Święta, święta i po świętach chciałoby się rzec, rzecz
jednak w tym, że ja z tych świąt za wiele nie skorzystałam. S. się lekko
pochorował w noc przed więc został u Mamy. Ja z rana wstałam grzecznie, żeby
dokładnie obejrzeć obchody. A obchody otwiera… niestety składanie krów i kóz w
ofierze, co przekłada się na zarzynanie ich na środku ulicy. Nie musiałam iść
daleko. Po prostu wyszłam z mieszkania, zjechałam windą na dół i wyszłam z
garażu. Kilka minut później grupka mężczyzn ułożyła spokojną i niczego się
niespodziewającą krowę na ziemi, a ulica spłynęła krwią. Stałam tam, pomna swej
reporterskiej pasji i powstrzymując mdłości robiłam zdjęcia. Zostałam na
jeszcze jedno szlachtowanie, które sfilmowałam. I zawinęłam się na górę, żeby
móc znów oddychać. Ucisk w żołądku nieco minął, ale ucisk w gardle pozostał.
Umyłam się, przebrałam w tradycyjne wdzianko, którego znalezienie zajęło mi
cały poprzedni dzień (dzięki bogu za bengalskich sprzedawców, którzy sprzedadzą
komplet o różnych rozmiarach góry i dołu), pojechałam po kwiaty i udałam się do
Mamy.
Mama podjęła nas najpierw przepysznym lunchem. Niebo w gębie
to za mało powiedziane. Jedzenie po prostu cudowne, lepszego jeszcze w Bangladeszu
nie jadłam, a miałam okazję próbować prawdziwych delicji. Smakowało mi wszystko
i gdybym była w stanie zmieścić, to zjadłabym więcej. Ale po lunchu nieco mnie
ścięło… Noc wcześniej mało spałam, przez incydent z giga karaluchem w sypialni
(całą noc miałam wrażenie, że coś mnie podgryza) ale mała ilość snu to przecież
nic nowego… Więc przyłożyłam się tylko na piętnaście minut. Wstałam po dwóch
godzinach, ale nie po to, by przyłączyć się do świętowania, tylko by złożyć
własny hołd muszli klozetowej. Wyglądało na to, że poranny ucisk w gardle nie
był spowodowany jedynie widokiem ceremonialnego zarzynania…
S. praktycznie przyniósł mnie do szpitala. I nie odstępował
przez kolejne 24 godziny, nosząc za mną kroplówkę, przynosząc wodę, środki
czystości, świeżą pościel. Nie miał chłopak szczęścia do świętowania… Ale
przynajmniej może śmiało powiedzieć, że uratował mój tyłek od zupełnego
odwodnienia. Gdybym tak poczekała do rana, mogłabym już sama nie wstać… Niech
się schowają wszystkie pielęgniarki świata – prawdziwych przyjaciół poznaje
się, gdy się wisi z głową w kiblu!
Przez te dwadzieścia cztery godziny wpompowano we mnie trzy
litry solanki, antybiotyki i kupę leków. S. cały czas siedział obok, najpierw
pisząc artykuły, potem oglądając swój ulubiony serial, potem po prostu próbując
przetrwać. Wychodził tylko, żeby coś zjeść, albo przynieść mi kolejne rzeczy.
Po powrocie Mama zaserwowała mi kleik, identyczny jak polski – widać chore
brzuszki leczy się tak samo w każdej części tej małej planety.
Dzisiaj czułam się już o niebo lepiej. Cały dzień spędziłam
z rodziną. Poznałam siostry i szwagierkę Mamy, ich córki, kuzyna. Miałam okazję
znowu zobaczyć się z siostrą S. i jej mężem, których zdążyłam już bardzo
polubić. Smutno mi było tylko patrzeć, jak wszyscy dookoła zajadają się
pysznościami Mamy, podczas gdy ja mogłam tylko po troszeczku wchłaniać kolejne
porcje kleiku (szczęśliwie coraz bardziej wzbogacanego). Do złamania serca
doszło dopiero jak Mama podała przygotowane przez siebie słodkości… Ahh
puddingu, może kiedyś uda nam się znowu spotkać?
Jednego jednak nikt mi nie zabierze. Świadomości, że
świętowanie wygląda bardzo podobnie, gdziekolwiek się jest. Pełny stół, dużo
słodyczy i rodzinne dyskusje. S. podczas teoretycznych sporów ze swoją Mamą
jest taki sam jak ja, czy mój brat podczas dyskusji z naszymi rodzicami – nie
ma miejsca na opanowanie, są emocje i zacięta walka o to, by udowodnić, że jest
się mądrzejszym. Dzieci zawsze chcą postawić na swoim i doskonale wiedzą, że
choćby na głowie stanęły, przez wszechwiedzący uśmiech rodzica i tak się nie
przebiją. W Bangladeszu, dzięki tej rodzinie, tak podobnej do mojej, czuję się
jak w domu.
Holidays,
holidays and suddenly they’re gone – I would like to say but unfortunately I
could not use these holidays completely. S. got a bit sick just the night
before Eid so he stayed at home, with his Mom. I woke up in the morning to have
the chance to see proper celebrations. And celebrations are opened with… well a
sacrifice made of cows and goats. In other words – animal are being slaughtered
in the streets. I didn’t have to go far. I just got out of the apartment, took
a lift downstairs and went out of the garage. A few minutes later a group of
men put a calm and not expecting anything to happen cow on the ground and then
the street was covered with blood. I stood there thinking of my reporter’s
passion and took pictures. I stayed for one more killing and filmed it. And
then I rushed back upstairs to start breathing again. My stomach was free of
tension again but I could still feel the pressure on my throat. I washed
myself, put on traditional Bengali clothes for which I was searching all day
long before (thanks god for Bengali sellers who can sell you a set of clothes
with top and bottom of different sizes), I went to buy flowers and headed
towards Mom’s place.
Mom
welcomed us with a delicious lunch. Heaven on earth is an understatement. Food
was absolutely amazing, I haven’t tried anything better here yet, and trust me
– I had an occasion to taste real delicacies. If I could manage more – I would
definitely eat more. But after lunch I felt a bit sleepy. Truth is I didn’t
sleep much last night due to the giant cockroach incident in the bedroom
(during the whole night I had the feeling that something is biting me) but on
the contrary a small amount of sleep is not unusual to me at all. So I dosed
off for just fifteen minutes. And when I woke up two hours later it was not to
join back the celebration but to pay my won respects to the toilet. It seemed
that the morning pressure I felt on my throat was not caused only by the view
of slaughtering…
S.
practically carried me all the way to the hospital. And did not leave my side
for another twenty four consecutive hours, carrying my IV, bringing me water,
fresh sheets and all other stuff I needed. Guy had no luck with celebrations
that night. But at least he can now say without any doubts that he saved my ass
from a complete dehydration. If I waited like that until the morning I would
probably never get up on own again. Let all the nurses of this world hide –
true friends you meet with your head sinking in the toilet!
During these twenty four hours three litters of
salty water were pumped into me along with antibiotics and lots of other
medicines. S. was sitting next to me all the time, firstly writing his articles
than watching his favorite series than just trying to stay awake. He left only
to eat or bring me another stuff. After we got back home Mom served me cooked
rice, identical to the one I could get from my Mom – it seems that sick
stomachs are treated the same way all over the world.
Today I felt soooo much better. I’ve spent the
whole day with S.’s family. Imet his Mom’s sisters and a sister in law, their
daughters and a cousin. I had the chance to see again S.’s sister and her
husband. I was just envy and sad to watch them all eating all that fabulous
food while I was just having my plain rice (luckily “a bit upgraded” every
time). My heart got broken only when Mom served homemade sweets… Ahh…
pudding, shall we ever meet again?
But there
is one thing that no one can take away from me. And it’s the awareness of the
fact that celebrations are similar whenever you are. Full table, loads of
sweets and family discussions. S. while having theoretical discussions with his
Mom is exactly same as me or my brother while arguing with our parents. Nothing
can be said calmly – everything is full of emotions and attempts to prove
you’re the smarter one. Children always try to prove their point although they
know that there is no victory over the almighty smiles of their parents. In
Bangladesh, thanks to his family, so much alike mine, I felt at home today.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz