open his own restaurant in Dhaka. When he got high after another joint
he told us that god wants us to get married the sooner the better. He almost
put his hand in my trousers trying to prove that god lives there as well…
You shall find no retreat.
After a few
parties and meetings in Dhaka City you feel like if you knew everyone. It
actually happened to us before we even got here with Ada. Via Couch Surfing she
met Robin – now a friend then an online guide just to find out after a few
conversations that he used to study with S. at the same year in University.
From S.’s
high school class (counting around thirty students) only two people are left in
Bangladesh. And of course temporarily there is also S. The small society of
those who got educated and speak fluent English and stayed in the country or
got back from abroad creates the jet set. They work at the best positions they
rule the business of the country and they stick together all the time. Only
they can afford expensive restaurants and clubs where the only fresh blood comes
from abroad.
If every
time you get out from your house you meet the same familiar faces there is no
chance you can hide even the smallest changes in your life. From this
perspective a fifteen million city seems to be just a country village hidden somewhere
in a deep forest.
Bangladesh –
as you mean somewhere in Scotland?
Heavy
topics, aren’t they? So know I will share with you something nicer. Do you
really think then only Scottish guys wear skirts? Well, no… Let’s forget about
sarongs from south-east Asia and Pacific Islands. Real skirts are worn by
Bangladeshi men. I got one of these (called lungi)
while visiting a Buddhist temple in Bandarban because I was wearing a three
quarter trousers which appeared to be too short. The skirt is basically made of
one huge rectangular piece of material tailored to form a circle. As a normal
skirt it would too big even for a Sumo fighter. After you put it on you’re
supposed to grab the material, roll it a bit and tie it in your waist. Well… I
had to tie mine somewhere beliw my hips cause when I tried it in my waist the
skirt was even shorter than my trousers. After all Bangladeshis are not the
tallest nation in the world… But you see – their eyes…
Ja w spódnicy/Me in a skirt - by Ada Reszka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz