poniedziałek, 20 września 2010

Barcelona

No to zaczęło się - jak zawsze, przygodami. Najpierw przez pół godziny szukałam biletu w autobusie nocnym na lotnisko - kanar stał nade mną, próbując mi wmówić, że korzystam z miesięcznego, potem koleżanka jadąca z naszą Erasmusową grupą do Barcelony zgubiła bilet na samolot i najadła się strachu (i tak weszła na pokład). Przecież prawdziwe przygody nigdy nie zaczynają sie prosto.
Byłam w tym mieście już dwa razy. I zapamiętałam je jako piękne. Ale gdy teraz nagle uświadamiam sobie, że mam tu mieszkać przez przynajmniej 5 miesięcy, mam wrażenie, że znalazłam się w środku cudzej opowieści. Opowieści zbyt pięknej, by stała się częścią mojego doświadczenia. A jednak...
Od dawna nie doświadczyłam tego może nieco zbyt górnolotnego, ale jakże przyjemnego uczucia, że miasto unosi mnie swoim rytmem i wciąga w ulicę, prowadząc w nieznanym kierunku. Dawno nie czułam pulsu tłumu tak blisko siebie. Chociaż ostatnie miesiące nie należały do biernych, nie pamiętam aby jakiekolwiek miejsce równie mocno zbombardowało moje zmysły. Powinnam się cieszyć, że nie jest ożywione w ścisłym znaczeniu tego słowa...
Chryste (w sensie dosłownym, bo póki co mieszkamy w Stella Maris, co obniża koszty, ale powoduje, że wciąż czujemy na sobie święte spojrzenie rzucane przez Jezusa z obrazków rozwieszonych na każdym wolnym fragmencie ścian) - jakżeż ja pieprzę... Ale stało się - to miasto wywołuje we mnie pewną dozę egzaltacji i chwilowo nawet nie zamierzam się jej wstydzić.
Trzymajcie kciuki...

Brak komentarzy: