Zabawne, jak łatwo zapominamy o najprostszych
sposobach na to, aby sprawić przyjemność samym sobie. Albo jak łatwo
zapominamy, że te przyjemności nie koniecznie muszą wiązać się ze szczególnym
wysiłkiem bądź poświęceniem. Mnie musiało o tym przypomnieć ogólnopolskie
poruszenie zwane nocą muzeów.
Chciałam się wybrać. Ale nie miałam z
kim. Ktoś był poza Warszawą, ktoś był zmęczony, kto inny zajęty. Sto tysięcy
powodów, żeby nie stać w przydługich kolejkach. Też miałam powód, żeby nie iść.
Nie licząc przerwy na śniadanie, leżałam w łóżku do 18 lecząc kaca. Miałam
sporo nietkniętej pracy (jakimś cudem dzisiaj wcale nie mam jej o wiele mniej…),
na kacu nienajlepiej wyglądałam, lodówka krzyczała pustką i resztką musztardy,
która groziła, że sama wyjdzie, bolała mnie głowa i jeszcze miałam umówione
spotkanie na skypie. Zrobiłam zakupy, a że nie sądziłam, że dzień jest taki
ciepły, spociłam się jak świnia. Koło 20 zabrałam się za przygotowywanie
pasztetu. W między czasie chciałam ustalić o której mam włączyć skype. Wtedy
padło pytanie: „to co będziesz robić –
posiedzisz ze mną, czy pójdziesz do muzeum?”
- Pewnie posiedzę z tobą.
-Jesteś taka przewidywalna.
Challenge accepted! Jeszcze się taki nie
urodził, który miałby prawo bezkarnie powiedzieć mi, że jestem przewidywalna!
Skończyłam szykować masę na pasztet, wzięłam szybki prysznic, otworzyłam
szampana, nalałam go do kubka po coli i godzinę przed północą ruszyłam w
miasto.
Nie twierdzę, że Warszawa w sobotnie
wieczory jest pusta. Ale zdecydowanie nie jest zatłoczona. Tego wieczoru było
inaczej. Centrum wyglądało prawie jak barcelońska La Rambla. Popijając szampana
przez słomkę oglądałam ludzi z okien tramwaju. W słuchawkach grała jedna z
moich ulubionych płyt „spacerowych” z Barcelony – Amsterdam Klezmer Band. Wciąż
było ciepło…
Kolejka pod Muzeum Narodowym przesuwała się nadspodziewanie szybko. Sam
budynek w nocnej iluminacji przypominał mi Egipskie Muzeum narodowe w Kairze,
którego ściany „podziwiałam” kiedyś z balkonu hostelu na który wychodziłam,
żeby zapalić. Przez muzykę przebijały się najróżniejsze języki. Choć dominował
polski, słychać było angielski, hiszpański, japoński, któryś z chińskich,
niemiecki, francuski. I nagle Warszawa stała się jakby bliższa. Trochę bardziej
moja…
A potem była już tylko duchota
muzealnych sal i absolutne oszołomienie wzroku…
It’s funny how easy it is to forget about
our most simple pleasures. Or how those pleasures do not involve any kind of effort
or sacrifice. I had to be reminded of all this by the national event called the
Night of The Museums.
I mean I wanted to go. But I had no company.
Someone was outside the city, someone was tired, soemone else busy. Thousands
of reasons to not stay in long lines. I also had one – I got up at 6 p.m. after
spending the day in bed with hangover and just one short brake for breakfast.
Plus a lot work watining to be done (somehow most of it is still waiting…), I
looked pretty shitty with the hangover, my fridge was empty except for some
mustard leftovers that were already going to leave the place by themselves, I had
a headache and a set up meeting on skype. Finally I managed to do some shopping
but as I hadn't have realised it was such a warm day I was already sweating like a
pig. Around eight I started preparing a pate. And decided to ask at what time I
shall have my skype on. And than the question was asked: „so are you going to
hang out with me or you will go to the museum?”
‘I guess I’ll hang out with you.’
‘You are so predictable.’
Challenge accepted! There is no man in this
world who can get away with such a statement. I finnished preparing the mass
for pate, took a quick shower opened a champagne and pured I into the coca cola
cup and an hour before midnight I was out.
I am not saying that normally Warsaw at Saturday
evening is deserted or something… It’s just not really crowded. But this night was
different. The center resembled of La Rambla in Barcelona. I was sipping my champagne
and watching people from the tram. My headphones „were playing” one of my my
favourite walking CDs from Barcelona by Amsterdam Klezmer Band. The night was
still warm…
The line under National Museum was
moving surprisingly quick. The building itself illmuinated for the night reminded
me of the National Museum in Cairo which walls I watched from the hostel
balcony were I used to smoke. Through the music I could hear all different
languages. Starting with dominating polish, through english, spanish, japanese,
german and french to some chineese. And somehow all of the sudden Warsaw became
a bit closer. A bit more „mine”….
And than there was only the stuffy air of
show-rooms and the visual bombing…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz