niedziela, 30 sierpnia 2009

I apiat panie, historia się powtarza…


Powyżej mojej produkcji przenośny pokój przesłuchań, model "Dime la verdad mi cielo", z wbudowanym kompleksem Deus ex machina - chciaż ex machina nie zawsze jest deus...


Pisałam chyba o przerwie w pracy? Że miała trwać dwa tygodnie? I o tym, że mocną stroną polskich pracodawców na pewno nie jest dotrzymywanie słowa?
Kiedy dwa tygodnie minęły i nie miałam żadnych wieści, po prostu zadzwoniłam z pytaniem, co jest grane - „jeszcze kilka dni pani Olu, proszę się nie martwić”. Kiedy opóźnienie było już tygodniowe „do końca tygodnia pani Olu, na pewno” – zaczęłam znowu moją odyseję po ogłoszeniach w dziale „praca” różnych portali i gazet. Ogłoszeń typu już wcześniej cytowanego szczególnie ciekawych nie było, więc tym razem nie będę Was bawić pikantnymi szczegółami różnych form zatrudnienia dla kobiet. Może poza tym, że ogłoszenia tego typu zamieszczane w gazetach zaczynają się prawie zawsze od „AAAAAAAatrakcyjna, młoda…” – nagromadzenie „A” na początku ma chyba spowodować pierwszeństwo ogłoszenia w odpowiedniej rubryce. Ale może chodzi o onomatopeję mającą imitować zachwyt tą atrakcyjnością – „cziort znajet” kak mawiają nasi wschodni sąsiedzi.
Z innych ciekawostek tym razem – ogłoszenie z „Gazety Wyborczej” – casting do filmu J. Majewskiego „Mała matura 47” – spowodowało, że spędziłam przed lustrem sporo czasu zastanawiając się jak mogę sprawić, bym wyglądała na uzdolnionego aktorsko chłopca w wieku 6-20 lat. Niestety nic nie wymyśliłam, więc moja kariera aktorska nadal pozostaje w zawieszeniu.
Natomiast z co bardziej makabrycznych, tu cytuję dosłownie, znalazłam to: „fotografów lub amatorów z samochodem do fotografowania dzieci w przedszkolach i szkołach” – coś nie wydaje mi się, żeby chodziło o robienie fotek na niebieskim tle dzieciom z przyklejonym na szczerbatych zębach uśmiechem nr 4, które następnie przerabia się na kalendarze dla babci… Ale może naoglądałam się za dużo amerykańskich filmów z przesłaniem dydaktycznym klasy „c” (w takich wypadkach zazwyczaj zarówno przesłanie, jak i film mają tę samą klasę).
Co więcej – moja podróż po stronach zadrukowanych drobnym maczkiem zawiodła mnie aż na rozmowę kwalifikacyjną do dużej firmy wydającej pewnego rodzaju katalog informacyjny. Mniejsza o większość – to była pierwsza rozmowa kwalifikacyjna w moim życiu, więc mimo, iż podejrzewałam, że warunki nie będą dla mnie – jakieś szkolenia na początku (tak tak, chodziło o „stanowisko” telemarketerki, ale szkolenie miało być tygodniowe), które pewnie trzeba by było odpracować, umowa o pracę itd. – dałam się ponieść emocjom i miałam tremę.
Już na wstępie okazało się, że nic nie pokrywa się z moimi wyobrażeniami – w pokoju były już dwie osoby i jak się okazało, rozmowa miała być grupowa. Żeby ukryć podenerwowanie wyciągnęłam przewodnik po Kubie, żeby poudawać, że czytam i nie patrzeć na pozostałych. Jak się okaże chwilę później, dobrze, że go schowałam, zanim przyszła pani (jak sądzę) psycholog. Młoda, ładna, ale z charakterem wpisanym w ton. Prosi, żebyśmy się krótko zaprezentowali i podali niestandardową informacje na swój temat. Z dwóch minut zrobiło mi się 30 sekund, ale co tam. Niestandardowa informacja? Wysilałam mózg jak mogłam. Serce waliło nie jak młotem, tylko powiedzmy młotkiem, nic nie przychodziło mi do głowy poza jednym. Czułam, że to może mnie pogrążyć, ale wypaliłam:
- Opłynęłam pół świata na małej łódce.
Padły może jeszcze dwa zdania na ten temat, doszłam do wniosku, że i tak mam przekichane, więc nagle zaczęłam się dobrze bawić. Po kilku minutach zapragnęłam poopowiadać pani psycholog o wszystkich pomysłach na wciśnięcie panu Edkowi miejsca w katalogu, wstąpiła we mnie wena sprzedawcy idealnego, znalazłam w sobie żyłkę do wciskania wszystkiego i wszystkim, uwierzyłam, że moim przeznaczeniem jest praca w sprzedaży tylko po to, by pani podcięła mi skrzydła pytaniem „a na jak długo szuka pani tej pracy?”. To była katastrofa. Ale brnęłam dalej „jak mówiłam już na początku szukam stałej pracy, która da mi stabilizację i możliwość rozwoju kierunkowego tu, na lądzie”. „I jak długo pani tu wytrzyma?”.
Ale zadzwoniła kolejnego dnia, z zaproszeniem na kolejny etap rekrutacji (dla jasności – przyszły telemarketer musi ich przebrnąć aż trzy). Na szczęście już po telefonie z mojej hali – bo tak, wracam do mojej Planety Industria i jej kartonowego świata, aby dalej mnożyć czynności zbyteczne. Przyznałam więc pani psycholog, że dobrze mnie wyczuła i że i tak zamierzam w październiku wyjechać. W odpowiedzi usłyszałam okrzyk „wiedziałam!” – prawie tak pełen radosnej ekspresji, jak historyczne „eureka!”. Na koniec usłyszałam życzenia „szerokich rejsów” i tak zakończyła się moja batalia na polu „sprzedaż telefoniczna”. Pozostało mi tylko pytanie „czy ja mam na czole wypisane, że chcę nawiać?!”.
Jakkolwiek to nie zabrzmi – cieszę się. Odnoszę ostatnio wrażenie, że jestem urodzonym robolkiem… Cieszy mnie praca z dala od ludzi, w której włączam muzykę, zakładam słuchawki i wykonując kilka automatycznych czynności, przenoszę się do światów równoległych, praca w której nie muszę znosić niczyich złych chwil i pełnych wyższości spojrzeń. Ciekawe na jak długo…
Dobra, koniec przynudzania – wracam do kacowania.

Brak komentarzy: