niedziela, 21 listopada 2010

Świat na pomarańczowo / The world in orange
























Budzę się, czy zasypiam, mam przed oczami pomarańczowy prostokąt z białym paskiem po środku, czarnym napisem i zielonym, pomarańczowym, albo czerwonym znaczkiem w rogu. Napis oznajmia, czy ktoś jest bądź nie jest dostępny. Wyciszyłam dźwięki, więc przynajmniej nie podskakuję już nerwowo na każde „plum”, bo wiem, że jest urojone. Teraz podskakuję tylko, gdy kabel stuka o słuchawki, bo to stuknięcie przypomina odgłos czatu na Facebooku. Na szczęście Facebook ma mnie oczojebne kolory od Skype’a, więc te nie śnią mi się po nocach.
Zastanawia mnie, czy to jest uzależnienie od komunikatora, czy osób, których mi brakuje. Zagłuszanie myśli muzyką i oślepianie się nowymi widokami na kilometrowych spacerach nie do końca pomaga – film w mojej głowie jest niezależny od zewnętrznych bodźców i wyświetla się sam. To nie DVD – w zestawie nie było pilota.























Wiem jedno – w momencie, gdy osiadam w jakimś miejscu – co oznacza, że spędzam gdzieś więcej niż powiedzmy tydzień – uzależnienia się nasilają. Brak stałego przemieszczania powoduje, że mózg dobiera mi się do dupy. W drodze nie ma czasu i szkoda kasy na kafejki internetowe – tak jest na lądzie. Na wodzie jest o wiele łatwiej – limity przesyłu danych przez SSB ułatwiały mi koncentrowanie się otoczeniu – wyjście poza własną głowę i opuszczenie śmietnika, który w niej zalega. W drodze, czy w rejsie śmietnik robię co najwyżej w plecaku, z którego codziennie wyrzucam wszystkie graty w poszukiwaniu czegoś, co „na pewno zgubiłam” lub „może mi ukradli”.
Dla wielu osób bycie w drodze to przyjemność, wakacje, odpoczynek. Dla mnie – konieczność – jak odkurzanie w pokoju raz na jakiś czas. Droga jest po to, żeby nie utonąć w syfie, nie zginąć pod zwałami śmieci. A czasem po to, by przypomnieć o priorytetach – o wiecznym niedostatku wiedzy, o potrzebie poznania. O tym, jak wciąż za mało wiem przekonuję się właśnie w drodze – tak, jak ostatnio odkryłam (wstyd się przyznać), że Picasso to nie dość, że nie tylko kubizm, to na dodatek wcześniej był może i ciekawszy, a przede wszystkim stworzył najbłękitniejszy, najintensywniejszy portret, jaki miałam okazję oglądać.























Pablo Picasso "The portrait of Senora Soler


Ale wróćmy do sprzątania. Gdziekolwiek nie „osiądę”, śmietnik zawsze jedzie ze mną. Szukałam miejsca, które pozwoliłoby mi oczyścić mózg z brudu. Nie znalazłam go w żadnym z trzydziestu czterech krajów, które odwiedziłam. Nie znajdę też pewnie w Portugalii. Może miejscem, które w największym stopniu przejęło aktywność mojego mózgu była Hawana i wiem, że na pewno chcę tam wrócić, ale przecież Barcelony również pragnęłam. Poza tym Hawanę zwiedzałam na takiej dawce adrenaliny, że trudno mówić o czystym osądzie sytuacji. Może po prostu mój własny śmietnik zniknął na chwilę za gruzowiskiem hawańskich ulic.























Są na świecie ludzie, którzy szybko czyszczą swoje mózgi, wywalając to, co zbędne (bolesne? Można górnolotnie powiedzieć „zwalczają własne demony”, chociaż Goya już nie jest w modzie.) i przygotowując je na przyjęcie „nowych danych”. Większość z nas widzi w nich zazwyczaj nieczułe monstra, współczesnych Frankensteinów, socjopatów. Ale może taki będzie człowiek przyszłości? Ludzie, o których wspomniałam, żyją jak my wszyscy, w społeczeństwie, które wynalazło niszczarki dokumentów, spalarnie śmieci, zakłady oczyszczania miasta – tyle, że poszli o krok dalej i zamontowali całe to ustrojstwo we własnych głowach. I teraz nie śnią im się po nocach pomarańczowe prostokąty, bo usunęli śmietnik wspomnień i oczekiwań, prostokąty znikają razem z kliknięciem na „x” w prawym górnym rogu.
A co do miejsc – Barcelona ma przynajmniej tę jedną zaletę, że pod koniec listopada mogę niespiesznie spacerować, słuchając Prokofiewa i rozpiąć płaszcz, by cieszyć się ciepłem jesiennego słońca…























No matter if I am falling asleep or waking up – I see this: orange rectangle with the white stripe in the middle, black letters and green, orange or red sign in the corner. Letters tell me if someone is or is not available. I turned the sound off so I do not react nervously on the “plum” sound anymore – I realize that is just an illusion. Now I only jump when I hear the cable touching my headphones cause it makes the sound similar to Facebook chat. Luckily Facebook colors are less sharp than those used on Skype so I do not see them whenever I close my eyes.
It makes me wonder if I am addicted to electronical means of communication or the people I miss. Jamming my thoughts with music and blinding myself with new views during my long walks through the city does not really help – the movie in my head is resistant to all external impulses and it plays itself. My head seems not to be DVD – there was no pilot in the set.
But I know one thing – when I settle in one place – and lets say it means staying somewhere for longer than one week – my addictions are becoming stronger. The luck of constant traveling causes the situation when my brain is making a pass at my ass. On the road there is no time or money for internet cafes – at least on land. On the water it is even easier – data transfer limits on SSB always made it less complicated for me to concentrate on the surrounding – which meant leaving my head and the garbage I have inside. On the road or during the voyage I have garbage only in my backpack which I keep on turning upside down everyday in search of something “I surely lost” or “had been stolen from me”.
For lots of people hitting the road is a pleasure, vacation, the way to have the rest. For me it is a necessity – like cleaning my room from time to time. The road is to save me from drowning in dirt, dying in trash. And sometimes to remind me of priorities – like constant luck of knowledge or the need to know. About how little I know I discover mostly on the road – like most recently (I am ashamed to admit) I discovered Pablo Picasso from before cubism – even more interesting. And I saw for the first time the bluest and most intense portrait I’ve ever seen.
But I need to get back to cleaning – wherever I go or settle – my garbage go with me. I have been looking for a place to clear my brain from dirt and have never found it though I’ve visited thirty four countries. And probably I will not be able to find it in Portugal as well. Maybe the one place that took control over my brain’s activity was La Habana and I know for sure that I want to get back there – but so - I desired Barcelona. Moreover I was visiting Havana with such amount of adrenaline in my blood that my vision could easily be blurred. Probably my personal trash was hidden behind the rubble of the streets of Havana.
There are people in this world who have the capability of cleaning their brains very quickly, throwing out what is useless (painful? You can put it in a bit bombastic way saying “they fight their demons” – though Goya seems not to be fashionable anymore) and preparing them to receive “fresh data. Most of us see in them insensitive monsters, modern Frankensteins, sociopaths, but maybe that is a man of the future? Still - people I mentioned live in the same society as us – the one which discovered shredders, garbage incinerators, city cleaning institutions – they’re just one step ahead of us cause they use it also in their heads. And they do not have dreams about orange rectangles cause they already deleted the garbage of memories and expectations and the rectangles disappear with a click on an “X” in the right upper corner.
But when it comes to places – Barcelona has at least the one advantage – in the end of November I still can walk slowly through the streets, listening to Prokofiev and unbutton my coat to feel the warmth of the autumn sun…*

*if there are mistakes... sorry... white wine guys - u understand... :D

3 komentarze:

Ania pisze...

ach ten Picasso..nawet talerze malowal! ;>

*maybe u should try red wine instead

:)

fajne!

be_bronze... pisze...

red wine instead - seems that English part might be unreadable... :(

BOR pisze...

:/