piątek, 15 października 2010

Kryzys na sprzedaż, kryzys na wynajem

























Nie dalej jak dwa tygodnie temu powiedziano nam w szkole, że możemy nie przychodzić, bo chociaż uczelnia będzie otwarta, zajęcia najprawdopodobniej się nie odbędą. I rzeczywiście - nie podpisaliśmy nawet umowy wynajmu mieszkania, bo ani właściciel, ani zaprzyjaźniony Hiszpan, który miał nam pomóc w interpetacji zawartych w umowie "haczyków", nie byli w stanie dojechać, ponieważ komunikacja miejska stanęła na cały dzień. Powodem był strajk generalny - jak nam tłumaczono w szkole: "podnieśli podatki, wszystko drożeje, a pensje zostały zredukowane, tak się nie da żyć".
Moim początkowym założeniem, gdy tu przyjechałam było znalezienie pracy - słabo płatnej, z gatunku "shity jobs", ale takiej, która pozwoliłaby mi wypełnić czas i przy okazji podszkolić hiszpański. Ale od kelnerki w Barcelonie wymaga się biegłej znajomości, w mowie i piśmie języków: hiszpańskiego, katalońskiego, angielskiego i n.p. włoskiego. Żeby pracować na zmywaku, trzeba mieć własny uniform.
Gdy udałam się na posterunek policji w celu dokonania rejestracji i przyznania mi nr. NIE, odpowiednika polskiego nr-u PESEL, w kolejce poznałam Polkę, która przyjechała wyrobić resident permit, w celu zawarcia związku małżeńskiego z Nigeryjczykiem, który przyjechał do Hiszpanii "za chlebem", a teraz wybiera się do Polski (swoją drogą, jest to temat na osobną opowieść, niewykluczone, że jeszcze kiedyś uda mi się tu całą tę historię przytoczyć).
Poznana na imprezie Peruwianka opowiadała mi: "przyjechałam tu, jak miałam 26 lat - studiowałam i zastanawiałam się, co mam zrobić ze swoim życiem. Chciałam skoczyć z mostu. Teraz mam lat 30 i naprawdę zastanawiam się, co zrobić ze swoim życiem, bo chciałam mieszkać w Europie, ale w Peru mam o wiele większe perspektywy."
Wszystkie te historie mogłyby zostać uznane za przesadne, za klasyczne "narzekanie", które tak dobrze znamy z naszego własnego kraju, ale faktem jest, że gdy kawałek po kawałku, uliczka po uliczce, zwiedzam to piękne miasto, które wybrałam na czasowe miejsce zamieszkania, mam czasami wrażenie, że powoli zamiera - wiele sklepów jest zamkniętych i to nie tylko podczas siesty, a na każdej (dosłownie!) ulicy jest co najmniej jeden lokal, czy to użytkowy, czy to mieszkalny przeznaczony na sprzedaż, bądź wynajem... Takiego widoku w Polsce jeszcze nigdy nie dostrzegłam...

Brak komentarzy: