niedziela, 20 maja 2012

Noc Muzeów/The Night of The Museums



Zabawne, jak łatwo zapominamy o najprostszych sposobach na to, aby sprawić przyjemność samym sobie. Albo jak łatwo zapominamy, że te przyjemności nie koniecznie muszą wiązać się ze szczególnym wysiłkiem bądź poświęceniem. Mnie musiało o tym przypomnieć ogólnopolskie poruszenie zwane nocą muzeów.
Chciałam się wybrać. Ale nie miałam z kim. Ktoś był poza Warszawą, ktoś był zmęczony, kto inny zajęty. Sto tysięcy powodów, żeby nie stać w przydługich kolejkach. Też miałam powód, żeby nie iść. Nie licząc przerwy na śniadanie, leżałam w łóżku do 18 lecząc kaca. Miałam sporo nietkniętej pracy (jakimś cudem dzisiaj wcale nie mam jej o wiele mniej…), na kacu nienajlepiej wyglądałam, lodówka krzyczała pustką i resztką musztardy, która groziła, że sama wyjdzie, bolała mnie głowa i jeszcze miałam umówione spotkanie na skypie. Zrobiłam zakupy, a że nie sądziłam, że dzień jest taki ciepły, spociłam się jak świnia. Koło 20 zabrałam się za przygotowywanie pasztetu. W między czasie chciałam ustalić o której mam włączyć skype. Wtedy padło pytanie:  „to co będziesz robić – posiedzisz ze mną, czy pójdziesz do muzeum?”
- Pewnie posiedzę z tobą.
-Jesteś taka przewidywalna.

Challenge accepted! Jeszcze się taki nie urodził, który miałby prawo bezkarnie powiedzieć mi, że jestem przewidywalna! Skończyłam szykować masę na pasztet, wzięłam szybki prysznic, otworzyłam szampana, nalałam go do kubka po coli i godzinę przed północą ruszyłam w miasto.
Nie twierdzę, że Warszawa w sobotnie wieczory jest pusta. Ale zdecydowanie nie jest zatłoczona. Tego wieczoru było inaczej. Centrum wyglądało prawie jak barcelońska La Rambla. Popijając szampana przez słomkę oglądałam ludzi z okien tramwaju. W słuchawkach grała jedna z moich ulubionych płyt „spacerowych” z Barcelony – Amsterdam Klezmer Band. Wciąż było ciepło…
Kolejka pod Muzeum Narodowym  przesuwała się nadspodziewanie szybko. Sam budynek w nocnej iluminacji przypominał mi Egipskie Muzeum narodowe w Kairze, którego ściany „podziwiałam” kiedyś z balkonu hostelu na który wychodziłam, żeby zapalić. Przez muzykę przebijały się najróżniejsze języki. Choć dominował polski, słychać było angielski, hiszpański, japoński, któryś z chińskich, niemiecki, francuski. I nagle Warszawa stała się jakby bliższa. Trochę bardziej moja…
A potem była już tylko duchota muzealnych sal i absolutne oszołomienie wzroku…


It’s funny how easy it is to forget about our most simple pleasures. Or how those pleasures do not involve any kind of effort or sacrifice. I had to be reminded of all this by the national event called the Night of The Museums.
I mean I wanted to go. But I had no company. Someone was outside the city, someone was tired, soemone else busy. Thousands of reasons to not stay in long lines. I also had one – I got up at 6 p.m. after spending the day in bed with hangover and just one short brake for breakfast. Plus a lot work watining to be done (somehow most of it is still waiting…), I looked pretty shitty with the hangover, my fridge was empty except for some mustard leftovers that were already going to leave the place by themselves, I had a headache and a set up meeting on skype. Finally I managed to do some shopping but as I hadn't have realised it was such a warm day I was already sweating like a pig. Around eight I started preparing a pate. And decided to ask at what time I shall have my skype on. And than the question was asked: „so are you going to hang out with me or you will go to the museum?”
‘I guess I’ll hang out with you.’
‘You are so predictable.’

Challenge accepted! There is no man in this world who can get away with such a statement. I finnished preparing the mass for pate, took a quick shower opened a champagne and pured I into the coca cola cup and an hour before midnight I was out.
I am not saying that normally Warsaw at Saturday evening is deserted or something… It’s just not really crowded. But this night was different. The center resembled of La Rambla in Barcelona. I was sipping my champagne and watching people from the tram. My headphones „were playing” one of my my favourite walking CDs from Barcelona by Amsterdam Klezmer Band. The night was still warm…
The line under National Museum was moving surprisingly quick. The building itself illmuinated for the night reminded me of the National Museum in Cairo which walls I watched from the hostel balcony were I used to smoke. Through the music I could hear all different languages. Starting with dominating polish, through english, spanish, japanese, german and french to some chineese. And somehow all of the sudden Warsaw became a bit closer. A bit more „mine”….
And than there was only the stuffy air of show-rooms and the visual bombing…


Brak komentarzy: